Rozdział jest krótszy, bo zdycham na przeziębienie, które mnie przykuło do łóżka chyba pierwszy raz w życiu aż tak mocno, a że mam jeszcze zadanie rekrutacyjne do zrobienia, to niestety musicie zadowolić się skróconą wersją. Jednak to chyba i tak lepsze niż nic, prawda? :D
============================
Był deszczowy, zimny dzień, w okolicach angielskiej posiadłości rodu
Roseblack panowała cisza mącona jedynie dźwiękami kropli deszcze miarowo
stukającego o powierzchnię roślin, budynków i rozmokłego podłoża leśnych
dróżek. Można by pomyśleć, że w taki dzień nikomu nie przyszłoby do głowy
wyściubiać nosa zza ciepłych murów oddzielających od paskudnej pogody. Jednak
gdzieś w zielonej gęstwinie niespełna dwunastoletnie dziecko wyciskało z siebie
siódme poty, byle tylko zdołać osiągnąć cel – pokonać demona, który
poprzysiągłszy dziewczynce dozgonną wierność, trenował ją, by zgodnie ze swoją
wolą była silna i samodzielna, nie chcąc być całkowicie zależną od kogokolwiek
innego. Wielokrotnie powtarzała, że kiedyś przyjdzie dzień, gdy Sebastian nie
będzie mógł jej ochronić, a nie chciała być wtedy skazana na łaskę swoich
oprawców. Nigdy więcej – jak mówiła wielokrotnie z poważną miną, wpatrując się
w ślepia demona dwojgiem intensywnie błękitnych oczu, z których ziała
determinacja i chęć osiągnięcia samodzielności.
— Nie możesz tak robić, nie umawialiśmy się na to! — krzyknęło
zdenerwowane dziecko, lądując tyłkiem wewnątrz błotnistej kałuży. Rozmasowała
obolały od upadku łokieć i spojrzała wściekle na górującego nad nią mężczyznę
spowitego mrokiem. Jego mokre, czarne jak nieprzejednana noc włosy przyklejały
się do lekko zaczerwienionej skóry na policzkach i chociaż zupełnie straciły
objętość, ani trochę nie odebrało to demonowi uroku. Zachwycał każdym ruchem,
gestem, nawet zwyczajnym mrugnięciem, był ideałem, który olśniłby człowieka
niezależnie od sytuacji, jednak Elizabeth już nie dawała się na to nabrać.
Czasy, gdy patrzyła na niego z podziwem, zostawiła za sobą już dawno
temu, gdy wielokrotne próby zbliżenia się do potwora, nawiązania z nim
emocjonalnej więzi i zmuszania go do zaakceptowania jej uczucia nie przyniosły
żadnego skutku. Początkowo czułą ogromny żal, lecz z dnia a dzień stawał się
coraz mnie dotkliwy, aż któregoś dnia zupełnie o nim zapomniała, zagrzebując na
dnie serca wątły płomyk miłości do istoty, która nie była w stanie nawet
obdarzyć jej szczerą sympatią. Przywykła do obecnego stanu rzeczy, nauczyła
się, że nie znajdzie już miłości, akceptacji i przyjaźni w formie, którą znała
przez pierwsze lata życia.
Chciała jednak pokazać Sebastianowi, że jest warta jego uwagi. Nie chciał
jej uczuć, dlatego postanowiła zaskarbić sobie jego sympatię w inny sposób –
odnosząc sukcesy w edukacji, niezależnie od jej gałęzi. Uczyła się więc
przedmiotów ścisłych i humanistycznych, poznawała podstawy mniej popularnych
nauk i cały czas szkoliła się z zarządzania firmą. Była zdolna i inteligentna,
więc sama nauka nie stanowiła dla niej większego problemu, jednak nie do tego
przykładała się najbardziej. Wiedziała, że jako demon, jej służący ceni
umiejętności walki ponad dobra intelektualnie – a przynajmniej wmawiała sobie,
że tak właśnie było. Dlatego też to w sile fizycznej upatrywała swego klucza do
furtki w sercu kamerdynera. Nie chciała się z nim wiązać, pragnęła tylko zdobyć
jego uznanie, zasłużyć na pochwałę i pokazać mu, że świadomość posiadania broni
zdolnej zniszczyć całą ludzkość nie uderzyło jej do głowy, pozwalając
lekkomyślnie polegać tylko i wyłącznie na nim.
— W prawdziwej walce przeciwnik nie będzie się powstrzymywał. Wykorzysta
każdą okazję, by cię pokonać — odparł bezdusznie demon, pochylając się nad
nastolatką z kpiącym uśmiechem.
Wyciągnął do niej rękę, a kiedy ta, uśmiechając się pełna nadziei, chwyciła
jego dłoń, wyszarpnął ją i pchnął dziecko w tył, póki nie przewróciło się o
wystający konar, ponownie lądując w jednej z kałuż.
— Co ty robisz?! Tak się nie walczy! Traktuj mnie poważnie, nie jestem
dzieckiem! — wściekała się dalej. Wstała, tym razem samodzielnie, i przyjąwszy
wyjściową postawę, oczekiwała na atak ze strony służącego. Ten jednak ani
myślał ruszać w jej stronę, stał, jakby nigdy nic, śmiejąc się z niej, póki
ponownie nie puściły jej nerwy i z całym impetem nie zaczęła biec na niego z
zamiarem odpłacenia się pięknym za nadobne. Sebastian jednak uskoczył w bok, a
wprawione w ruch ciało Elizabeth nie zdołało wyhamować, w konsekwencji
sprawiając, że ruda dziewczynka wylądowała na dnie wąskiego wąwozu pełnego
ostrych gałęzi, kamieni i zwierzęcych szczątków.
W pierwszej chwili, nie wiedząc, co się działo, przerażona zaczęła
krzyczeć, obracając się wokół siebie, póki nie zorientowała się, gdzie się
znalazła.
— Sebastian, pomóż mi, nie dam rady stąd wyjść! — krzyknęła na demona.
Ten jednak, nie słysząc magicznego „to rozkaz”, które stawiało go w sytuacji
bez wyjścia, podszedł jedynie na skraj, by móc dokładnie przyjrzeć się dziecku.
W mgnieniu oka ocenił rany powstałe w wyniku upadku. Zgodnie z tym, czego
się spodziewał, nie były zbyt poważnie. Kilka otarć i siniaków, dwa rozcięcia
na rękach, jedno większe na łydce i niewielkie, ale wyjątkowo felernie
usytuowane na policzku – tego zamierzał się pozbyć specjalnym lekarstwem, nie
chcąc na stałe oszpecać twarzy swojej pani.
Nie był ślepy, potrafił dostrzec w niej piękno. Nie należała do
klasycznego kanonu, nie intrygowała każdego mijanego na ulicy mężczyzny czy
chłopca, ale z całą pewnością była piękna. Jednak wygląd nie był dla Sebastiana
niczym w gruncie rzeczy istotnym, doskonale wiedział, jak był ulotny i nic nie
znaczący w ludzkiej egzystencji. W mgnieniu oka zmieniali się z pestek w
rośliny, z nich w winogrona, które chwilę później usychały, kończąc jako
rodzynki – wzgardzone przez wielu, suche owoce, od których z jakiegoś powodu
stroniła większość jego dotychczasowych kontrahentów.
— Gdybyś była naprawdę taka silna i mądra, jak ci się wydaje,
poradziłabyś sobie — odpowiedział, strącając nogą kolejny kamyk do wnętrza
wąwozu, który wpadając w kałużę, dodatkowo opryskał twarz dziewczyny błotem. —
Nie maż się, tylko wyłaź.
— Ale ja nie potrafię! — upierała się przy swoim.
Demon kucnął na samym skraju leśnej ściółki, spoglądając z politowaniem
na zdenerwowaną, brudną nastolatkę, kręcącą się w miejscu na samym dole.
Gardził jej podejściem. Nie rozumiał, czemu nawet nie próbowała się wydostać,
doskonale wiedząc, że to jej jedyna szansa na ratunek. Miał ćwiczyć ją w taki
sposób, jakby nigdy dla niej nie istniał, jakby musiała zadbać o siebie sama,
stawić czoło wszelkim przeciwnościom. Tymczasem po półrocznych, intensywnych
ćwiczeniach ona nie była nawet w stanie wyjść z rowu, z którego powinna dać
radę wypełznąć, zgodnie z obliczeniami Michaelisa.
— Nie spróbowałaś, skąd wiesz? Gdyby chodziło o twoje życie, też
usiadłabyś z rozłożonymi rękami, czekając na śmierć? Nie takie miałaś
podejście, błagając mnie o ratunek, inaczej się umówiliśmy… — kontynuował swą
tyradę, wyrażając coraz większą pogardę wobec dziecka. Liczył na to, że godząc
w jej godność, zmotywuje Lizz do działania.
Wyglądało jednak na to, że odniósł przeciwny skutek. Dziecko usiadło na
kamieniu, kuląc się zrezygnowane, by mniej odczuwać doskwierający chłód.
Elizabeth wiedziała, że nie zdoła wyjść z rowu. Nie dlatego, że nie miała siły,
bała się, czy zwyczajnie nie chciała tego zrobić. Dotkliwy ból ręki, który
starała się ukrywać przed demonem i ignorować przez ostatnie dwie godziny
walki, teraz wzmógł się jeszcze bardziej. Pierwszą rzeczą, jakiej się nauczyła,
odkąd zawarła pakt z demonem, było nieokazywanie fizycznej słabości, dlatego
potrafiła ukryć wszelkie objawy bólu. Mimo tego nie potrafiła zignorować samego
bólu, a przedramię, które powodowało dyskomfort, zaczęło dodatkowo puchnąć.
Miała świadomość, że z jedną zdrową ręką nie zdoła wyjść, wolała jednak wyjść
na zbyt mało zdeterminowaną niż słabą, dlatego postanowiła się nie ruszać.
— Nie wyjdę stąd, nie potrafię. Pomożesz mi?
— Nie. Zostaniesz tu, póki nie wyjdzie samodzielnie. Nie obchodzi mnie
już, jak to zrobisz, wracam do posiadłości. Zawiodłaś mnie — warknął wyraźnie
zirytowany demon. Jego tęczówki rozbłysły złowrogo, rozdzierając na chwilę
gęstniejącą ciemność. — Radzę ci zmienić zdanie, nim zapadnie zmrok, inaczej zamarzniesz
— dodał na odchodne, po czym podniósł się, odwrócił i w ciszy, zupełnie
ignorując krzyki dziecka, ruszył w swoją stronę.
Nastolatka nie mogła uwierzyć, że tak po prostu ją porzucił. Miał być jej
kamerdynerem, służącym, pomocą, bronią, tarczą, a był… zwyczajnym, złośliwym
dupkiem, który nie potrafił użyć wyobraźni nawet na tyle, by domyślić się, że
zwyczajnie nie była w stanie wejść z powodu ran.
— Dupek! Idiota! Rozmokła klucha! Wieloryb! — wydzierała się Lizzy,
zdzierając gardło. Im bardziej czuła, że do jej oczu wzbierają łzy, tym
głośniej krzyczała, starając się zdusić smutek, by przemienić go we wściekłość.
Chciała ponownie stracić nad sobą kontrolę, wiedząc, że cokolwiek by się
wtedy stało, na pewno pomogłoby jej się wydostać. Zawsze tak było, gdy się
poddawała, traciła świadomość i odzyskiwała ją zupełnie gdzie indziej. Nie była
pewna, co dokładnie robiła w takich chwilach, a Sebastian nie był skory do
rozmów na ten temat, ale w chwilach takich jak ta – gdy nie miała żadnych
innych perspektyw, marzyła o tym, by ogarnęła ją pomocna niepamięć. Jak na
złość jednak, nie nadchodziła.
Zmrok przyszedł niezwykle szybko, znacznie ograniczając widoczność.
Ciemne niebo i brak gwiazd dodatkowo utrudniały dziewczynie orientację w
terenie. Siedziała dalej na głazie, zastanawiając się, w którą stronę wąwozu
powinna pójść, by dotrzeć do jego końca, o ile takowy w ogóle istniał. Nawet
tego nie była pewna. Za o po godzinie bezsensownego oczekiwania zdała sobie
sprawę, że Sebastian naprawdę zostawił ją samą.
— Nienawidzę cię, głupi demonie! — krzyknęła po raz ostatni, dodając
sobie sił, by rozedrzeć chustę chroniącą szyję przed zimnem. Zrobiła z niej
prowizoryczny temblak, na którym ułożyła obolałą rękę, by zminimalizować jej
ruchy, a tym samym ból i możliwe dodatkowe uszkodzenia. Była sama, nie musiała
dbać o pozory, bo zwierzęta nie dbały o to, jak wyglądała. Jeśli jakiś
niedźwiedź, dzik czy inny drapieżnik postanowi pożreć ją na kolację i tak nie
będzie mogła się uratować, a zwierzęciu nie będzie robiła różnicy jakaś rana –
w końcu one nie znały takich pojęć, jak siła czy determinacja, kierował nimi
jedynie instynkt.
Zdecydowała ruszyć w stronę, po której niebo wydawało jej się jaśniejsze.
Musiał to być zachód, a właśnie w tym kierunku znajdował się jej dom. Nie miała
wprawdzie pewności, że był to zachód, a nie wątłe światło z odległych zabudować
lub przejeżdżającego powozu, ale nie miała żadnych innych przesłanek, nawet
mech porastający pnie wewnątrz rowu zdawał się gubić orientację.
Poruszała się powoli, co chwilę potykając się o różne paskudztwa, których
nawet nie chciała widzieć, więc po części cieszyła się, że było ciemno.
Chwilami czułą również paskudny smród i modliła się tylko, by nie przewrócić
się tam, gdzie najbardziej drażnił nozdrza. Mijały kolejne minuty, nawet
godziny, a droga zdawała się dłużyć w nieskończoność, zaś po demonie wciąż nie
było śladu. Lizz zaczynała powoli wątpić, że kiedykolwiek uda jej się wyjść.
Nie zamierzała się jednać poddać. Postanowiła, że jeśli na końcu drogi nie
znajdzie wyjścia, spróbuje się wspiąć – w najgorszym wypadku umrze, ale
przynajmniej Sebastian więcej nie powie, że nie dała z siebie wszystkiego.
~*~
— Pamiętam. Obawiałem się wtedy, że złamałaś rękę, ale byłaś taka uparta,
że nie mogłem postąpić inaczej — odparł Sebastian, głaszcząc ukochaną po
głowie.
— Bo tak się nawet czułam, jakbym ją złamała! Strasznie bolało, a ty
sobie poszedłeś. Wtedy to dopiero się bałam, wiesz? I długo potem miałam ci za
złe, że mnie tak zostawiłeś. Nie pomyślałam, że cały ten czas nade mną czuwałeś.
— Nie pozwoliłbym ci przecież umrzeć, prawda? To nie było zbyt bezpieczne
miejsce, ale musiałem mieć pewność, że jesteś przekonana, że cię zostawiłem.
Tylko tak mogłem cię zmotywować.
— No i ci się udało — zaśmiała się, odsuwając od demona. — Chodź,
pokażesz mi bibliotekę, nie mogę się doczekać. Tyle mi o tym opowiadałeś,
najwyższa pora!
— Oczywiście. Zaczniemy od dzieł sztuki, potem pokażę ci zbiory
książkowe, a na koniec chciałbym ci pokazać coś jeszcze.
— Tajemniczy. Podoba mi się.
Chwyciwszy się za ręce, Sebastian z Elizabeth ruszyli przestronnymi
korytarzami biblioteki, która przez ostatnie tysiąclecia rzadko miała okazję
kogokolwiek gościć. Echo stukotu ich butów zdawało się radosne, jakby budynek
starał się przekazać im, jak bardzo cieszy go towarzystwo. Marmurowe podłogi i
ściany w mlecznych odcieniach bladego błękitu chwilami sprawiały wrażenie,
jakby zamek zbudowany został z lodowych bloków, co zwyczajnie zapierało dech w
piersi nastolatki, szczególnie gdy zerkała na kryształowe sklepienia oraz
elementy dekoracyjne ze srebra i złota, których odcienie tworzyły idealną
harmonię z melanżem na kamiennych posadzkach.
Szli w milczeniu, zachwycając się mijanymi widokami, póki nie dotarli do
wrót pomieszczenia opatrzonego napisem w starodawnym xerfickim, którego
Elizabeth nie była w stanie odczytać.
— Co tu jest napisane?
— Że to galeria sztuki. Zwróciłaś uwagę na rzeźby i obrazy w korytarzu?
To było nic w porównaniu z tym, co zobaczysz za chwilę — odparł Sebastian,
otwierając przed dziewczyną masywne, zdobione drzwi, za którymi ujrzała
oślepiający blask piękna najkunsztowniejszych z dzieł sztuki piekielnych
artystów.
Zaczyna się to strasznie przeciągać... miła wstawka w postaci wspomnień Lizzy. Chociaż na początku liczyłam po cichu na rozdział co się dzieje w rezydencji Phantomhive... ale na takie rozdziały już chyba nie ma co liczyć.
OdpowiedzUsuń" Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi co się ma"
Wiem właśnie, że się ciągnie, ale nie mogę się zebrać, żeby wreszcie dopchnąć to do końca, a już tak mało brakuje xD. Jakiś kurde uryty lęk przed zakończeniem czy co Oo. No ale mam nadzieję, że w końcu przysiądę i napiszę porządnie, żeby na koniec poziom nie padł kompletnie TT_TT.
Usuń