Kiedy tylko Elizabeth usiadła na smoka, wyraz jej twarzy niesamowicie się
rozpromienił, niemal jakby ognisty smok uwalniał płomienie za pomocą jej ciała.
Miło było obserwować tę dziecięcą radość, która ujmowała nie tylko Kruka, ale
nawet w nie znającym uczuć sercu Samarela wzbudzała delikatnie mrowienie,
którego demon zupełnie nie rozumiał, ale nawet nie próbował. Krótki, acz bardzo
intensywnie spędzony, czas, jaki dane mu było obcować z nastolatką, nauczył go,
że w chwilach radości należy się po prostu cieszyć. Działając wbrew piekielnym
naukom – by zawsze pojmować wszystko rozumowo, szukając przyczyny i rozpatrując
ich wszystkie możliwe konsekwencje – dał się ponieść chwili i kiedy tylko całą
trójką znaleźli się na grzbiecie smoka, rozkazał mu lecieć niezwykle szybko, po
drodze obracając się, robiąc salta a nawet zionąc ogniem z paszczy, byle tylko
podtrzymać radosny nastrój.
— Samarel, uważaj, to niebezpieczne… — upomniał go Kruk, lecz żołnierz
zapewnił, że nikomu nic nie grozi. Smok, na którym lecieli, był jego prywatnym
towarzyszem na najróżniejszych wyprawach, młody dowódca wychowywał go od
drugiego miesiąca życia, obcując z matką i resztą rodzeństwa. Dzięki temu udało
mu się nawiązać odpowiednio głęboką więź ze zwierzęciem, by to rozumiało jego
potrzeby i ufało mu tak samo, jak on ufał smokowi.
— Ale to jest wspaniałe! Samarel, jeszcze raz, zrób to z leceniem do góry
i szybko w dół! — krzyczała rozentuzjazmowana Lizz.
— Kochanie, nie uważasz, że już wystarczy? — sugerował nieśmiało
Sebastian.
— Nieee, Sebuś, proszę, jeszcze raz. Ostatni!
— Chyba nie mam innego wyjścia. — Demom uśmiechnął się pod nosem i zacisnął
nieco ogon w talii ukochanej, by mieć pewność, że nie wyśliźnie mu się podczas
niebezpiecznych manewrów. Nie miał serca jej odmawiać, więc to było jedyne
możliwe wyjście.
Samarel dał znać smokowi, co planuje. Wniósł go tak wysoko, że całe
zabudowani piekielnego miasta zdawały się malutkie niczym domek dla lalek
obserwowany z dachu czteropiętrowej posiadłości szlacheckiej, co wzbudziło
ponowne okrzyki zachwytu młodej Roseblack. Nagle jednak smok zahamował, jakby
się czegoś przestraszył, obrócił się łbem do ziemi i zaczął bezwładnie spadać.
Michaelis doskonale wiedział, że żołnierz tylko się bawi, ale Lizz nie była o
tym aż tak przekonana. Spadając prosto w stronę zbiornika wodnego tuż za
granicami miasta, krzyczała, co chwilę zamykając oczy, lecz ciekawość wygrywała
i po kilku sekundach otwierała je ponownie. Jednak im mniejsza odległość
dzieliła ich od uderzenia w taflę wody, tym głośniejsze stawały się krzyki
nastolatki, a zaciśnięte na ogonie Amona dłonie coraz boleśniej nużyły się w
skórze mężczyzny.
— Samarel! Samaler, uważaj! Zaraz udeeeeeeeeeeeee! — krzyknęła, gdy nagle
smok ocknął się i energicznie wyrównawszy lot do poziomu względem powierzchni
wody, unosząc się raptem kilka stóp nad nią, sunął dalej z niewyobrażalną
prędkością, rozpryskując wodę na boki.
— Ahahahaha, wspaniałe! Jesteście cudowni! Dziękuję! — komplementowała
zachwycona Lizz, niemal podskakując z podniecenia na grzbiecie smoka, gdy opadł
stres, pozostawiając po sobie jedynie podwyższony poziom adrenaliny i
nieopisaną radość oraz wolność, które napawały nastolatkę ogromnym optymizmem.
Chwilami zapominała nawet o przykrym losie, który ją czekał.
Gdy oddalili się od miasta, Samarel z Amonem zgodnie uznali, że należy przestać
męczyć smoka akrobacjami. Mieli do przemierzenia spory kawałek drogi, by
zwiedzić Piekielną Bibliotekę i przejść do ludzkiego świata przez portal
umiejscowiony w okolicach miejsca, które wskazywało malutkie urządzenie
przejęte od bogów śmierci. Co jakiś czas Sebastian zarządzał postój w okolicach
innych portali, by przekraczając na chwilę ich granice, sprawdzać, czy kurs w
dalszym ciągu pozostaje niezmienny. Mógł oczywiście otwierać portal
samodzielnie – jako jeden z wyższych, w dodatku król, posiadał odpowiednią
siłę, wiedzę i umiejętności, ale nie chciał niepotrzebnie pozbawiać się
energii, woląc przyjąć zapobiegawczą postawę, by w razie jakichkolwiek problemów
był w stanie obronić narzeczoną. Zawiódł już tyle razy, że tym nie zamierzał,
ich ostatnia wspólna podróż miała być dowodem na to, jak bardzo Elizabeth go
zmieniła, jak mu na niej zależało i jak desperacko pragnął dotrzymać słowa.
Lecieli całe trzy dni, zatrzymując się wszędzie tam, gdzie Lizz
wskazywała ogonem, zachwycona niesamowitymi widokami, zarówno tymi pochodzenia
naturalnego, jak ciągnące się po horyzont lasy, wodospady, góry i skalne
szlaki, których głazy przypominały najprzeróżniejsze postaci i przedmioty.
Sebastian również często dawał znak, by się zatrzymać, wspominając miejsca
bliskie jego sercu, opowiadając o nich ukochanej i uzupełniając wiedzę, jaką
posiadała dzięki jego wspomnieniom. Te trzy krótkie dni pełne ekscytacji,
zwiedzania i wzajemnych opowieści sprawił, że czuli się sobie tak bliscy, jak
jeszcze nigdy. Jakby cały świat zupełnie przestał mieć znaczenie, zatrzymał
się, dając im ostatnie chwile, by mogli nacieszyć się sobą bez najmniejszych
obaw.
Im dalej zmierzali, tym temperatura coraz bardziej spadała. Początkowo
nikomu to nie przeszkadzało. Kiedy jednak zimno dorównało Ziemskiemu biegunowi,
wszyscy troje musieli się ubrać. Na szczęście byli na to przygotowani.
Elizabeth zdołała nawet samodzielnie zrobić sobie czapkę i szalik, a zachwycona
sukcesem postanowiła, że stworzy również dwa kolejne zestawy dla towarzyszy.
Tym sposobem lecieli dalej, przedzierając się przez śnieżyce z niemal zerowej
widoczności, poubierani w czapki z uroczymi kocimi uszkami, szaliki w smoki i
rękawiczki, z których każdy palec prezentował inne zwierzątko – na jednej ręce
były zwierzęta z ludzkiego świata, na drugiej zaś z piekielnego.
— Daleko do tej biblioteki? Dlaczego aż tak ci na tym zależy? —
dopytywała nastolatka, wtulając się w narzeczonego, by nieco się rozgrzać. Mimo
że była demonem i chłód nie doskwierał jej tak, jak robiłby to, gdyby wciąż była
człowiekiem, przyzwyczajony do ludzkiego toku rozumowania umysł okłamywał
właścicielkę, sprawiając, że było jej zimniej niż w rzeczywistości.
— Wybacz, Lizzy, to wina burzy. Gdyby nie ona, widzielibyśmy już zamek. W
ciągu godziny powinniśmy być na miejscu — odpowiedział spokojnie, tworząc koc,
którym dodatkowo owinął dziewczynę, by dać jej trochę więcej ciepła.
Zmarznięta i zmęczona, hrabianka zasnęła w objęciach Sebastiana, tym
samym przyjemnie łechtając jego ego, dając do zrozumienia, że mu ufała.
Ostatnimi czasy zdążył w to nieco zwątpić, dlatego cieszył go każdy drobny gest
świadczący o tym, że w dalszym ciągu był wart jej zainteresowania.
Gdy dotarli na miejsce, dalej spała. Kruk wziął ją na ręce i zaniósł do
swojej ulubionej sypialni na samej górze, która przylegała bezpośrednio do
obserwatorium, które pozwalało demonom spoglądać w daleką, podniebną otchłań,
badając gwiazdy i inne ciała niebieskie skryte w nieprzejednanym mroku
nieskończoności. Pragnął pokazać jej te widoki, pozwolić zachwycać się
wiekowymi zbiorami ksiąg pełnymi kunsztownie wykonanych, skórzanych opraw
wszelkiego rodzaju, które tak lubiła podziwiać. Chciał również, by zobaczyła
dzieła sztuki, również tej jego, chłonęła piękno i spokój tego miejsca,
przypomniała sobie, co on czuł za każdym razem, gdy się tu zjawiał. Wiedział,
że to zapomniane przez większość dzieci ciemności miejsce wpasuje się w jej
gusta. Dlatego właśnie chciał, by był to ostatni przystanek ich podróży nim
przejdą na drugą stronę i spotkają się z przeznaczeniem.
~*~
Grell Sutcliff krzątał się po swojej sypialni, wyrzucając z szuflad
wszystkie ubrania po kolei, przy czym krzyczał, złościł się i ciskał każdym
napotkanym przedmiotem, którego kontakt ze ścianą mógł skutkować głośnym
hukiem. Był wściekły. Przez ostatnie zlecenie, które William przyniósł mu
osobiście prosto do sypialni, miał zbyt mało czasu, by przygotować się na
spotkanie z Rafelem. Odkąd spotkali się na wyspie demonów, a ich więzi zaczęły
się zacieśniać, stali się doskonałymi partnerami – zarówno w sferze uczuciowej,
jak i praktycznej. Zdążyli poznać się na tyle, że walka ramię w ramię była dla
nich czystą przyjemnością, dlatego kiedy brzydły im romantyczne wieczory,
udawali się w miejsca wojen i starć pomiędzy ludźmi, gdzie dawali upust swojej
energii, walcząc z demonami obecnymi na polu walki.
Tego dnia jednak mieli udać się w szczególne miejsca. Rafael nie
powiedział Grellowi dokładnie, dokąd go zabiera, jednak znając potrzeby
żniwiarza, dał mu wskazówki, by wiedział, jak ma się ubrać. Niestety niczego „seksownego,
ale praktycznego” nie można było znaleźć w jego szafie, zaś na zakupy było już
zbyt późno. Wobec powyższego, nie trudno było sobie wyobrazić poziom
wściekłości boga śmierci, który bezskutecznie starał się odnaleźć pośród sterty
ubrań coś, co by się nadawało.
Swoimi krzykami zainteresował nawet Ronalda, który przechodząc korytarzem
nieopodal sypialni rudzielca, usłyszał siarczystą wiązankę przekleństw i
postanowił sprawdzić, czy może jakoś pomóc – bądź pośmiać się z przełożonego,
co było znacznie bardziej prawdopodobne.
— Panie Sutcliff? — Odezwał się, stukając niedbale w drzwi. Chociaż nie
usłyszał odpowiedzi, wszedł do środka, gwiżdżąc ze zdziwienia na widok
pobojowiska. — Oho, szykuje się romantyczny wieczór!
— Nie będzie żadnego romantycznego wieczoru! Nie mam się w co ubrać! Will
jest taki okropny, przez swoją zazdrość uniemożliwił mi kupienie sukienki! —
lamentował Grell, nie przejmując się nieproszonym gościem.
Ronald wszedł do środka, usiadł na krześle i przyjrzał się jeszcze raz
stercie krwistoczerwonych ubrań porozrzucanych po całym pokoju.
— Widziałem jedną ładną kieckę na Stephanie z działu kadr. Jak ją
zagadam, to ci ją odda.
— Naprawdę byś do dla mnie zrobił?! — krzyknął podekscytowany. — Ronuś,
jesteś kochany! — dodał, rzucając się podwładnemu na szyję.
Ronald zrzucił go z siebie, wstał, poprawił wymięty garnitur i kazał
Sutclifowi iść za sobą. Grell narzucił na siebie wysłużony płaszcz, zasłonił
niepomalowaną twarz okularami przeciwsłonecznymi i maseczką, po czym pędem
pobiegł na szpilkach za Knoxem.
Wspólnie dotarli do odpowiedniego działu i podeszli do okienka, przy
którym siedziała znużona pracą, rzeczona Stephanie. Grell chciał się wyrwać i
wymusić na niej sukienkę, jednak Ronald powstrzymał go i poszedł do niej sam.
Rudzielec obserwował niecierpliwie, jak blondyn kokietował kobietę, która
czerwieniła się i chichotała jak głupia z każdym kolejnym wyssanym z palca
komplementem, póki przez niewielkie wycięcie w szklanej szybkie nie przekazała
Knoxowi kluczyka do swojego pokoju.
— Panie Sutcliff, sukces! — krzyknął zadowolony z siebie Ronald i
pożegnawszy się ciepło z pracownicą, zaprowadził przełożonego do jej pokoju.
Do środka wszedł sam, nie chcąc ryzykować, że Grell przetrząśnie cały
pokój i ukradnie co ładniejsze sukienki. W ten sposób było również szybciej, bo
po zaledwie pięciu minutach wyszedł ze zdobyczą, z którą Sutcliff pognał
natychmiast do siebie, skacząc z radości i nucąc pod nosem, jak bardzo nie może
doczekać się spotkania z Rafaelem.
Wyszykował się niemal idealnie na czas. Obcisła sukienka z rozszerzanym
dołem i falbaną na piersi sprawiała, że przypominał kobietę, jaką zawsze
pragnął być, podkręcone na lokówce włosy opadały luźno na jego ramiona, a
sztuczne rzęsy dodawały żniwiarzowi nuty tajemniczości. Gdy opuszczał sypialnię,
był spóźniony zaledwie pięć minut, a kiedy dotarł na miejsce spotkania – na róg
londyńskiego Big Bena – było raptem dwa kwadranse po umówionej godzinie.
Sutcliff zatrzymał się za rogiem, by przejrzeć się w jednej ze sklepowych
witryn naprzeciwko, upewniając się, że wygląda równie zjawiskowo, co pół
godziny temu. Dopiero wtedy odważył się wyjść i skierować w stronę Rafaela
ubranego w czarny garnitur z czerwoną różą w przedniej kieszonce. Doskonale przewidział,
w co ubierze się jego towarzysz, zresztą nie było to trudne, Grell naprawdę
uwielbiał czerwień w każdej postaci.
— Rafciu! To ja! Twoja ukochana! — krzyknął rudzielec, wieszając się na
nieco zaskoczonym archaniele. Było widać, że ten nie spodziewał się partnera
tak szybko, nie zaczął nawet spoglądać na zegarek. Sutcliff doceniał jego
cierpliwość i wyrozumiałość. Był taki, jak anioły, o których ludzie opowiadali
swoim dzieciom: piękny, dobry i niewiarygodnie pozytywnie nastawiony do życia,
czego wcale nie było widać, gdy rozmawiało się z nim rzadziej. Zazwyczaj
sprawiał wrażenie samotnika niezbyt zainteresowanego tym, co dla jego braci
było priorytetem, jednak przez ten niedługi czas Sutcliff zdążył go przejrzeć
na wskroś i doskonale zdawał sobie sprawę, jak wiele rzeczy liczyło się dla
Rafaela. Właśnie dlatego miał w torebce fiolkę jego ulubionych perfum, by cały
czas zapewnić archaniołowi przyjemne wrażenia węchowe podczas spotkania.
— Dzień dobry, Grell. Tylko pól godziny spóźnienia, jestem pod wrażeniem.
I nawet ubrałeś się zgodnie z zaleceniami — pochwalił zadowolony, obejmując
Sutcliffa w pasie.
Shinigami zadrżał z wrażenia, kiedy silne dłonie anioła przyciągnęły go
do siebie, by złożyć pocałunek na jego ustach. Nie musieli ograniczać się z
wyrażaniem uczuć. Zarówno anioły jak i bogowie śmierci mogli być widoczni dla ludzi
na życzenie, wyjątek stanowiły osoby blisko związane ze śmiercią, posiadające
kontrakt z demonami lub mające przy sobie coś, co należało do ciała jednej istot ponadnaturalnych. Dzięki temu mogli
spotykać się wszędzie i otwarcie robić to, na co mieli ochotę, nie przejmując
się niczym ani nikim.
Tego dnia jednak Rafael planował zabrać Grella w miejsce, które
odwiedzały jedynie demony. Bardzo długo szukał, ślęczał nad księgami i dokumentami
całe noce po pracy, jednak w końcu mu się udało. Nie chciał jednak mówić o tym
zbyt wcześnie, do ostatniej chwili planował pozostawić cel ich podróży w
tajemnicy. Wiedział, że gdyby wyznał prawdę wcześniej, Sutcliff oburzyłby się,
wyparł swoich uczuć i nie zgodził się z nim iść, podczas gdy w rzeczywistości
później niezwykle żałowałby, że tego nie zrobił.
Rafael miał świadomość tego, co działo się zarówno w świecie aniołów,
bogów śmierci jak i demonów. Dzięki utrzymywaniu kontakt z Amonem za
pośrednictwem przekazujących informacje pająków Anasiego, wiedział o przemianie
Elizabeth, o zmianach władzy w departamencie zbieraczy dusz, wiedział nawet o
drobnostkach ze świata ludzi. Wiedzę tę jednak zachowywał dla siebie, nie
dzieląc się nią, jeśli nie było to niezbędne.
— Rafciu, to dokąd mnie zabierzesz? — zapytał Grell, rozglądając się
wokół za czymś, co by go zachwyciło, jednak niczego takiego nie ujrzał.
— W pewne mroczne i wspaniałe miejsce, w którym będziesz miał okazję
zamknąć pewną ważną sprawę — odparł tajemniczo, nadstawiając rudzielcowi ramię.
— No powiedz! Nie mogę się doczekać! Nawet nie wiesz, ile przeszedłem,
żeby zdobyć tę kieckę!
— Domyślam się. Ale to niespodzianka, nie naciskaj. I tak ci nie powiem —
oświadczył stanowczo anioł.
Z kieszeni marynarki wyciągnął jedwabną, czerwoną przepaskę, którą
zawiązał na oczach boga śmierci, by ten nie pooglądał. Następnie wziął go na
ręce i wzbiwszy się w powietrze, ruszył w tylko sobie znanym celu, wiedząc, że
to, co robił, było dobre, nawet jeśli spotka się z niechęcią ze strony jego
partnera. Nie pierwszy i nie ostatni raz musiał odgrywać głos rozsądku, zdążył
do tego przywyknąć, zaakceptować, a nawet odnaleźć w tym swego rodzaju
przyjemność. W końcu był aniołem, czuwanie nad innym było jednym z jego
obowiązków – tym najbardziej zapomnianym przez jego braci, odkąd Wielka Wojna
odebrała większość z tych, którzy wciąż trwali w wierności wobec martwego boga.