Sebastian i jego stosunek do dzieci

               Przybiegłeś do mnie z tym irytującym, idiotycznym uśmiechem na czerwonej z podekscytowania twarzy i zacząłeś szarpać rękaw mojej koszuli, bełkocząc coś o tym swoim shinduistycznym gównie. Zabroniła mi cię zabić – to była jedyna przyczyna twojej cholernej egzystencji. Przysiągłem sobie, że jeśli jeszcze raz usłyszę o bożkach drzew, kamieni lub innego gówna, to złamię przysięgę, w której trwałem niezłomnie już od kilku lat, i rozszarpie to twoje drobne ciało na kawałeczki, pokazując ci jak naprawdę wygląda cała duchowość. A raczej jej brak. Instynkt od samego początku podpowiadał… nie, wrzeszczał w mojej głowie, bym pozbawił cię serca. Gdy tylko wbiłeś we mnie swoje nienaturalnie wielkie oczy i skrzeczącym głosem wypowiedziałeś moje imię, czułem, że to się nie skończy dobrze. Parę sekund później przekonałem się, że miałem całkowitą rację.
                Przedstawiła cię, jako swojego kuzyna. Jak ktoś tak dziecinny, rozgadany i obrzydliwie nadpobudliwy mógł być z nią spokrewniony? Na dodatek od samego początku widziała, że mnie irytowałeś, doprowadzałeś do szału samą obecnością. Utrudniając jeszcze bardziej, moje wystarczająco skomplikowane życie, zabroniła mi cię zabijać, co gorsza kazała ci służyć. Doprawdy, jej złośliwość przestawała mieścić się w ludzkich ramach. Widocznie spędzałem z nią zbyt wiele czasu, chyba powinienem był przestać.
                Wyszarpnąłem rękę z twojego żałośnie słabego uścisku i nawet na ciebie nie spoglądając, wróciłem do obowiązków. Może nie byłeś tego świadom, ale jedzenie, które codziennie wpychałeś do ust, zapominając o najbardziej podstawowych zasadach kultury, nie przygotowywało się samo. Chociaż mogłoby magicznie pojawiać się na stole – tego także mi zabroniła. Zdegradowała do rangi zwyczajnego służącego, każąc babrać się w zwierzęcych flakach, kiedy wcale nie musiałem brudzić sobie rąk.
                Zupełnie nie zraziła cię moja oschłość, jakbyś był naprawdę tak cholernie głupi. Polazłeś za mną, wdrapałeś się po krześle na blat stołu i posadziłeś brudny tyłek na cieście do naleśników. „Wytrzymaj, znudzi się i pójdzie gdzie indziej” próbowałem sobie wmawiać, ale ty nigdy się nie nudziłeś. Sterczałeś nade mną, wypytując o każdy ruch. Czy to naprawdę tak kurewsko dziwne, że myję mięso? A może chciałbyś złapać jakaś bakterię? Nie ma sprawy, tylko podejdź. Zamiast skupiać się na pracy, musiałem przywoływać myśli do porządku. Po tylu latach w ciągłym głodzie i oczekiwaniu, nie mogłem pozwolić, żeby posiłek umknął mi sprzed nosa. Z twojego powodu.
                Uprzejmie poprosiłem, żebyś zszedł. Jęczałeś pod nosem, ale łaskawie spełniłeś moją prośbę. Chyba powinienem był paść na kolana w podzięce. Chociaż nie… I tak nie zrozumiałbyś ironii. Pracowałem dalej, starając się nie zwracać na ciebie uwagi. Gdybym przypadkiem uderzył w twój jasny łeb garnkiem, powodując, że straciłbyś przytomność, czy mogłaby mieć mi to za złe? Wypadki się przecież zdarzają.
                Pokroiłem warzywa, ozdobiłem nimi mięso i wsadziłem całość do piekarnika. Na razie to było wszystko. Teraz musiałem zająć się inną, równie poniżającą pracą. Bez słowa wyjaśnienia, wyszedłem z kuchni, daremnie łudząc się po raz ostatni, że zrozumiesz ukryte przesłanie. Ty oczywiście pobiegłeś za mną, po drodze potykając się i upadając na twarz. W twoich oczach zebrały się łzy. Wiedziałem, że zaraz zaczniesz ryczeć. Kurwa, jak ja miałem cię dość. Zamierzałem cię zignorować. Zostawić tam, gdzie upadłeś i ruszyć w swoją stronę, ale wtedy musiała się pojawić ta skretyniała pokojówka. Jeśli bym cię zostawił, zaraz poleciałaby do twojej kuzynki, by potem we dwie zawracały mi głowę swoimi jękami. Podszedłem więc i wymusiłem zatroskane spojrzenie. Beczałeś, dukając niewyraźnie, że cię boli, jakby mnie to, kurwa, cokolwiek obchodziło. Kazałeś mi podmuchać. Oczyma wyobraźni widziałem, jak strzelam sobie w łeb, wiszącym na ścianie rewolwerem, i modlę się o śmierć.
                Zacisnąłem zęby i posłusznie zrobiłem, czego ode mnie wymagałeś. Jak za dotknięciem magicznej różdżki, momentalnie zamknąłeś pysk, jakby odrobina powietrza cokolwiek tu zmieniała. Cholerny gnojek. Pomyślałem, że zaprowadzę cię do niej, żeby musiała się z tobą użerać samodzielnie. W końcu byłeś częścią jej rodziny, z której niewiele pozostało – powinna to doceniać, zignorować obowiązki wobec firmy i cię niańczyć. Szkoda, że nagle zaczęło jej zależeć na pracy, akurat wtedy, kiedy się zjawiłeś. Zbieg okoliczności?
                Nie oponowałeś, na szczęście. Chociaż raz zrobiłeś coś po mojej myśli. Wziąłem cię na ręce, żeby nie przedłużać, po chwili byliśmy w jej gabinecie. Kiedy otworzyłem drzwi, udawała okropnie zajętą. Dobrze wiedziałem, że przed chwilą bawiła się pieprzonymi żołnierzykami, bo kiedy wychodziłem stąd zaledwie godzinę temu, stały w zupełnie innej formacji.

Z olbrzymim niezadowoleniem warknęła, że straszliwie jej przeszkadzamy, ale ty zdawałeś się nie słyszeć. Jakbyś był zupełnie głuchy na wszystko, co było niezgodne z twoimi zachciankami. Wyrwałeś mi się z rąk. Nie, żebym jakoś mocno cię trzymał. Podbiegłeś do niej, wskoczyłeś na kolana, a potem na biurko. Wiedziała już, że się ciebie nie pozbędzie, rzuciła mi wrogie spojrzenie i odpowiedziała na twoje żałosne pierdolenie. Pokłoniłem się i wycofałem strategicznie, zanim zmieniłeś zdanie. Oparłem się plecami o drzwi i głęboko westchnąłem. „Jak ja kurewsko nienawidzę dzieci” mruknąłem pod nosem i poszedłem zająć przygotowaniami do kolacji. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.