Święta 2018

Uwierzycie, że tak dawno nic nie postowałam, że interface bloggera wydaje mi się jakiś obcy i brzydki? Jakby się tak nad tym zastanowić... Odkąd mam nowy komputer - czyli od maja - nie byłam w edytorze tekstu na blogu. To straszne, jak bardzo praca, kolorowania i problemy z ludźmi potrafią obrzydzić coś, co tak się uwielbia... Cóż, w każdym razie udało mi się coś naskrobać. Jest depresyjne, pełne podtekstów wszelkiej maści i zapewne nie tak dobre, jak mi się wydaje, ale sobie wybaczam, w końcu minęło trochę czasu.

Pewnie przed świętami nie będę już miała okazji się z Wami kontaktować, więc już dziś życzę Wam wesołych, śnieżnych, szczęśliwych świąt w gronie rodziny i prawdziwych przyjaciół. Mam nadzieję, że kolejny rok będzie dla Was, i dla mnie również, dużo lepszy niż ten. 

I pamiętajcie: nadzieja umiera ostatnia, ale czasem dla własnego dobra trzeba ją zabić.

=========================

Nawet przez oświetloną świątecznymi lampkami witrynę sklepową świat zza okna wydawał się bardziej ponury niż kiedykolwiek. Przybrudzone szyby ledwie pozwalały wyjrzeć na smętną uliczkę pokrytą poszarzałym od spalin śniegiem. Nawet puchate płatki tańczące w powietrzu nie cieszyły tak, jak dawniej. Niczym wulkaniczny pył opadały gęstym płaszczem na wszystko wokół, zwiastując ciszę i spokój. Teoretycznie powinienem się cieszyć – podobno po burzy zawsze wychodzi słońce, jednak setki lat doświadczenia przekonały mnie, że nie było w tym ani odrobiny prawdy. A nawet jeśli słońce faktycznie zdołało się przebić, ukazywało jedynie w nowym blasku spustoszenie, jakie przyniosła poprzedzająca je klęska. Co w tym pięknego? Co pocieszającego? Czy to naprawdę mogło dawać jakąkolwiek nadzieję?

Ludzie zawsze zwykli szukać sensu w rzeczach, które nigdy go nie miały. Dopowiadali sobie teorie do każdej bzdury na podstawie kilkukrotnego zauważenia przypadkowej konsekwencji w jakichś zjawiskach. Zawsze mieli w sobie tyle nadziei i wiary… Nienawidziłem ich za to. Sam kiedyś byłem podobny, przez pierwsze lata swojego życia tętniłem energią do tego stopnia, że nikt nie był w stanie mnie ujarzmić. Pamiętam, jak z ekscytacją opowiadałem o przyszłości, o całym pięknie świata, za zobaczenie którego gotów byłem oddać życie. Jednak czas zweryfikował moje podejście. Nic nie zabijało marzeń, nadziei i więzi z innymi jak on. I znów kolejne ludzkie powiedzenie sprawiło, że zaśmiałem się kpiąco pod nosem. „Czas leczy rany” – zaszumiało w mojej głowie dawno wypowiedziane zdanie, którego autorka, otuliwszy mnie ramieniem, sprawiła, że na chwilę zaznałem ukojenia. Nic jednak nie trwało wiecznie.
Tak jak czas każdego człowieka dobiegał końca, tak i ten jej ostatecznie musiał do niego dotrzeć. Nie lubiłem patrzeć, jak się starzeją. Obserwowanie, jak każda nowa zmiana, każdy cel, do którego dążyli, powoli niszczyły ich od środka, sprawiając, że gorzknieli nie tylko emocjonalnie, ale nawet ich twarze traciły blask, szarzejąc jak ten śnieg zza okna, za każdym razem napawał mnie coraz większym poczuciem beznadziei. Oni starali się czerpać z życia garściami, spełniać swoje marzenia, wiedząc, że mieli tylko tę jedną szansę, na dodatek tak niesprawiedliwie krótką. Stworzyli system prawny, nauczyli się wzajemnie wspierać i rozwijali się prężnie, sprawiając, że wzrok nas wszystkich skupiony był na nich i z zapartym tchem śledziliśmy kolejne etapy ludzkiej ewolucji. Jednak zgubili się. Zbłądzili pośród własnych zasad, kreując coraz bardziej chory świat pełny ograniczeń, które – początkowo pomagając – ostatecznie doprowadziły ich do stanu sprawiającego, że sami sobie szkodzili na każdym kroku. Podatki, opłaty za wszystko po kolei, wzajemny brak zainteresowania, nowe normy, które mając naprawiać błędy przeszłości, tworzyły jedynie kolejne. To tylko błędne koło, w które wpadał każdy mający nieszczęście się urodzić. Nie zauważyli, że zamiast żyć w szczęściu i dostatku, coraz częściej są nieszczęśliwi. Że nie walczą już z dzikimi, pozbawionymi wyższej inteligencji zwierzętami, a z systemem, który miał ich bronić. Że walcząc o marzenia, w rzeczywistości się niszczyli.
Ile osób musiałem zabić, ile ran odnieść, ile błędów popełnić, by stać się tym, kim byłem teraz? Nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wiele trzeba poświecić, nikt nie chce zrozumieć, że stres, zmęczenie i frustracja nie są jedynymi konsekwencjami. Wszystko wokół również się rozpada. A ja… zginąłem w tym wszystkim, opuściłem gardę i dałem się wchłonąć w bagno ludzkiej pogoni za szczęściem, do złudzenia przypominającą walkę z wiatrakami Don Kichota, którą tak uwielbiali przytaczać, ilekroć wyśmiewali tych, których racje wydawały im się obce. Brak zrozumienia… był zaledwie kolejną katastrofą na długiej liście ludzkich błędów.
— Dobry, a pan to sprzedaje, czy robi za eksponat? — zapytał podstarzał alkoholik z czerwonym nosem, wciągając do sklepu drobną dziewczynkę w szkarłatnym płaszczyku, która wpatrywała się w ojca jak w superbohatera, zupełnie nie spodziewając się, że w ciągu kilku lat najpewniej kochany tatuś zapije się na śmierć i zostawi ją ze swoimi długami.
— W czym mogę pomóc? — zapytałem od niechcenia, podsuwając w stronę dziecka cukierki w szklanym akwarium. Kiedyś maluch zwyczajnie sięgnąłby do środka i wziął sobie kilka, jednak w czasach, do których dobrnęliśmy, w oczach ojca-alkoholika wyszedłem na pedofila. Westchnąłem ciężko pod nosem, prostując się na krześle. Klient nasz pan, jak to zapowiedział mój właściciel, gdy zatrzaskiwał za mną drzwi, ciesząc gębę, że święta spędzi w domu, a brudną robotę odwali za niego demon. Cóż, jak bardzo samolubne i prostackie było jego zachowanie, pocieszał mnie fakt, że mimo tylko błędów wciąż mieli w sobie na tyle dużo instynktu samozachowawczego, by wiedzieć, że służącym się rozkazuje. Pamiętałem wiele dziewcząt, które oddały mi dusze na miłość, spełnienie i towarzystwo, odrzucając rozkazy z myślą, że mnie to rani. Biedne, delikatne stworzenia pragnące szczęścia dla kogoś takiego jak ja… Jak mogłem dać się nabrać?
— Szukam tego — odpowiedział, wręczając mi jakiś elektroniczny prostokąt, który nazywali w dalszym ciągu telefonem, chociaż ten już dawno stał się tylko jedną z wielu użyteczności urządzenia. — Podobno to pan sprzedaje.
— Oczywiście, przyniosę z zaplecza, proszę poczekać — odpowiedziałem, niechętnie podnosząc się z siedzenia. Poczułem obrzydzenie w stosunku do mężczyzny. Prowadziłem dla swojego pana sklep-przykrywkę, by mógł swobodnie handlować narkotykami. W ciągu trzech lat pracy w sklepie z zabawkami udało mi się widzieć już niejednego idiotę, całe mnóstwo cwaniaków ciągnących ze sobą dzieciaki z ulicy, żeby interes nie upadł tak samo, jak sprzedaż nielegalnych papierosów, którą zajmował się Mistrz – jak kazał się nazywać, podobno żartobliwie, lecz nie wnikałem – mój nowy kontrahent. Wyjaśniłem mu, że dbanie o pozory jest ważniejsze niż mu się zdawało. I tak… sprzedawaliśmy pluszowe zabawki – misie, zające, psy i całą resztę nienaturalnie wyglądających kawałków sztucznego tworzywa, które wewnątrz plecaków, tuż za mechanizmem z pozytywką, skrywały konkretne działki tego, czym akurat chciał się otruć klient. Nie przeszkadzało mi to, póki nie musiałem oglądać ojców takich jak on. Jego córka nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, co robił, cała w skowronkach przyglądając się wystawie za szklanym blatem lady, co chwilę pokazując mu coś, co jej się podobało.
Poszedłem na zaplecze i wybrałem odpowiedni produkt. Chwilę później byłem z powrotem, patrząc, jak mała smutno ciągnie nosem, usłyszawszy, że miś nie jest dla niej. Zrobiło mi się jej żal. Wciąż była zbyt młoda, by poznać prawdziwy świat. I tak ją to czekało prędzej czy później, nie widziałem sensu, by odbierać jej dzieciństwo przedwcześnie.
Nabiłem produkt na kasę i już miałem sięgać po torebkę, kiedy coś sprawiło, że na moment zastygłem w bezruchu. Dziewczynka oplotła ciało rękami, kiwając się subtelnie w przód i w tył, powtarzając pod nosem: „Nie martw się, tatuś i tak cię kocha.” Sięgnąłem więc za ladę, wyciągając niewielkiego misia z serii, na którą i tak nie było popytu.
— Ejej, tego nie licz! — zaprotestował od razu mężczyzna.
— Proszę się nie martwić, nie policzę. To promocja z okazji świąt. Jeden dla pana i jeden dla dziecka. Proszę, gwiazdeczko, wesołych świąt — życzyłem małej, uśmiechając się, gdy mogłem zaobserwować, jak smutna szara twarzyczka momentalnie się rozpromienia, a czerwień na jej czapce nabiera intensywności, jakby świat chciał mi powiedzieć „o to właśnie chodzi w świętach, o dawanie radości”. Wiedziałem jednak, że to tylko złudne, przelotne uczucie, które zniknie nawet szybciej, niż alkoholik opuści sklep.
Gdy wyszli, znów nastała cisza. Uraczyłem się jednym z narkotyków i zatonąłem we własnych rozmyślaniach, obserwując, jak szarość za oknem zmienia się w czerń. Zbliżał się wieczór. Nie pozostało mi wiele czasu do końca zmiany, a potem… Potem miałem samotnie sterczeć w niewielkiej kuchni mego pana, pilnując, by nie zabrakło niczego, co na wigilijnej kolacji mógłby zechcieć zjeść którykolwiek z gości. Dla mnie oczywiście nie było miejsca przy stole, nigdy zresztą go nie oczekiwałem, to tylko wspomnienie minionych kilku lat sprawiało, że czułem jeszcze większą beznadzieję na myśl o całej tej szopce.
— Sebastian! Co tam pichcisz? Mogę pomóc?
— Nie możesz, znowu spalisz garnek, a to już ostatni. Nie zdążę kupić kolejnego — westchnąłem ciężko, odsuwając od siebie dobrze zbudowanego blondyna, który co chwilę zaglądał mi przez ramię, co jakiś czas zostawiając krople śliny na rękawie mojej marynarki. Nie znosiłem tego, ale wybaczałem mu.
— Nie bądź taki, chcę ci pomóc, to nie jest żadna zbrodnia! Zawsze taki jesteś — westchnął, obejmując mnie silnymi ramionami. Skrępował moje ruchy, dlatego odłożyłem trzymaną w dłoni drewnianą łyżkę i ponownie westchnąłem pod nosem.
— Ponieważ jesteśmy w pracy. Wiesz, co zrobi szef, gdy znów coś pójdzie nie tak.
— Wyrzuci nas na zbity pysk! Wspominałeś.
— Więc zachowuj się, proszę — odparłem, zerkając na niego karcąco.
Wykorzystał moment, by mnie pocałować, po czym odskoczył w tył, z doświadczenia wiedząc, że takie zachowanie nie zostanie przeze mnie docenione. Nie w pracy, powtarzałem setki razy… Oddałem jednak pocałunek, nie potrafiąc złościć się na kogoś, kto patrzył na mnie psim wzrokiem, błagając o odrobinę zainteresowania. Oni zawsze tego chcieli – ludzie: małe robaki pragnące zrozumienia, bliskości i akceptacji. Nie rozumiałem tylko, czemu sądził, że mu to zapewnię. Z zasady… nie miewałem uczuć. Byłem do nich zdolny, ale zwyczajnie odcinałem się za każdym razem, gdy w sercu i umyśle rodziło się coś prawdziwie poruszającego. Obawiałem się zranienia, zbyt wiele razy obserwowałem, jak niszczyło ludzi, całe rodziny, czasem popychając pojedyncze jednostki do samobójstwa. Było mi ich szkoda. Jako demon oczywiście korzystałem z okazji pożarcia czystej, zranionej duszy – była jednym z najwyborniejszych posiłków, jednak im więcej ich jadłem, tym bardziej byłem w stanie postawić się na ich miejscu. Ciągły kontakt ze słabymi, żałosnymi istotami targanymi emocjami sprawiało, że się do nich upodabniałem, stawałem się coraz bardziej empatyczny – nienawidziłem tego. W moim umyśle od razu zapalała się lampka ostrzegawcza: zbliż się do nich, a cię zranią. Ale z Bardem było inaczej. Z początku go nie znosiłem: był uparty, porywczy i zwyczajnie nierozsądny, lecz wraz z wiekiem, wbrew wszystkiemu, co znałem z obserwacji i doświadczenia, on był jak Benjamin Burton – im dłużej żył, tym bardziej zbliżał się do pełni szczęścia, jakiej miały szansę doświadczać jedynie nieliczne dzieci. I chyba właśnie dlatego, że jego szczera, niepohamowana radość zalewała mnie niemal każdego dnia, pozwoliłem sobie uwierzyć, że z nim będzie inaczej.
— Dobra, pójdę do siebie. Wpadnij do mnie, gdy skończysz — poprosił, ruszając do drzwi.
— Wiesz, że skończę koło drugiej, gdy poodnoszę pijanych po pokoi? Już dawno będziesz spał — westchnąłem, czując kłujące w serce uczucie rezygnacji.
— Zaufaj mi tym razem — poprosił, a jego entuzjazm nie przygasł nawet odrobinę.
— Zaufałem poprzednim razem. Spałeś jak pijak na stogu siana.
— Tym razem będzie inaczej, przysięgam! Po prostu wpadnij!
— Dobrze. Przyjdę, ale jeśli będziesz spał, wysmaruję ci twarz sadzą.
— Jasne! To do zobaczenia! — pożegnał się i pełny entuzjazmu wyszedł.
Wróciłem do swojej pracy, zastanawiając się nad tym, co znów wymyśli. Miałem jedynie nadzieję, że nie wpadnie na pomysł porozpalania całego opakowania tealightów, które kupowałem hurtem kilka razy w roku, żeby dbać o klimat w posiadłości kontrahenta.
— Panie! Nie śpij pan, ja tu się spieszę! — Usłyszałem nad głową.
— Bard, mówiłem, że przyjdę, gdy… — uciąłem, orientując się, że to był tylko sen… Westchnąłem pod nosem, przetarłem oczy i usiadłem porządnie na krześle, z którego już niemal całkowicie spadłem, wiercąc się w trakcie niezaplanowanej drzemki.
— Ach, proszę o wybaczenie — wyklepałem obowiązkową formułkę. — W czym mogę służyć? — zapytałem, zerkając na nastolatkę nerwowo przestępująca z nogi na nogę u boku kolejnego prostaka – wyraźnie bezdomną, co poznałem po brudnych paznokciach i poniszczonych końcówkach, choć musiałem przyznać, że i tak trzymała się niezwykle dobrze. Ciekawe, co takiego spotkało ją w życiu, że wylądowała na ulicy…
— Pakiet Delux z reniferem — odparł rzeczowo. Kojarzyłem go, wpadał raz na jakiś czas, zawsze zamawiając ten sam zestaw, za każdym razem odpowiedni do nadchodzącej okazji, by nikt nie nabrał podejrzeń. Cieszyło mnie, że byli jeszcze sprytni ludzie na tym świecie, chwilami nietrudno było zwątpić…
— Może coś dla panienki?
— Za każdym razem? Daj żyć, zbankrutuję przez to!
— Jak pan sobie życzy — westchnąłem, wstając z krzesła.
Poszedłem na zaplecze i z samego dołu sterty pudeł zacząłem wyciągać zestaw, o który prosił. W międzyczasie dostałem w łeb pudłem z niewielką farelką na baterie, którą Mistrz kupił jeszcze za czasów, gdy sam zajmował się biznesem. Mnie była zbędna, dlatego chwyciłem ją pod ramię wraz z opakowaniem baterii i wróciłem do klienta.
— Proszę, pańskie zamówienie i prezent dla córki — powiedziałem, pakując przedmioty w dwie osobne torby, żeby przypadkiem nie przyszło mu do głowy zabrać dziewczynie źródła ciepła.
— Nie zapłacę za to pudło — stwierdził, podobnie zresztą jak poprzedni.
— Nie musi pan, świąteczna promocja. — Wzruszyłem ramionami, wręczając farelkę bezdomnej. Widziałem, jak zaświeciły jej się oczy. Zabawne, że wystarczyło tak niewiele, by sprawić komuś radość. Czemu ludzie nie potrafili po prostu zrobić czegoś miłego dla innych? Poświęcić swoje dobro, wygodę czy pieniądze chociaż raz na jakiś czas, pokazując, że los innych nie jest im obojętny? To ja – jako demon – powinienem taki być. Egoistyczny, samolubny, wpatrzony w siebie i myślący jedynie o tym, co dobre dla mnie. A jednak to oni, te umiłowane przez Boga istoty, były pod tym względem najobrzydliwszymi potworami. Na szczęście płacili za swoje czyny, nie tylko cierpiąc wieczne męki w piękne, stając się naszymi posiłkami, workami treningowymi czy zabawkami. Inni ludzie i samo życie wystarczająco ich karało. Samotność, niezrozumienie, a w końcu depresja, niekiedy samobójstwa… Za każdym razem, gdy któryś z nich samolubnie odpowiadał, że nie zapłaci za dodatek dla dziecka, które ze sobą przywlókł, życzyłem im, by właśnie tak skończyli i zapamiętywałem ich twarze, by wiedzieć, kogo torturować najpodlej. Nienawidziłem braku empatii całym sercem, szczególnie w okresie świąt.
— Dobra, to da pan, wezmę.
— Przykro mi, to prezent dla pańskiej córki — odparłem, patrząc na niego poważnie. Początkowo chciał dyskutować, lecz kiedy pozwoliłem, by moje oczy błysnęły w ciemności, zrezygnował i szarpnąwszy dziewczynę za rękę, wybiegł ze sklepu, nie czekając nawet, aż wydam mu resztę.
Gdy tylko rozstał się z małą w ciemnej uliczce naprzeciwko, otworzyłem kasę i wyliczyłem odpowiednią nadwyżkę, po czym zamknąłem na chwilę sklep i podszedłem do niej, wręczając garść banknotów.
— Wydaj je rozważnie, taka okazja nie trafia się codziennie — poprosiłem, pogłaskawszy ją po głowie.
— Dzię… kuję panu — odparła cichutko, a instynkt samozachowawczy kazał jej uciec, nim zmienię zdanie. Biedne dziecko…
~*~
— Sebastiaaaaan… Chodź do łóżka, zaraz zasnę. — Usłyszałem za plecami, ślęcząc nad dokumentami. Mistrz uważał, że mimo przykrywki będzie bezpieczniej, jeśli to ja sam zajmę się finansami, ochroną, sprzątaniem – każdą czynnością związaną z biznesem, nie mogłem nawet pozwolić sobie na to, by spędzić czas z tym, z kim bym chciał. Dlatego nie okazywałem, że tego chcę – musiałbym za bardzo odkryć przed nim to, co czułem, a każda komórka mojego demonicznego ciała mówiła, bym tego nie robił.
— To zaśnij, może uda ci się nie zaspać, jutro też ważny dzień — westchnąłem ciężko.
Bard nie dał jednak za wygraną. Podszedł do mnie i objął od tyłu ramionami, jak to miał zwykle w zwyczaju. Zawisnął mi na ramionach i nie dawał spokojnie pracować, póki drapanie jego szorstkiego dekoltu nie wyprowadziło mnie z równowagi. Wyciągnąłem rękę, by chwycić go za włosy i pociągnąłem przez własne ramię tak, by sięgnąć do jego ust. Wpiłem się w nie namiętnie, a kiedy uznałem, że miał już dość, puściłem go, odpychając lekko w tył. Nie musiałem długo czekać na dźwięk ciała upadającego na podłogę, kompletnie nie radził sobie z podnieceniem o koordynacją ruchową jednocześnie.
— Jesteś okropny, wiesz? Ja tu się staram, a ty dalej bawisz się w zapracowanego księcia, phi.
— Nie jesteś daleki od prawdy…
— Jak to? Jestem wybitnie zapracowany.
— Ale nie jesteś księciem.
— Nie, jedynie królem twoje serca… Bądź penisa, nie wnikam, co cię tak do mnie przyciąga.
— Zamiast gadać, mógłbyś wreszcie się mną zająć, wiesz?
Westchnąłem ponownie… Chyba powinienem, w końcu grzecznie czekał cały tydzień, aż znajdę dla niego chwilę. Zabawne, bo gdybym nie obawiał się tak bardzo, że to, co czuję, sprowadzi na mnie zagładę, spędziłbym z nim w łóżku cały ten czas.
Podniosłem się i chwyciłem go za rękę, szarpnięciem podnosząc do góry. Kucharz objął mnie drugą i przyciągnął do siebie, zmuszając do kolejnego pocałunku. Nie pozostając dłużnym, pchnąłem go na łóżko i momentalnie znalazłem się nad nim, niecierpliwie zdzierając z siebie ubranie. Pragnąłem jego ciała, umysłu, ciepła, które mi dawał. Byłem ćmą, a on moją lampą – tą, która przyćmiewała blask wszystkich innych, która była niczym słońce, dzięki któremu życie na tym padole było w ogóle możliwe.
Zdarłem z siebie ubranie i chwyciłem penisa, stymulując go, póki Bard nie pozbył się swoich tylko po to, bym mógł dojść na jego piersi i rozsmarować palcem nasienie na jego skórze. Lubiłem oglądać go w takim stanie, brakowało jedynie krwi, bym twardniał jak kamień od samego podziwiania go…
— Rozłóż nogi, tym razem chcę widzieć twoją twarz — nakazałem, kładąc dłonie na jego kolanach. Pozwolił mi na to bez słowa, był tak spragniony czułości, że pozwalał mi na wszystko…
Przygotowałem się, by w niego wejść, przez chwilę drażniłem go, jedynie stukając główką penisa w jego odbyt, a gdy byłem gotów wreszcie zanurzyć się w ciasnym wnętrzu, chwycił mnie nogami i w mgnieniu oka obrócił na plecy, kompletnie odwracając bieg wydarzeń.
— Co ty…?!
— Kazałeś mi tyle czekać, że mi się należy! — stwierdził, zbierając odrobinę spermy z piersi, by nawilżyć nią penisa. Nie bawił się ze mną, zwyczajnie wszedł w mój tyłek z całym impetem, wiedząc, że tak lubiłem najbardziej.
— Panie, co pan?! — krzyknął głos za moimi plecami.
Otworzyłem oczy i dostrzegłem klienta stojącego z przerażeniem w drzwiach. W pierwszej chwili nie rozumiałem, ale chcąc położyć dłonie na ladzie, wszystko stało się jasne. Jedną z nich dotykałem się przez spodnie pod stołem. Pieprzone żądze…
Obsłużyłem go pospiesznie, nie bawiąc się już w żadne inne prezenty, a kiedy wyszedł, zamknąłem sklep i poszedłem na zaplecze, żeby podsumować dzisiejszy obrót. Nie robiłem tego w domu od… zeszłych świąt. Od tamtego pamiętnego dnia nic nie było już takie samo. Starałem się wmówić sam sobie, że potrafię być taki jak dawniej, że to przecież nie było nic takiego, że demony nie czują, że zwykły człowiek nie może być…
Gdy skończyłem, poskładałem papiery, upewniłem się, że wszystko jest odpowiednio posprzątane i przygotowane na kolejny dzień. Następnie wstałem, ubrałem się i wyszedłem. Miałem pójść prosto do niego, ale pomyślałem, że wcześniej upewnię się, że kominek w pokoju Mistrza zapewni ciepło do samego rana. Dopiero potem zszedłem na dół i ruszyłem do sypialni. Już od wejścia na korytarz coś mi się nie podobało, wewnątrz panował dziwny zaduch, ledwie wyczuwalny swąd spalenizny, który nasilał się, im bliżej byłem drzwi.
— Znów coś spalił. Co za kretyn, tyle razy powtarzałem — mruknąłem do jednego z kotów, który plątał mi się pod nogami. Otworzyłem drzwi, pozwalając, by dym buchnął mi w twarz, i wkroczyłem do środka. — Wydawało mi się, że jasno mówiłem, żebyś niczego nie spalił — zagrzmiałem. Nie otrzymałem odpowiedzi, więc kontynuowałem. — Zapomnij o nagrodzie, Bard. Bard? — Wciąż cisza.
Coś osunęło się na podłogę od strony łóżka, więc podszedłem tam i otworzyłem okno, by wypuścić dym. Nie spodziewałem się tego, co wyłoniło się z szarych tumanów. Bard leżał na łóżku z kawałkiem popiołu między zwęglonymi palcami. Jego skóra przybrała niemal czarny kolor, zaś sylwetka… Zasnął. Ten kretyn zwyczajnie zasnął!
— Bard, debilu! Obudź się! – krzyczałem, trącając go w ramię, które wydawało się nieprzypalone, by nie sprawiać mu bólu. Nie odpowiadał. Nie chciałem wierzyć zmysłowi, który mówił mi, że już go nie ma. — Bard! Baldroy, to nie jest zabawne! Wstawaj! No już! — wrzeszczałem coraz głośniej, ale w dalszym ciągu nie reagował. Nie ruszał się, nie oddychał… Nie żył.
Trzasnąłem drzwiami, wprawiając w ruch irytujący dzwonek nad drzwiami. Zamknąłem je, a potem wsiadłem do zamówionego Ubera, który zabrał mnie pod miasto do posiadłości Mistrza. Zostawiłem kierowcy spory napiwek i wyszedłem. Chciałem wejść do środka, zamknąć się w pokoju i po prostu zapomnieć o własnym istnieniu, lecz blask świec i radosny śmiech, którym uraczyło mnie okno, skutecznie sparaliżował moje ciało. Wpatrywałem się przez szybę w zadowolone twarze rodziny Mistrza. W jego córeczkę, która biegała z kolorowymi pudłami tam i z powrotem, pokazując wszystkim swoje prezenty. Na jego męża, który, podobnie jak Bard, domagał się czułości, co chwilę popijając grzane wino z kufla, który dostał na urodziny. Mnie to wszystko nie dotyczyło, straciłem swoją szansę. Pozwoliłem sobie poczuć coś do człowieka, lecz za bardzo się bałem, że może mi zaszkodzić, dlatego nie dopuszczałem go do siebie. Odpychałem na każdym kroku, ignorowałem. Nawet nie starałem się być dla niego miły, w zamian za ciepło oferując jedynie kolejne rozczarowanie i pełny wyższości ton, który dawał mi złudne poczucie kontroli nad sytuacją. Sądziłem, że będzie ze mną zawsze, że zależy mu na tyle, że nigdy nie odejdzie. Jak rozpieszczony dzieciak żyłem w przekonaniu, że przeciwstawi się wszystkiemu, nawet śmierci, by nigdy nie dać mi odczuć samotności ponownie.
— Żałosny demon… — westchnąłem sam do siebie.
Nie doceniłem tego, co miałem, gdy był na to czas, sadząc, że odpowiednia chwila jeszcze nadejdzie. Nie chciałem rezygnować z siebie, by go zadowolić. A teraz… teraz, gdy marzyłem jedynie o tym, by znów poczuć szorstki zarost na policzku, zapominając ciąg dwudziestu zapisanych w pamięci liczb niezbędnych do wypełnienia dokumentów, mogłem jedynie obserwować szczęście innych. Jak zwykle z zewnątrz, zza mroźnej szyby będącej metaforą instynktu, który trzymał mnie z daleka. Nie potrafiłem się do nich zbliżyć, pokazać, jaki jestem naprawdę, odnaleźć wśród nich i nawiązać bliskiej relacji, w końcu nie do tego zostałem stworzony. Miałem siać jedynie śmierć i rozpacz. Nawet patrząc na swoje odbicie w szybie, czułem, że przekraczając próg, znów zachowam się egoistycznie i sprowadzę na kogoś cierpienie.
Wyciągnąłem jedną z kartek i na jej odwrocie napisałem list do Mistrza. Położyłem dokumenty na progu i wcisnąłem niewielki przycisk na dzwonku, a potem odwróciłem się i pobiegłem przed siebie, raz na zawsze uwalniając się od cierpienia i raz na zawsze uwalniając świat od plugastwa jakim byłem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.