Zaczynało się robić ciemno, a co za tym szło – niezwykle zimno.
Szczególnie w rowie, gdzie Elizabeth była zewsząd otoczona wilgotną ziemią.
Powoli zaczynała tracić nadzieję, że uda jej się uciec z wąwozu. Nie zamierzała
spędzać w nim nocy, wiedząc, że chociaż zimno nie wadziło jej zbyt dotkliwie,
to jednak organizm nie był tak silny, jak jej umysł i zwyczajnie by się
przeziębiła, a na to nie mogła sobie pozwolić. Kilka dni później miała zostać
oficjalnie odznaczona przez królową za wszystko, czego udało jej się dokonać w
ciągu zaledwie kilku miesięcy, to było zbyt ważne wydarzenie, by zwykłe
przeziębienie mogło pokrzyżować jej plany.
Nie miała jednak pojęcia, jak poradzić sobie z przeszkodą, której
zwyczajnie nie miała siły pokonać. Przestała już ufać tajemniczej furii, która
poza jej świadomością potrafiła wszystko naprawić i pomóc jej wyjść cało z
opresji. Skoro nie zjawiała się dotąd, wyglądało na to, że i ona opuściła
dziewczynę. Nie rozumiała tylko, jak jej demon, który miał chronić jej życie i
zdrowie, pozwolił, by z urazem ręki błąkała się zimną nocą po lesie. Widocznie
jego zdaniem był to odpowiedni trening, ale Lizz się z tym nie zgadzała. Była
bliska poddania się, plaśnięcia tyłkiem w błoto i rozpłakania się jak małe
dziecko, jednak duma nie pozwalała jej się poddać.
— Jesteś głupim, głupcem! Słyszysz, Sebastianie?! Jesteś głupcem i cię
nie znoszę! — krzyknęła ponownie, kopiąc napotkany na drodze kamień prosto w
wystający korzeń, który zadrżał, doprowadzając do osypania się części piachu
akurat na nogi nastolatki. — Wspaniale — prychnęła jeszcze bardziej
poirytowana.
Była zmęczona, odwodniona i ku własnemu zdziwieniu – głodna. Co prawda
nie zdołałaby zjeść tego, czego na co dzień wymagał Sebastian, a czego nigdy
nie zjadała, ale nie pogardziłaby swoją zwyczajną porcją. Niestety w wąwozie
nie było niczego do jedzenia, poza błotem i rozkładającymi się truchłami
pomniejszych zwierząt, które musiały mieć tyle samo szczęścia, by tu wpaść, co
i ona. Ich widok sprawiał, że momentami zaczynała wątpić, że uda jej się
wydostać. Nie chciała podzielić losu zwierząt, miała zbyt wiele do zrobienia,
ale chociaż próbowała ze wszystkich sił, zwyczajnie nie umiała już walczyć.
Miała w końcu dopiero niecałe dwanaście lat – zbyt mało, by odejść ze świata,
nie pozostawiając za sobą żadnego dorobku, szczególnie przy tak ambitnych
planach, jakie sama miała.
Szła, póki nie przekroczyła granic własnej wytrzymałości, wycieńczona
potykając się o kolejny korzeń. Szczęśliwie udało jej się przechylić na bok,
dzięki czemu wylądowała na plecach w wilgotnej ziemi stanowiącej nie możliwą do
ominięcia barierę. Nie miała już sił. Kilka razy pociągnęła nosem,
powstrzymując jednak łzy, i postanowiła odpocząć. Zamknęła oczy i powoli
odpływała w świat fantazji, starając się tylko nie myśleć o swoich obawach, by
nie wdarły się do snu, zmieniając w przerażające koszmary.
— A mówił, że będzie zabawnie… To nie jest zabawne — westchnęła pod
nosem, nim zasnęła.
Ocknęła się niedługo potem, czując łaskotanie na twarzy. Gdy otworzyła
oczy, zorientowała się, że jedno z drzew rosnących tuż na granicy wąwozu
zostało strącone przez wiatr. Przewracając się, opadło na obie strony rowu, a
długie, iglaste gałęzie sięgnęły twarzy nastolatki, delikatnie głaszcząc jej
skórę.
Spanikowała. W pierwszej chwili nie była pewna, czy w ogóle będzie w stanie
wyśliznąć się spod połamanych gałęzi, nie miała nawet pojęcia, czy dalej ma
wszystkie kończyny i czy są w całości – w końcu w takim zimnie traciło się
czucie, z Elizabeth nie było inaczej, nawet jeśli sam chłód nie stanowił dla
niej problemu. Powoli zaczęła wysuwać się spod kupki drewna, radośnie
stwierdzając, że udało jej się wyjść cało z niespodziewanego ataku leśnych
komplikacji. Na dodatek, patrząc na drzewo, udało jej się oszacować, że jeśli
się postara, powinno jej się udać opuścić rów po gałęziach. Ich szerokie
ułożenie doskonale nadawało się do wspinaczki jedną ręką, jakby czuwająca nad
nią opatrzność podsunęła najlepsze możliwe drzewo, które będzie w stanie jej
pomóc.
Pewność siebie, dotąd ukryta pod całą masą pytań i niepewności, wyszła na
wierzch, pchając dziecko do działania. Kilka razy spadła, podrapała się jeszcze
bardziej, niż dotąd, ale po półgodzinnych próbach udało jej się opuścić
naturalne więzienie, do którego wtrącił ją opiekun.
— I co? I co?! Ha! Udało się, wyszłam! Nie dam się tak łatwo pokonać! —
krzyczała sama do siebie, tańcząc wokół starego spróchniałego pnia, który
niejako był jej ratunkiem. — Chwała robakom! Chwała przemijaniu! Wolność! —
powtarzała roześmiana.
Ból ręki, który przez kilka ostatnich godzin niezwykle ograniczał jej
możliwości, powoli przechodził. Uświadczył ją w przekonaniu, że nie mogła
złamać ręki – o co bała się początkowo w pierwszym przypływie paniki — a raczej
jedynie dotkliwie ją obiła. Mogła ruszać palcami, opuchlizna stawała się
mniejsza i nie było pod nią widać żadnych nieregularnych, odmiennych od normy
kształtów, które mogłyby wzbudzić niepokój dziecka. Uznała, że tyle dowodów jej
wystarczy i sprawdziwszy, od której stronnych mech porastał drzewa, ruszyła w
kierunku domu.
Była spory kawałek od niego, bo jak się okazało: szła wąwozem w złym
kierunku. Miała więc do nadrobienia kilka godzin drogi piechotą, które straciła
wcześniej, ale nie poddawała się. Szła wzdłuż rowu, by mieć pewność, że nie
przeoczy polanki, na której ćwiczyła z Sebastianem wcześniej. Stamtąd już
doskonale znała drogę, a w ciemności znacznie trudniej było jej się zorientować
nawet po mchu.
Do posiadłości dotarła nad ranem. Słońce zdążyło wyłonić się zza
horyzontu, okalając ciepłymi promieniami pierwsze korony drzew. Zaczynało się
robić cieplej, a blask bijący od skąpanej w słońcu, porannej rosy napełnił
serce nastolatki nadzieją i radością, niemal całkowicie odrzucając złość na
demona, który otworzył drzwi wraz z jej pierwszym puknięciem.
— Panienko? Trochę ci to zajęło, mam nadzieję, że nic sobie nie zrobiłaś.
— Poza tym, że wrzuciłeś mnie tam z obitą ręką niezdolną do normalnego
działania? Nie, nic mi się nie stało. Jak widzisz, wróciłam — odpowiedziała
poważnie, zadzierając nosa przed niekompetentnym służącym.
Michaelis uśmiechnął się do niej ciepło i zaprowadził do łazienki.
Przygotował jej gorącą kąpiel, a także leki, bandaże i maści na obicia,
tłuczenia i rozcięcia, by odpowiednio opatrzyć swoją panią. Cały czas jednak
uśmiechał się z tak ogromną satysfakcją, że dziewczynka w końcu nie wytrzymała
i musiała zapytać:
— Z czego się tak cieszysz? Bawi cię, że zostałam ranna?
— Ależ skąd, panienko. Proszę o wybaczenie — odparł, pochylając głowę.
— Więc o co ci chodzi, demonie?
— Jestem z ciebie dumny, panienko. Udało ci się wydostać o własnych
siłach, trening przynosi skutki — wyjaśnił, zatajając część prawdy dla siebie.
To, co cieszył go najbardziej, miało dużo większe znaczenie niż jakiś
zwyczajny test samodzielności i wytrzymałości. Michaelis sprawdzał, czy jej
druga natura wreszcie dawała się kontrolować. Nie był jedynie pewien, czy nie
uaktywniła się, bo Lizz zdołała ją okiełznać, czy dlatego, iż doskonale
wiedziała, że w rzeczywistości dziewczynce od początku nic nie zagrażało.
Chociaż Elizabeth do ostatnich chwil swojego życia nigdy nie dowiedziała
się prawdy, Sebastian był z nią przez cały czas. Śledził jej każdy krok,
poruszając się pod kruczą postacią po drzewach, czając się w mroku na wypadek,
gdyby naprawdę potrzebowała pomocy. To on odganiał dzikie zwierzęta
interesujące się jej krzykami z oddali. To on wrzucił do wnętrza dziury
zbłąkane jabłko, by dziewczyna mogła zjeść cokolwiek. I w końcu to on sam
obalił odpowiednie drzewo w odpowiednim miejscu, w międzyczasie przenosząc
śpiące dziecko w odpowiednie miejsce, by mogło poczuć satysfakcję z
samodzielnego uwolnienia się. Wiedział nawet o jej chorej ręce, którą zbadał
dokładnie, gdy Lizz spała. Nie zostawił jej ani na chwilę, był jej stróżem,
który jedynie sprawdzał, jak wiele była w stanie znieść. Nigdy jednak nie czuł
potrzeby, by jej o tym mówić, wiedząc, że nie potrzebuje tych zasług. Pewność
siebie hrabianki podbudowana na tym właśnie wydarzeniu była znacznie
istotniejsza niż jego chęć bycia pochwalonym. W końcu istniał dla niej i każdy
jej sukces był również jego osiągnięciem.
~*~
Odkąd Elizabeth opuściła posiadłość Roseblack, dawniej tętniące spokojnym
życiem mury powoli zaczęły obumierać. Chociaż dziewczyna zostawiła swój majątek
przyjaciółce, a ta miała za zadanie nie pozwolić podupaść budynkowi w ruinę,
nikt, mimo najszczerszych chęci, nie był w stanie mieszkać tam dalej. Odejść
nastolatki było niesamowicie przykrym wydarzeniem. Wszyscy wiedzieli, że taka
strata odciśnie się na ich życiach, jednak nie sądzili, że aż do tego stopnia.
Niestety każdy kolejny dzień ciszy, braku obecności dziewczyny i idealnego
kamerdynera, zwyczajnie niszczył niewielką grupę ludzi, której przyszło
mieszkać w majątku nastolatki.
Początkowo żyli tam wspólnie, starając się odnaleźć nową normę, jakiegoś
rodzaju rutynę, która przyćmiłaby ból po utracie dwójki tak ważnych dla nich
osób, jednak okazało się to niemożliwe. Z czasem, nawet nie zorientowawszy się
kiedy, zaczęli coraz częściej wyjeżdżać pod byle pretekstem, w końcu szukając jakiegoś
stałego, który pozwoliłby uwolnić się ze swoistego mauzoleum Lizz. Posiadłość
pozostała sama sobie, niezamieszkała, jedynie regularnie odwiedzana przez
wynajętych służących, którzy mieli dbać o zachowanie idealnego porządku na
wypadek, gdyby jednak śmierć hrabianki była tylko kolejnym podstępem mającym na
celu osiągnięcie jakiegoś wyższego celu i chociaż na samą myśl o byciu tak
wykorzystaną, Tomoko ogarniała istna furia, i tak wolałaby to, niż świadomość,
że już nigdy nie będzie miała możliwości zobaczyć, usłyszeć czy dotknąć
przyjaciółki.
Jej serce ściskał ból każdego dnia, każdej godziny minuty, nawet sekundy.
Z każdym głębszym oddechem czuła tłumienie w płucach, jakby coś zwyczajnie nie
pozwalało jej ruszyć dalej. Z Taiem nie było lepiej. Jednak początkowe kłótnie
zaogniane ciągłym odkopywaniem minionych wydarzeń i decyzji, z którymi się nie
zgadzali, powoli wygasło, pozostawiając dwójkę młodych żałobników we wzajemnym
wsparciu, które ostatecznie umocniło ich związek. Wyszło im to na dobre, choć
żadne nie potrafiło się cieszyć w pełni, wiedząc, że osoba, która cieszyłaby
się z ich szczęścia najbardziej, nie dotrwała do chwili, gdy stali się
doskonałą parą.
Thomas i Jeanny nie mieli tyle szczęścia. Nie udało im się znaleźć
partnerów, nie mili życia, do którego mogliby wrócić, a względem siebie nigdy
nie czuli się na tyle blisko, by nawiązać romantyczną relację. Rozjechali się
więc, każde w swoją stronę: Jeanny znalazła pracę w innej posiadłości nieopodal
tej Roseblack, zaś Thomas zaczął podróżować pociągami przez Anglię, pracując w
transporcie różnych dóbr. Ciągłe pozostawanie w ruchu pozwalało mu uciec od
rozmyślań, odciąć się na chwilę od szarej rzeczywistości i wspomnień, które za
każdym razem, uderzając w niego z coraz większą mocą, dławiły go, wyciskając
łzy z oczu.
Z Jamesem nie było lepiej. Po utracie dwójki najbliższych osób nie
potrafił znaleźć sobie miejsca i ponownie ruszyć ze swoim życiem. Początkowo
pił. Upijał się każdego dnia, wszczynając awantury z innymi domownikami o
zupełnie nieistotne bzdury. W końcu jednak otrząsnął się z pijackiego transu i powrócił
do dawnego życia, tym razem stacjonarnie w Londynie na garnuszku królowej, przejmując
dotychczasową pozycję Elizabeth, by chociaż w ten sposób uczcić jej pamięć i
czuć się nieco bliżej ukochanej przyjaciółki.
Budynek pozostał więc osamotniony, zupełnie cichy, a przypadkowym
przechodniom kojarzył się raczej z nawiedzonym zamczyskiem, niż domem, w którym
nie raz królowała wzajemna miłość, pomoc, zrozumienie i ciepło zdolne ogrzać
każdego potrzebującego odszczepieńca. Jednak stan ten nie utrzymywał się wiecznie.
Przyszedł moment, gdy posiadłość ponownie wypełniły rozmowy, po puchatych
dywanach przechadzały się eleganckie buty, a z salonu słychać było dźwięki
radosnej muzyki. Jednak dzień ten stał się również ostatnim, gdy na świecie
usłyszano o Elizabeth Roseblack, angielskiej hrabiance, która poświęciła swoje
krótkie życie, by uratować świat i kilka zbłąkanych dusz desperacko
potrzebujących miłości i zrozumienia.
~*~
Japońska księżniczka siedziała nad dokumentami w swoim gabinecie w
centrum Londynu, co jakiś czas wyglądając przez okno, by odpocząć od liczb,
przyglądając się zabieganym ludziom gnającym brukowanymi uliczkami. Miała już
dosyć pracy, marzyła tylko o tym, by opuścić gabinet i udać się na świąteczne
zakupy. Tego roku zima była wyjątkowo mało intensywna, śnieg pojawiał się
jedynie sporadycznie, na dodatek zaledwie na kilka dni, po czym zupełnie topniał.
Nawet natura ubolewała nad stratą Elizabth – jak zwykła sobie powtarzać
księżniczka, co paradoksalnie nie dobijało jej bardziej, zaś dawało poczucie
zrozumienia i współodczuwania w warunkach, które idealnie jej pasowały. Nie
potrafiła bowiem mówić o swoich emocjach związanych z przyjaciółką tak
otwarcie. Im dłużej jej nie było, tym bardziej pielęgnowała w sobie wszystkie
zapamiętane chwile, nie chcąc dzielić się nimi z nikim, jakby w obawie o to, że
każde wspomnienie było w stanie przekazać określoną dawkę radości, a jeśli
zużyje ją na innych, nic już nie zostanie dla niej. Zdawała sobie sprawę z
tego, jak idiotycznie to brzmiało, ale nie znalazła dotąd lepszego sposobu.
Odczekawszy chwilę, powróciła do pracy. Zgodnie z umową z matką, mogła
zostać w Anglii pod warunkiem, że nie zaniedba swoich obowiązków, dlatego każdego
dnia spędzała po kilka godzin na pracy na miejscu, pod wieczór zaś wypełniała dokumenty,
które wierny służący wysyłał następnie do jej rodzinnego kraju. Zapychała całe
dni pracą, dzięki czemu łatwiej było jej radzić sobie z rzeczywistością. A
pomiędzy pracą, snem i posiłkami, spędzała czas z Taiem, który zdobył pracę w Yardzie,
pilnując porządku w mieście.
Spojrzenie dwojga smutnych oczu zawisło nad kolejną linijką ideogramów
traktujących o sytuacji politycznej w Japonii. Dziewczyna próbowała skupić się
na odczytaniu skomplikowanych słów, z których nie zawsze wszystkie rozumiała i
musiała wspierać się słownikiem, jednak coś sprawiało, że nie mogła się skupić.
Dopiero po chwili zorientowała się, że po zewnętrznej stronie okna, po
metalowym parapecie chodził niemal czarny jak noc gołąb z niewielkim
pojemniczkiem przyczepionym do nogi. Tomoko otworzyła okno i wpuściła ptaka do
środka, a gdy ten zagruchał ochoczo, sięgnęła po wiadomość. Wewnątrz
niewielkiego pudełeczka, na pożółkłym papierze szlachetnym atramentem napisano
krótką, niewiele mówiącą wiadomość.
„Posiadłość Roseblack. 27 Grudnia”
Początkowo księżniczka zamierzała zignorować przekaz, uznając, że kolejne
dziecko robiło sobie z niej żarty, lecz schludne pismo bez ani jednej skazy
wydało jej się zbyt idealne, by należało do prostackiego żartownisia.
Zdecydowanie bardziej kojarzyło jej się z notkami, które widywała u Elizabeth
na drzwiach kuchennych i w różnych innych miejscach, gdzie Sebastian zostawiał
służącym wskazówki odnośnie ich pracy. Nie była pewna, czy to właśnie on
zostawił wiadomość, lecz mimo podpowiedzi głosu rozsądku, który kazał jej
zignorować informację, postanowiła sprawdzić, o co mogło chodzić.
— Posiadłość Roseblack, tak? Może to jednak dobry pomysł. Święta były jej
ulubionym czasem. Bałwany, śnieżne miasteczko w ogrodzie. Nie wierzę, że już
minął rok… — westchnęła sama do siebie.
Obiecała sobie, że uda się na miejsce wraz z Taiem i jeśli tylko będzie
taka możliwość, ten jeden raz, ostatni, stworzy całą armię bałwanów godną
miejsca, w którym rokrocznie pojawiały się coraz bardziej kunsztownie stworzone
rzeźby, całe aranżacje posiadające nawet fabularną ścieżkę. Choć wiedziała, że
to głupie, a Boże Narodzenie nie było nawet świętem, które wnosiło cokolwiek
dla niej z perspektywy wiary, miała nadzieję, że wydarzy się coś niezwykłego.