Jak miło dla odmiany powrócić do tych rzymskich liczb, których zapisu jest się stuprocentowo pewnym. <3
Ale ja nie o tym.
Ale ja nie o tym.
Jest pierwszy rozdział nowego tomu, tak jak obiecywałam.
Krótki, niejasny i w ogóle, ale taki ma być i macie to kochać (nienawidzić też możecie, ale próbowałam zabrzmieć tak groźnie, zaborczo, czy coś tam). :P
Jako, że czuję się tka paskudnie, obrzydliwie źle że mogłabym swoim bólem głowy podzielić się z trzema osobami i wciąż każda by narzekała, że ją boli, w rozdziale mogą pojawić się błędy. Starałam się poprawić wszystko, ale w tym stanie mogłam kilku rzeczy nie zauważyć (czyli literówek i zachodzących słoni (pozdrawiam :P) może być więcej niż zwykle).
Mam nadzieję, że będziecie wyrozumiali i że rozdział Wam się spodoba.
Jako, że czuję się tka paskudnie, obrzydliwie źle że mogłabym swoim bólem głowy podzielić się z trzema osobami i wciąż każda by narzekała, że ją boli, w rozdziale mogą pojawić się błędy. Starałam się poprawić wszystko, ale w tym stanie mogłam kilku rzeczy nie zauważyć (czyli literówek i zachodzących słoni (pozdrawiam :P) może być więcej niż zwykle).
Mam nadzieję, że będziecie wyrozumiali i że rozdział Wam się spodoba.
Mi się w sumie podoba, ale wiem. Za krótko.
Jak zawsze. :P
================
– „To zaczęło stawać się naprawdę nudne…”
– Sebastian!
– „Za każdym razem dawali się nabrać. Bez
względu na płeć, wiek, rasę. Wszyscy tak cholernie głupi i łatwowierni”
– Sebastian!
– „… upaść tak nisko, by pokochać ludzkie
ścierwo.”
– Sebastian!
– Panienko,
czy wszystko w porządku? – Czarnowłosy mężczyzna pochylił się nad zlaną potem
dziewczyną.
Z przerażeniem otworzyła oczy, niespokojnie łapiąc oddech.
Kiedy jednak ujrzała skąpaną w promieniach słońca twarz zatroskanego demona,
chwyciła rękaw jego fraka i uspokoiła się.
Mężczyzna uśmiechnął się złośliwie i pomógł jej usiąść.
–
Wołała mnie panienka przez sen – poinformował z niezwykłą satysfakcją.
– Nie
twój interes – obruszyła się, lekko czerwieniąc i ostentacyjnie odwróciła od
niego głowę.
–
Rozumiem – odparł, pozostawiając w dziewczynie irytujące uczucie zażenowania i
podszedł do szafy, by wybrać dla niej ubrania.
Kiedy Elizabeth położyła dłoń po prawej stronie łóżka,
poczuła jego ciepło. Przypomniała sobie poprzednią noc. Krępujące pytanie i
następujące po nim oczekiwanie, które ściskając za gardło ledwie pozwalało jej
nabrać powietrze w płuca. Ta noc, kiedy pozwoliła sobie całkowicie obnażyć
przed nim pragnienia. Jego bliskość; ciepłe, silne ramiona, w których czuła się
tak bezpiecznie. Tej nocy chciała wyznać mu miłość, ale zmożona snem zwyczajnie
nie zdążyła. Teraz nie czuła się wystarczająco odważna. Wodziła wzrokiem za
jego eleganckimi butami, które częściowo przykrywały lekko wygniecione końcówki
nogawek – kolejny dowód tego, że poprzednia noc nie była jej fikcją. Wciąż
jednak czuła potrzebę, by usłyszeć od niego potwierdzenie.
Zacisnęła dłonie, kurczowo zgniatając materiał prześcieradła
i spuściła wzrok.
–
Wyspałeś się? – zapytała niepewnie.
Lokaj odwrócił się w jej stronę i trzymając w dłoniach
bordową sukienkę, podszedł do łóżka, uprzednio wieszając ubranie na oparciu
krzesła stojącego nieopodal toaletki. Usiadł na skraju materaca i z uśmiechem,
którego emocjonalnego nasycenia dziewczyna nie potrafiła jednoznacznie
określić, przysunął głowę do jej twarzy.
–
Dobrze, że demony nie potrzebują snu. Inaczej dziś nie miałaby panienka ze mnie
żadnego pożytku. Strasznie się wiercisz, Elizabeth – wyszeptał złośliwie.
Zawstydzona odepchnęła kamerdynera, nazywając go idiotą i
nerwowo przetarła zalaną rumieńcem, purpurowym niemal tak samo jak suknia, szczupłą
twarz.
– Nigdy
nie spotkałem bardziej bezwartościowego, rozwydrzonego i naiwnego dzieciaka niż
ona.
Przepełniony pogardą głos służącego boleśnie dotarł do uszu
hrabianki, niczym uderzenie ogromnego, mosiężnego dzwonu. Spojrzała w jego
stronę i zamarła. Stał naprzeciwko niej w pełni ukazując swoją demoniczną
formę. W dłoniach, zamiast sukni, trzymał rozpostartą ludzką skórę, jej skórę. Spojrzała
na swoje dłonie. Widziała otoczone mięśniami kości. Całe ciało nastolatki przeszył
niewyobrażalny ból. Przerażona, energicznie wyskoczyła ze splamionego krwią
łóżka i wrzeszcząc z bólu, upadła na ziemię.
–
Sebastian! Co się dzieje?
–
Dobrze wiesz, że nigdy nie mógłbym upaść tak nisko, by pokochać ludzkie ścierwo
– kontynuował, jakby w ogóle nie słyszał jej słów.
Gdy pochylił się nad płaczącą hrabianką, straciła
przytomność.
Kiedy się ocknęła, na zewnątrz
panował półmrok. Podeszła do okna. Gęsta mgła spowiła cały teren podlondyńskiej
rezydencji. Elizabeth przetarła zaparowane okno – wciąż niewiele widziała.
Słońce ginęło w gęstwinie mlecznej pierzyny. Dotąd nie zauważała takich
poranków. Wszystkie były słoneczne i radosne, jakby ktoś specjalnie czuwał, by
od samego rana wprawiać ją w dobry nastrój. Zdziwiła się, widząc jak nieprzejednana
potrafi być mgła. Takie poranki w okolicach podmiejskich nie były niczym
niezwykłym, dlaczego więc ten ją tak bardzo dziwił? Był przecież tylko kolejnym
początkiem dnia, takim samym jak wszystkie wcześniej, takim samym jak każdy
następny.
Wróciła
do łóżka i pociągnęła gruby sznur zwisający nad szafką nocną. Po kilku minutach
otworzyły się drzwi.
–
Panienko, przyniosłem herbatę. – Dobiegł do niej głos.
Kilka kroków, piszczący dźwięk kół mobilnego stolika, szczęk
obijanej porcelany. W jej dłoniach pojawił się gorący napar w zdobionej różami
filiżance. Popatrzyła na nią nieprzytomnie i przysunęła naczynie do ust,
wdychając przyjemny zapach wydzielany przez ukochanego Earl Greya.
– To
twój ulubiony zestaw – rozbrzmiał głos, gdy wzrok dziewczyny ponownie
powędrował na krwistoczerwony kwiat zdobiący porcelanę.
Mruknęła potakująco i upiła odrobinę gorącego napoju. Smak,
który zawsze pobudzał ją do działania, delikatna cytrusowa nuta błąkająca się w
bukiecie smakowym najlepszych herbacianych liści.
– Jakie
mam plany na dziś? – zapytała, wciąż nie odrywając wzroku od trzymanej w dłoni filiżanki.
–
Najpierw lekcja literatury, potem łacina. Po obiedzie odwiedzi panienkę
narzeczony, Elvis…
– Mój
narzeczony? – przerwała mu melancholijnym tonem.
– Tak
–
Dobrze, dziękuję Tai. Możesz już iść – odparła.
Posłała chłopakowi niewyraźny, wymuszony uśmiech. Po chwili
znów spuściła głowę. Nastolatek pokłonił się i opuścił sypialnię. Stukot
obcasów zdradzał wahanie towarzyszące mu w krótkiej drodze do wyjścia. Czuł, że
powinien coś powiedzieć, ale nie był w stanie niczego wymyślić. Wszystko będzie dobrze? Przez ostatnie
sześć miesięcy, wraz z dwójką obecnie podwładnych mu towarzyszy, każdego dnia
próbowali poprawić jej nastrój. Nie mogli zrobić wiele, nie wiedząc nawet, co
tak naprawdę zaszło. Tamten poranek został wydarty z ich pamięci, pozostawiając
za sobą jedynie rozmazane strzępki. W jego rezultacie nastolatek został nowym
kamerdynerem, tracąc dwójkę współpracowników, tracąc członków rodziny.
Przez cały
ten czas żadne z nich nie miało odwagi zapytać, co dokładnie wydarzyło się
tamtego dnia. Ich pani, która w życiu przeszła przez tyle tragedii, nie
zasługiwała, by wracać pamięcią w kolejne, mroczne miejsce. Na pozór zachowywała
się normalnie – gdyby nie znali jej tak dobrze, pewnie w ogóle nie zwróciliby
uwagi. To normalne – służący przychodzą
i odchodzą, nie przystoi ich żałować. Tej zasady się trzymała, pokazując im, że
strata kamerdynera nie była niczym wielkim. Chociaż Taiowi wydawało się, że
robiła to nie dla nich, lecz dla siebie. Musiała być świadoma, że dostrzegali silną
więź łączącą ją z Sebastianem. Nie uwierzyliby, że jego odejście zupełnie jej
nie obeszło.
Jeszcze
przez chwilę Elizabeth przyglądała się filiżance, nim opróżniła ją do końca. Tai
się starał i po kilkudziesięciu nieudanych, smakujących gorzej niż kuchnia
Thomasa, naparach, którymi strach był podlać trawę w ogrodzie, doszedł do
wprawy. Herbata nadawała się do wypicia. Chociaż w smaku wciąż brakowało czegoś,
czego prawdopodobnie już nigdy w życiu nie zasmakuje, doceniała jego trud. Wszyscy
troje ciężko pracowali, by wypełnić pustkę po niezastępowalnym lokaju.
Denerwujący
stukot zza okna przykuł uwagę szlachcianki. Odstawiła naczynie i podeszła do
szyby. Po jej drugiej stronie ujrzała czarnego kruka dumnie kroczącego po
zewnętrznym parapecie, niczym strażnik broniący królewskiego zamku.
– Naprawdę myślisz, że mógłbym coś poczuć do
tego dziecka? Nie bądź śmieszny.
– „Zawsze będę przy tobie”
nawet to było kłamstwem. Prawda, Sebastianie? – szepnęła z żalem, spoglądając
na błyszczące pióra majestatycznego zwierzęcia.
Przygryzła dolną wargę, powstrzymując się od płaczu. Nie
zamierzała pozwolić, by jego kłamstwo zrujnowało jej życie. Wypłowiały znak na jej
karku był najlepszym dowodem na to, że bezpowrotnie odszedł. Zrobił dla niej
wiele. Uratował marne życie „ludzkiego ścierwa” setki razy, pomógł podnieść się
po tragedii, która ich połączyła. Co z tego, że go kochała? Co z tego, iż utrzymywał,
że czuje to samo? Sebastian był demonem, powinna być świadoma od samego
początku, że nie może mu ufać. Porzucił ją i jej duszę, której podobno tak
bardzo pragnął. Może uznał, że nie była wystarczająco dobra?
– To
bez znaczenia, prawda? Ciebie już tu nie ma. I nie będzie – dodała po chwili.
Ptak zeskoczył z gzymsu i z głośnym skrzekiem wzbił się w
niebo, znikając w obłokach mgły. Odprowadziła go wzrokiem, próbując zdusić w
sobie cichy, naiwny głos, szepczący, że został tu przysłany przez jej demona.
Jej byłego demona.
Niechętnie powlekła się w stronę szafy. Otworzyła ją i
sceptycznie powiodła wzrokiem po nieumiejętnie wyprasowanych, bogato zdobionych
sukniach. Zawiesiła spojrzenie na jednej z nich – ciemnopurpurowej, niemal
czarnej, prostej sukni z długimi rękawami zakończonymi czarną, podobnie jak
żabot, falbaną. Ten sam strój, który we śnie wybrał dla niej de mon, ten sam,
który zmienił się w jej skórę.
Każdego dnia, odkąd odszedł, na nowo przeżywała ten sam
koszmar. Budziła się tego tragicznego poranka, nie wyznając mu uczuć. Za każdym
razem próbowała zrobić coś inaczej, by tym razem wszystko skończyło się dobrze.
By jej nie zostawił, by ubrania w jego dłoniach nie stawały się metaforą uczuć,
z których obdarł ją bez skrupułów swoją zdradą. Każdej nocy, chociaż serce ze
wszystkich sił próbowało zapomnieć o lokaju i wypełnić ogromną dziurę, którą po
sobie pozostawił, umysł uparcie nie pozwalał jej zaznać ukojenia. Każdej nocy
na nowo rozdrapywał rany. A ona masochistycznie pozwalała mu na to, zakładając
wybraną przez wytwór podświadomości kreację.
Ubrała
się i zostawiając nocne odzienie na podłodze, wyszła z sypialni i skierowała
się do salonu. W pomieszczeniu czekało na nią śniadanie, a wraz z nim,
niezapowiedziany gość.
Ciemnowłosy, młody kamerdyner stał, drżąc z niepokoju, u
boku równie niespokojnego kucharza. Oboje, co chwilę wodzili wzrokiem pomiędzy
siedzącym przy stole mężczyzną, a hrabianką. Dziewczyna prychnęła pod nosem,
okazując przybyszowi jak zdegustowana była jego nagłym przybyciem, i bez słowa
usiadła na krześle. Popatrzyła na miętową sałatkę z tuńczykiem i świeżo
spalone, maślane bułeczki, po czym odsunęła od siebie talerzyk i chwyciła w
dłoń widelec, by zjeść kilka zielonych liści.
Siedzący obok mężczyzna zaczął bujać się na krześle, jęcząc
pod nosem coś o jej braku wychowania. Zirytowana obdarzyła gościa wrogim
spojrzeniem, które skutecznie go uciszyło. Odłożyła sztućce i zwróciła się do
służących.
– Nie
będę więcej jeść. Możecie to zabrać, do obiadu zajmijcie się tym, czym zawsze,
dziękuję – poleciła, delikatnie się uśmiechając.
– Pa…
panienko Elizabeth – zaczął niedoświadczony lokaj.
– Tak?
– mruknęła niechętnie.
– Ona
znów odmawia posiłków. Nie chciała też wody – poinformował przestraszony.
Nastolatka westchnęła ciężko, dotykając lewą dłonią podstawy
nosa.
– Same problemy…
– Dziękuję, Tai – odparła
spokojnie. – Pójdę tam, kiedy tylko uporam się z tym tu. – Kiwnęła głową w
stronę siedzącego po jej prawicy, czerwonowłosego osobnika w okularach.
Chłopak pokłonił się i wraz z Thomasem opuścił pokój.
Elizabeth została sam na sam z najbardziej irytującym
shinigami, jakiego w swoim krótkim życiu miała nieszczęście poznać. Położyła
łokcie na stole, splotła palce i oparła na nich podbródek, intensywnie
przyglądając się bogu śmierci.
– William
znalazł kolejną? – zapytała.
– Mogłabyś
chociaż raz przywitać mnie w jakiś miły sposób! Zaproponować herbatę,
ciasteczka, albo przynajmniej powiedzieć, że pięknie dziś wyglądam! – zaczął
jęczeć czerwonowłosy.
Dziewczyna zmarszczyła brwi i skrzywiła się.
–
Witaj, Grellu Sutcliff. Czy William znalazł kolejną poszlakę? – rzekła twardo.
– Mm –
mruknął, twierdząco kiwając głową. – Co więcej, wiemy, gdzie dziś zaatakują –
dodał po chwili, bawiąc się kosmykiem krwistoczerwonych włosów.
– Będzie
tam? – zapytała zaintrygowana wiadomością.
– Tego
nie wiemy. Ale to mało prawdopodobne. Z informacji, które zebrał Knox wynika,
że nie jest to żaden… wykwintny posiłek – odparł z lekkim obrzydzeniem.
–
Nazywaj rzeczy po imieniu – podniosła głos i uderzyła dłońmi o stół. – Informator,
którego torturował twój podopieczny uważa, że to nie jest dusza godna jego
podniebienia, czyż nie?
–
Zgadza się.
– W
takim razie nie będzie ich tam, dobrze o tym wiesz. Dlaczego więc zawracacie mi
tym głowę? – mówiła coraz bardziej zdenerwowana.
– Jak
sama powiedziałaś. Will znalazł kolejną poszlakę. Potrzebujemy cię, by to
sprawdzić – wyjaśnił niewzruszony bóg śmierci, wiercąc się na krześle.
– Niech
będzie – zgodziła się niechętnie. – Kiedy?
– Dziś
wieczorem, East End. Wpadnę po ciebie. – Bóg śmierci uśmiechnął się zawadiacko,
ukazując garnitur rekinich zębów. – Będziesz potrzebować swojego…
– Wiem,
czego będę potrzebować – przerwała mu i wstała od stołu.
Odwróciła się na pięcie i spoglądając kątem oka na stojący
przy kominku zegar, ruszyła w stronę drzwi.
– Mam
wrażenie, że ostatnio nadużywacie moich usług. Nie zapominajcie się, pomagam
wam tylko w jednym celu. William powinien być tego świadomy – rzuciła na
odchodne.
– Nie
zapominaj, dzięki komu mamy, czego nadużywać – krzyknął za nią Grell, powoli podnosząc
się z siedzenia.