Uwierzycie, że tak dawno nic nie postowałam, że interface bloggera wydaje mi się jakiś obcy i brzydki? Jakby się tak nad tym zastanowić... Odkąd mam nowy komputer - czyli od maja - nie byłam w edytorze tekstu na blogu. To straszne, jak bardzo praca, kolorowania i problemy z ludźmi potrafią obrzydzić coś, co tak się uwielbia... Cóż, w każdym razie udało mi się coś naskrobać. Jest depresyjne, pełne podtekstów wszelkiej maści i zapewne nie tak dobre, jak mi się wydaje, ale sobie wybaczam, w końcu minęło trochę czasu.
Pewnie przed świętami nie będę już miała okazji się z Wami kontaktować, więc już dziś życzę Wam wesołych, śnieżnych, szczęśliwych świąt w gronie rodziny i prawdziwych przyjaciół. Mam nadzieję, że kolejny rok będzie dla Was, i dla mnie również, dużo lepszy niż ten.
I pamiętajcie: nadzieja umiera ostatnia, ale czasem dla własnego dobra trzeba ją zabić.
=========================
Nawet przez oświetloną świątecznymi
lampkami witrynę sklepową świat zza okna wydawał się bardziej ponury niż
kiedykolwiek. Przybrudzone szyby ledwie pozwalały wyjrzeć na smętną uliczkę
pokrytą poszarzałym od spalin śniegiem. Nawet puchate płatki tańczące w powietrzu
nie cieszyły tak, jak dawniej. Niczym wulkaniczny pył opadały gęstym płaszczem
na wszystko wokół, zwiastując ciszę i spokój. Teoretycznie powinienem się
cieszyć – podobno po burzy zawsze wychodzi słońce, jednak setki lat
doświadczenia przekonały mnie, że nie było w tym ani odrobiny prawdy. A nawet
jeśli słońce faktycznie zdołało się przebić, ukazywało jedynie w nowym blasku
spustoszenie, jakie przyniosła poprzedzająca je klęska. Co w tym pięknego? Co
pocieszającego? Czy to naprawdę mogło dawać jakąkolwiek nadzieję?
Ludzie zawsze zwykli szukać sensu w
rzeczach, które nigdy go nie miały. Dopowiadali sobie teorie do każdej bzdury
na podstawie kilkukrotnego zauważenia przypadkowej konsekwencji w jakichś
zjawiskach. Zawsze mieli w sobie tyle nadziei i wiary… Nienawidziłem ich za to.
Sam kiedyś byłem podobny, przez pierwsze lata swojego życia tętniłem energią do
tego stopnia, że nikt nie był w stanie mnie ujarzmić. Pamiętam, jak z
ekscytacją opowiadałem o przyszłości, o całym pięknie świata, za zobaczenie
którego gotów byłem oddać życie. Jednak czas zweryfikował moje podejście. Nic
nie zabijało marzeń, nadziei i więzi z innymi jak on. I znów kolejne ludzkie
powiedzenie sprawiło, że zaśmiałem się kpiąco pod nosem. „Czas leczy rany” –
zaszumiało w mojej głowie dawno wypowiedziane zdanie, którego autorka,
otuliwszy mnie ramieniem, sprawiła, że na chwilę zaznałem ukojenia. Nic jednak
nie trwało wiecznie.
Tak jak czas każdego człowieka
dobiegał końca, tak i ten jej ostatecznie musiał do niego dotrzeć. Nie lubiłem
patrzeć, jak się starzeją. Obserwowanie, jak każda nowa zmiana, każdy cel, do
którego dążyli, powoli niszczyły ich od środka, sprawiając, że gorzknieli nie
tylko emocjonalnie, ale nawet ich twarze traciły blask, szarzejąc jak ten śnieg
zza okna, za każdym razem napawał mnie coraz większym poczuciem beznadziei. Oni
starali się czerpać z życia garściami, spełniać swoje marzenia, wiedząc, że
mieli tylko tę jedną szansę, na dodatek tak niesprawiedliwie krótką. Stworzyli
system prawny, nauczyli się wzajemnie wspierać i rozwijali się prężnie,
sprawiając, że wzrok nas wszystkich skupiony był na nich i z zapartym tchem
śledziliśmy kolejne etapy ludzkiej ewolucji. Jednak zgubili się. Zbłądzili
pośród własnych zasad, kreując coraz bardziej chory świat pełny ograniczeń,
które – początkowo pomagając – ostatecznie doprowadziły ich do stanu sprawiającego,
że sami sobie szkodzili na każdym kroku. Podatki, opłaty za wszystko po kolei,
wzajemny brak zainteresowania, nowe normy, które mając naprawiać błędy
przeszłości, tworzyły jedynie kolejne. To tylko błędne koło, w które wpadał
każdy mający nieszczęście się urodzić. Nie zauważyli, że zamiast żyć w
szczęściu i dostatku, coraz częściej są nieszczęśliwi. Że nie walczą już z
dzikimi, pozbawionymi wyższej inteligencji zwierzętami, a z systemem, który miał
ich bronić. Że walcząc o marzenia, w rzeczywistości się niszczyli.
Ile osób musiałem zabić, ile ran
odnieść, ile błędów popełnić, by stać się tym, kim byłem teraz? Nikt nie zdaje
sobie sprawy z tego, jak wiele trzeba poświecić, nikt nie chce zrozumieć, że
stres, zmęczenie i frustracja nie są jedynymi konsekwencjami. Wszystko wokół
również się rozpada. A ja… zginąłem w tym wszystkim, opuściłem gardę i dałem
się wchłonąć w bagno ludzkiej pogoni za szczęściem, do złudzenia przypominającą
walkę z wiatrakami Don Kichota, którą tak uwielbiali przytaczać, ilekroć
wyśmiewali tych, których racje wydawały im się obce. Brak zrozumienia… był
zaledwie kolejną katastrofą na długiej liście ludzkich błędów.
— Dobry, a pan to sprzedaje, czy robi
za eksponat? — zapytał podstarzał alkoholik z czerwonym nosem, wciągając do
sklepu drobną dziewczynkę w szkarłatnym płaszczyku, która wpatrywała się w ojca
jak w superbohatera, zupełnie nie spodziewając się, że w ciągu kilku lat
najpewniej kochany tatuś zapije się na śmierć i zostawi ją ze swoimi długami.
— W czym mogę pomóc? — zapytałem od
niechcenia, podsuwając w stronę dziecka cukierki w szklanym akwarium. Kiedyś
maluch zwyczajnie sięgnąłby do środka i wziął sobie kilka, jednak w czasach, do
których dobrnęliśmy, w oczach ojca-alkoholika wyszedłem na pedofila.
Westchnąłem ciężko pod nosem, prostując się na krześle. Klient nasz pan, jak to
zapowiedział mój właściciel, gdy zatrzaskiwał za mną drzwi, ciesząc gębę, że
święta spędzi w domu, a brudną robotę odwali za niego demon. Cóż, jak bardzo
samolubne i prostackie było jego zachowanie, pocieszał mnie fakt, że mimo tylko
błędów wciąż mieli w sobie na tyle dużo instynktu samozachowawczego, by
wiedzieć, że służącym się rozkazuje. Pamiętałem wiele dziewcząt, które oddały
mi dusze na miłość, spełnienie i towarzystwo, odrzucając rozkazy z myślą, że
mnie to rani. Biedne, delikatne stworzenia pragnące szczęścia dla kogoś takiego
jak ja… Jak mogłem dać się nabrać?
— Szukam tego — odpowiedział,
wręczając mi jakiś elektroniczny prostokąt, który nazywali w dalszym ciągu
telefonem, chociaż ten już dawno stał się tylko jedną z wielu użyteczności
urządzenia. — Podobno to pan sprzedaje.
— Oczywiście, przyniosę z zaplecza,
proszę poczekać — odpowiedziałem, niechętnie podnosząc się z siedzenia. Poczułem
obrzydzenie w stosunku do mężczyzny. Prowadziłem dla swojego pana
sklep-przykrywkę, by mógł swobodnie handlować narkotykami. W ciągu trzech lat
pracy w sklepie z zabawkami udało mi się widzieć już niejednego idiotę, całe
mnóstwo cwaniaków ciągnących ze sobą dzieciaki z ulicy, żeby interes nie upadł
tak samo, jak sprzedaż nielegalnych papierosów, którą zajmował się Mistrz – jak
kazał się nazywać, podobno żartobliwie, lecz nie wnikałem – mój nowy
kontrahent. Wyjaśniłem mu, że dbanie o pozory jest ważniejsze niż mu się
zdawało. I tak… sprzedawaliśmy pluszowe zabawki – misie, zające, psy i całą
resztę nienaturalnie wyglądających kawałków sztucznego tworzywa, które wewnątrz
plecaków, tuż za mechanizmem z pozytywką, skrywały konkretne działki tego, czym
akurat chciał się otruć klient. Nie przeszkadzało mi to, póki nie musiałem
oglądać ojców takich jak on. Jego córka nawet nie zdawała sobie sprawy z tego,
co robił, cała w skowronkach przyglądając się wystawie za szklanym blatem lady,
co chwilę pokazując mu coś, co jej się podobało.
Poszedłem na zaplecze i wybrałem
odpowiedni produkt. Chwilę później byłem z powrotem, patrząc, jak mała smutno
ciągnie nosem, usłyszawszy, że miś nie jest dla niej. Zrobiło mi się jej żal.
Wciąż była zbyt młoda, by poznać prawdziwy świat. I tak ją to czekało prędzej
czy później, nie widziałem sensu, by odbierać jej dzieciństwo przedwcześnie.
Nabiłem produkt na kasę i już miałem
sięgać po torebkę, kiedy coś sprawiło, że na moment zastygłem w bezruchu.
Dziewczynka oplotła ciało rękami, kiwając się subtelnie w przód i w tył, powtarzając
pod nosem: „Nie martw się, tatuś i tak cię kocha.” Sięgnąłem więc za ladę,
wyciągając niewielkiego misia z serii, na którą i tak nie było popytu.
— Ejej, tego nie licz! —
zaprotestował od razu mężczyzna.
— Proszę się nie martwić, nie
policzę. To promocja z okazji świąt. Jeden dla pana i jeden dla dziecka.
Proszę, gwiazdeczko, wesołych świąt — życzyłem małej, uśmiechając się, gdy
mogłem zaobserwować, jak smutna szara twarzyczka momentalnie się rozpromienia,
a czerwień na jej czapce nabiera intensywności, jakby świat chciał mi
powiedzieć „o to właśnie chodzi w świętach, o dawanie radości”. Wiedziałem
jednak, że to tylko złudne, przelotne uczucie, które zniknie nawet szybciej,
niż alkoholik opuści sklep.
Gdy wyszli, znów nastała cisza.
Uraczyłem się jednym z narkotyków i zatonąłem we własnych rozmyślaniach,
obserwując, jak szarość za oknem zmienia się w czerń. Zbliżał się wieczór. Nie
pozostało mi wiele czasu do końca zmiany, a potem… Potem miałem samotnie
sterczeć w niewielkiej kuchni mego pana, pilnując, by nie zabrakło niczego, co
na wigilijnej kolacji mógłby zechcieć zjeść którykolwiek z gości. Dla mnie
oczywiście nie było miejsca przy stole, nigdy zresztą go nie oczekiwałem, to
tylko wspomnienie minionych kilku lat sprawiało, że czułem jeszcze większą
beznadzieję na myśl o całej tej szopce.
— Sebastian! Co tam pichcisz? Mogę
pomóc?
— Nie możesz, znowu spalisz garnek, a
to już ostatni. Nie zdążę kupić kolejnego — westchnąłem ciężko, odsuwając od
siebie dobrze zbudowanego blondyna, który co chwilę zaglądał mi przez ramię, co
jakiś czas zostawiając krople śliny na rękawie mojej marynarki. Nie znosiłem
tego, ale wybaczałem mu.
— Nie bądź taki, chcę ci pomóc, to
nie jest żadna zbrodnia! Zawsze taki jesteś — westchnął, obejmując mnie silnymi
ramionami. Skrępował moje ruchy, dlatego odłożyłem trzymaną w dłoni drewnianą łyżkę
i ponownie westchnąłem pod nosem.
— Ponieważ jesteśmy w pracy. Wiesz,
co zrobi szef, gdy znów coś pójdzie nie tak.
— Wyrzuci nas na zbity pysk!
Wspominałeś.
— Więc zachowuj się, proszę —
odparłem, zerkając na niego karcąco.
Wykorzystał moment, by mnie
pocałować, po czym odskoczył w tył, z doświadczenia wiedząc, że takie
zachowanie nie zostanie przeze mnie docenione. Nie w pracy, powtarzałem setki
razy… Oddałem jednak pocałunek, nie potrafiąc złościć się na kogoś, kto patrzył
na mnie psim wzrokiem, błagając o odrobinę zainteresowania. Oni zawsze tego chcieli
– ludzie: małe robaki pragnące zrozumienia, bliskości i akceptacji. Nie
rozumiałem tylko, czemu sądził, że mu to zapewnię. Z zasady… nie miewałem
uczuć. Byłem do nich zdolny, ale zwyczajnie odcinałem się za każdym razem, gdy
w sercu i umyśle rodziło się coś prawdziwie poruszającego. Obawiałem się
zranienia, zbyt wiele razy obserwowałem, jak niszczyło ludzi, całe rodziny,
czasem popychając pojedyncze jednostki do samobójstwa. Było mi ich szkoda. Jako
demon oczywiście korzystałem z okazji pożarcia czystej, zranionej duszy – była
jednym z najwyborniejszych posiłków, jednak im więcej ich jadłem, tym bardziej
byłem w stanie postawić się na ich miejscu. Ciągły kontakt ze słabymi,
żałosnymi istotami targanymi emocjami sprawiało, że się do nich upodabniałem,
stawałem się coraz bardziej empatyczny – nienawidziłem tego. W moim umyśle od
razu zapalała się lampka ostrzegawcza: zbliż się do nich, a cię zranią. Ale z
Bardem było inaczej. Z początku go nie znosiłem: był uparty, porywczy i
zwyczajnie nierozsądny, lecz wraz z wiekiem, wbrew wszystkiemu, co znałem z
obserwacji i doświadczenia, on był jak Benjamin Burton – im dłużej żył, tym
bardziej zbliżał się do pełni szczęścia, jakiej miały szansę doświadczać
jedynie nieliczne dzieci. I chyba właśnie dlatego, że jego szczera,
niepohamowana radość zalewała mnie niemal każdego dnia, pozwoliłem sobie
uwierzyć, że z nim będzie inaczej.
— Dobra, pójdę do siebie. Wpadnij do
mnie, gdy skończysz — poprosił, ruszając do drzwi.
— Wiesz, że skończę koło drugiej, gdy
poodnoszę pijanych po pokoi? Już dawno będziesz spał — westchnąłem, czując
kłujące w serce uczucie rezygnacji.
— Zaufaj mi tym razem — poprosił, a
jego entuzjazm nie przygasł nawet odrobinę.
— Zaufałem poprzednim razem. Spałeś
jak pijak na stogu siana.
— Tym razem będzie inaczej,
przysięgam! Po prostu wpadnij!
— Dobrze. Przyjdę, ale jeśli będziesz
spał, wysmaruję ci twarz sadzą.
— Jasne! To do zobaczenia! — pożegnał
się i pełny entuzjazmu wyszedł.
Wróciłem do swojej pracy,
zastanawiając się nad tym, co znów wymyśli. Miałem jedynie nadzieję, że nie
wpadnie na pomysł porozpalania całego opakowania tealightów, które kupowałem
hurtem kilka razy w roku, żeby dbać o klimat w posiadłości kontrahenta.
— Panie! Nie śpij pan, ja tu się
spieszę! — Usłyszałem nad głową.
— Bard, mówiłem, że przyjdę, gdy… —
uciąłem, orientując się, że to był tylko sen… Westchnąłem pod nosem, przetarłem
oczy i usiadłem porządnie na krześle, z którego już niemal całkowicie spadłem,
wiercąc się w trakcie niezaplanowanej drzemki.
— Ach, proszę o wybaczenie —
wyklepałem obowiązkową formułkę. — W czym mogę służyć? — zapytałem, zerkając na
nastolatkę nerwowo przestępująca z nogi na nogę u boku kolejnego prostaka –
wyraźnie bezdomną, co poznałem po brudnych paznokciach i poniszczonych
końcówkach, choć musiałem przyznać, że i tak trzymała się niezwykle dobrze.
Ciekawe, co takiego spotkało ją w życiu, że wylądowała na ulicy…
— Pakiet Delux z reniferem — odparł
rzeczowo. Kojarzyłem go, wpadał raz na jakiś czas, zawsze zamawiając ten sam
zestaw, za każdym razem odpowiedni do nadchodzącej okazji, by nikt nie nabrał
podejrzeń. Cieszyło mnie, że byli jeszcze sprytni ludzie na tym świecie,
chwilami nietrudno było zwątpić…
— Może coś dla panienki?
— Za każdym razem? Daj żyć,
zbankrutuję przez to!
— Jak pan sobie życzy — westchnąłem,
wstając z krzesła.
Poszedłem na zaplecze i z samego dołu
sterty pudeł zacząłem wyciągać zestaw, o który prosił. W międzyczasie dostałem
w łeb pudłem z niewielką farelką na baterie, którą Mistrz kupił jeszcze za
czasów, gdy sam zajmował się biznesem. Mnie była zbędna, dlatego chwyciłem ją
pod ramię wraz z opakowaniem baterii i wróciłem do klienta.
— Proszę, pańskie zamówienie i
prezent dla córki — powiedziałem, pakując przedmioty w dwie osobne torby, żeby
przypadkiem nie przyszło mu do głowy zabrać dziewczynie źródła ciepła.
— Nie zapłacę za to pudło —
stwierdził, podobnie zresztą jak poprzedni.
— Nie musi pan, świąteczna promocja.
— Wzruszyłem ramionami, wręczając farelkę bezdomnej. Widziałem, jak zaświeciły
jej się oczy. Zabawne, że wystarczyło tak niewiele, by sprawić komuś radość.
Czemu ludzie nie potrafili po prostu zrobić czegoś miłego dla innych? Poświęcić
swoje dobro, wygodę czy pieniądze chociaż raz na jakiś czas, pokazując, że los
innych nie jest im obojętny? To ja – jako demon – powinienem taki być.
Egoistyczny, samolubny, wpatrzony w siebie i myślący jedynie o tym, co dobre
dla mnie. A jednak to oni, te umiłowane przez Boga istoty, były pod tym
względem najobrzydliwszymi potworami. Na szczęście płacili za swoje czyny, nie
tylko cierpiąc wieczne męki w piękne, stając się naszymi posiłkami, workami
treningowymi czy zabawkami. Inni ludzie i samo życie wystarczająco ich karało.
Samotność, niezrozumienie, a w końcu depresja, niekiedy samobójstwa… Za każdym
razem, gdy któryś z nich samolubnie odpowiadał, że nie zapłaci za dodatek dla
dziecka, które ze sobą przywlókł, życzyłem im, by właśnie tak skończyli i
zapamiętywałem ich twarze, by wiedzieć, kogo torturować najpodlej.
Nienawidziłem braku empatii całym sercem, szczególnie w okresie świąt.
— Dobra, to da pan, wezmę.
— Przykro mi, to prezent dla pańskiej
córki — odparłem, patrząc na niego poważnie. Początkowo chciał dyskutować, lecz
kiedy pozwoliłem, by moje oczy błysnęły w ciemności, zrezygnował i szarpnąwszy
dziewczynę za rękę, wybiegł ze sklepu, nie czekając nawet, aż wydam mu resztę.
Gdy tylko rozstał się z małą w
ciemnej uliczce naprzeciwko, otworzyłem kasę i wyliczyłem odpowiednią nadwyżkę,
po czym zamknąłem na chwilę sklep i podszedłem do niej, wręczając garść
banknotów.
— Wydaj je rozważnie, taka okazja nie
trafia się codziennie — poprosiłem, pogłaskawszy ją po głowie.
— Dzię… kuję panu — odparła cichutko,
a instynkt samozachowawczy kazał jej uciec, nim zmienię zdanie. Biedne dziecko…
~*~
— Sebastiaaaaan… Chodź do łóżka,
zaraz zasnę. — Usłyszałem za plecami, ślęcząc nad dokumentami. Mistrz uważał,
że mimo przykrywki będzie bezpieczniej, jeśli to ja sam zajmę się finansami,
ochroną, sprzątaniem – każdą czynnością związaną z biznesem, nie mogłem nawet
pozwolić sobie na to, by spędzić czas z tym, z kim bym chciał. Dlatego nie
okazywałem, że tego chcę – musiałbym za bardzo odkryć przed nim to, co czułem,
a każda komórka mojego demonicznego ciała mówiła, bym tego nie robił.
— To zaśnij, może uda ci się nie
zaspać, jutro też ważny dzień — westchnąłem ciężko.
Bard nie dał jednak za wygraną.
Podszedł do mnie i objął od tyłu ramionami, jak to miał zwykle w zwyczaju.
Zawisnął mi na ramionach i nie dawał spokojnie pracować, póki drapanie jego
szorstkiego dekoltu nie wyprowadziło mnie z równowagi. Wyciągnąłem rękę, by
chwycić go za włosy i pociągnąłem przez własne ramię tak, by sięgnąć do jego
ust. Wpiłem się w nie namiętnie, a kiedy uznałem, że miał już dość, puściłem
go, odpychając lekko w tył. Nie musiałem długo czekać na dźwięk ciała
upadającego na podłogę, kompletnie nie radził sobie z podnieceniem o
koordynacją ruchową jednocześnie.
— Jesteś okropny, wiesz? Ja tu się
staram, a ty dalej bawisz się w zapracowanego księcia, phi.
— Nie jesteś daleki od prawdy…
— Jak to? Jestem wybitnie
zapracowany.
— Ale nie jesteś księciem.
— Nie, jedynie królem twoje serca…
Bądź penisa, nie wnikam, co cię tak do mnie przyciąga.
— Zamiast gadać, mógłbyś wreszcie się
mną zająć, wiesz?
Westchnąłem ponownie… Chyba
powinienem, w końcu grzecznie czekał cały tydzień, aż znajdę dla niego chwilę.
Zabawne, bo gdybym nie obawiał się tak bardzo, że to, co czuję, sprowadzi na
mnie zagładę, spędziłbym z nim w łóżku cały ten czas.
Podniosłem się i chwyciłem go za
rękę, szarpnięciem podnosząc do góry. Kucharz objął mnie drugą i przyciągnął do
siebie, zmuszając do kolejnego pocałunku. Nie pozostając dłużnym, pchnąłem go
na łóżko i momentalnie znalazłem się nad nim, niecierpliwie zdzierając z siebie
ubranie. Pragnąłem jego ciała, umysłu, ciepła, które mi dawał. Byłem ćmą, a on
moją lampą – tą, która przyćmiewała blask wszystkich innych, która była niczym
słońce, dzięki któremu życie na tym padole było w ogóle możliwe.
Zdarłem z siebie ubranie i chwyciłem
penisa, stymulując go, póki Bard nie pozbył się swoich tylko po to, bym mógł
dojść na jego piersi i rozsmarować palcem nasienie na jego skórze. Lubiłem
oglądać go w takim stanie, brakowało jedynie krwi, bym twardniał jak kamień od
samego podziwiania go…
— Rozłóż nogi, tym razem chcę widzieć
twoją twarz — nakazałem, kładąc dłonie na jego kolanach. Pozwolił mi na to bez
słowa, był tak spragniony czułości, że pozwalał mi na wszystko…
Przygotowałem się, by w niego wejść,
przez chwilę drażniłem go, jedynie stukając główką penisa w jego odbyt, a gdy
byłem gotów wreszcie zanurzyć się w ciasnym wnętrzu, chwycił mnie nogami i w
mgnieniu oka obrócił na plecy, kompletnie odwracając bieg wydarzeń.
— Co ty…?!
— Kazałeś mi tyle czekać, że mi się
należy! — stwierdził, zbierając odrobinę spermy z piersi, by nawilżyć nią
penisa. Nie bawił się ze mną, zwyczajnie wszedł w mój tyłek z całym impetem,
wiedząc, że tak lubiłem najbardziej.
— Panie, co pan?! — krzyknął głos za
moimi plecami.
Otworzyłem oczy i dostrzegłem klienta
stojącego z przerażeniem w drzwiach. W pierwszej chwili nie rozumiałem, ale
chcąc położyć dłonie na ladzie, wszystko stało się jasne. Jedną z nich
dotykałem się przez spodnie pod stołem. Pieprzone żądze…
Obsłużyłem go pospiesznie, nie bawiąc
się już w żadne inne prezenty, a kiedy wyszedł, zamknąłem sklep i poszedłem na
zaplecze, żeby podsumować dzisiejszy obrót. Nie robiłem tego w domu od…
zeszłych świąt. Od tamtego pamiętnego dnia nic nie było już takie samo.
Starałem się wmówić sam sobie, że potrafię być taki jak dawniej, że to przecież
nie było nic takiego, że demony nie czują, że zwykły człowiek nie może być…
Gdy skończyłem, poskładałem papiery,
upewniłem się, że wszystko jest odpowiednio posprzątane i przygotowane na
kolejny dzień. Następnie wstałem, ubrałem się i wyszedłem. Miałem pójść prosto
do niego, ale pomyślałem, że wcześniej upewnię się, że kominek w pokoju Mistrza
zapewni ciepło do samego rana. Dopiero potem zszedłem na dół i ruszyłem do
sypialni. Już od wejścia na korytarz coś mi się nie podobało, wewnątrz panował
dziwny zaduch, ledwie wyczuwalny swąd spalenizny, który nasilał się, im bliżej
byłem drzwi.
— Znów coś spalił. Co za kretyn, tyle
razy powtarzałem — mruknąłem do jednego z kotów, który plątał mi się pod
nogami. Otworzyłem drzwi, pozwalając, by dym buchnął mi w twarz, i wkroczyłem
do środka. — Wydawało mi się, że jasno mówiłem, żebyś niczego nie spalił —
zagrzmiałem. Nie otrzymałem odpowiedzi, więc kontynuowałem. — Zapomnij o
nagrodzie, Bard. Bard? — Wciąż cisza.
Coś osunęło się na podłogę od strony
łóżka, więc podszedłem tam i otworzyłem okno, by wypuścić dym. Nie spodziewałem
się tego, co wyłoniło się z szarych tumanów. Bard leżał na łóżku z kawałkiem
popiołu między zwęglonymi palcami. Jego skóra przybrała niemal czarny kolor,
zaś sylwetka… Zasnął. Ten kretyn zwyczajnie zasnął!
— Bard, debilu! Obudź się! –
krzyczałem, trącając go w ramię, które wydawało się nieprzypalone, by nie
sprawiać mu bólu. Nie odpowiadał. Nie chciałem wierzyć zmysłowi, który mówił
mi, że już go nie ma. — Bard! Baldroy, to nie jest zabawne! Wstawaj! No już! —
wrzeszczałem coraz głośniej, ale w dalszym ciągu nie reagował. Nie ruszał się,
nie oddychał… Nie żył.
Trzasnąłem drzwiami, wprawiając w
ruch irytujący dzwonek nad drzwiami. Zamknąłem je, a potem wsiadłem do
zamówionego Ubera, który zabrał mnie pod miasto do posiadłości Mistrza.
Zostawiłem kierowcy spory napiwek i wyszedłem. Chciałem wejść do środka,
zamknąć się w pokoju i po prostu zapomnieć o własnym istnieniu, lecz blask
świec i radosny śmiech, którym uraczyło mnie okno, skutecznie sparaliżował moje
ciało. Wpatrywałem się przez szybę w zadowolone twarze rodziny Mistrza. W jego
córeczkę, która biegała z kolorowymi pudłami tam i z powrotem, pokazując
wszystkim swoje prezenty. Na jego męża, który, podobnie jak Bard, domagał się
czułości, co chwilę popijając grzane wino z kufla, który dostał na urodziny.
Mnie to wszystko nie dotyczyło, straciłem swoją szansę. Pozwoliłem sobie poczuć
coś do człowieka, lecz za bardzo się bałem, że może mi zaszkodzić, dlatego nie
dopuszczałem go do siebie. Odpychałem na każdym kroku, ignorowałem. Nawet nie
starałem się być dla niego miły, w zamian za ciepło oferując jedynie kolejne
rozczarowanie i pełny wyższości ton, który dawał mi złudne poczucie kontroli
nad sytuacją. Sądziłem, że będzie ze mną zawsze, że zależy mu na tyle, że nigdy
nie odejdzie. Jak rozpieszczony dzieciak żyłem w przekonaniu, że przeciwstawi
się wszystkiemu, nawet śmierci, by nigdy nie dać mi odczuć samotności ponownie.
— Żałosny demon… — westchnąłem sam do
siebie.
Nie doceniłem tego, co miałem, gdy był
na to czas, sadząc, że odpowiednia chwila jeszcze nadejdzie. Nie chciałem
rezygnować z siebie, by go zadowolić. A teraz… teraz, gdy marzyłem jedynie o
tym, by znów poczuć szorstki zarost na policzku, zapominając ciąg dwudziestu
zapisanych w pamięci liczb niezbędnych do wypełnienia dokumentów, mogłem
jedynie obserwować szczęście innych. Jak zwykle z zewnątrz, zza mroźnej szyby
będącej metaforą instynktu, który trzymał mnie z daleka. Nie potrafiłem się do
nich zbliżyć, pokazać, jaki jestem naprawdę, odnaleźć wśród nich i nawiązać
bliskiej relacji, w końcu nie do tego zostałem stworzony. Miałem siać jedynie
śmierć i rozpacz. Nawet patrząc na swoje odbicie w szybie, czułem, że przekraczając
próg, znów zachowam się egoistycznie i sprowadzę na kogoś cierpienie.
Wyciągnąłem jedną z kartek i na jej
odwrocie napisałem list do Mistrza. Położyłem dokumenty na progu i wcisnąłem
niewielki przycisk na dzwonku, a potem odwróciłem się i pobiegłem przed siebie,
raz na zawsze uwalniając się od cierpienia i raz na zawsze uwalniając świat od
plugastwa jakim byłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz