środa, 29 kwietnia 2015

Tom 2, XXIII

Kolejny rozdział jest, licencjatu dalej nie ma. No bo tego, no bo nie można pisać, jak się nie ma weny.
Zresztą część z Was wie, o czym mówię.
Nie będę przeciągać: endżojcie kolejną część.
Śpiąca jestem. :P 

==================

                Hrabianka przebudziła się. Za oknem wciąż było ciemno. Sypialnię demona rozjaśniała stojąca na biurku naftowa lampa. Mężczyzna siedział przy stole skupiony na lekturze. Miał na sobie jedynie koszulę, śnieżnobiałą i wyprasowaną, jakby dopiero wyciągnął ją z szafy. Opierał głowę na ręce i z zainteresowaniem wodził wzrokiem po kartach leżącego przed nim kodeksu. Elizabeth przyglądała się w ciszy, nie chcąc stracić z oczu tego niezwykłego widoku. Tak wyglądał, kiedy nikt go nie obserwował. Odprężony, poświęcał wolny czas na studiowanie ludzkiego gatunku. Przypominał jej młodego, rządnego wiedzy studenta, niedoświadczonego, pragnącego wiedzy absolutnej. Widziała, że czytanie sprawia demonowi niesamowitą przyjemność. Jego czystość i świeżość, ulotny widok, którego niedane jej było doświadczać na co dzień. Całkowicie rozluźniony, nie martwił się, nie czuwał. Był zupełnie wolny od wszelkich ograniczeń. Wolny od obowiązków, od ciągłej gry pozorów. Nie ciążyła mu konieczność bycia dla niej wzorem, ani wychowawcą. Nie musiał uważać na każdy gest. Przed jej oczyma ukazywał się Prawdziwy Sebastian. Czysta postać świecąca jasnym blaskiem budzącym w dziewczynie nieopisane uczucie ukojenia. Uśmiechnęła się dokładnie zapamiętując każdy szczegół niezwykłego widoku.

                – Sebastian, która godzina? – zapytała niewyraźnie.

Czar prysł, w jednej chwili. Prędkość i łatwość, z jaką przychodziło mu zakładanie maski smuciły ją. Żałowała, że nie mógł częściej być sobą. Jak bardzo musiało mu to ciążyć? Ciągłe ograniczenia, ukrywanie prawdziwej natury.

                – Wpół do piątej, panienko. Śpij, proszę – odparł, posyłając jej uprzejmy uśmiech.

Ten sam, zwyczajny, którym była już znudzona. Zrozumiała to, widząc zupełnie nowy wyraz na jego twarzy. Błogą radość, płynącą nie z morderczego zaspokajania demonicznych pragnień, a z rozwijania swoich pasji.

                – Nie musisz tego robić. Przepraszam – powiedziała smutno.

                – Co takiego? – zdziwił się.

Nie rozumiał, o czym mówiła. Nie zorientował się, że widziałam jego prawdziwą twarz.

                – To, jak czytałeś książkę. Nie musisz przede mną udawać. Chcę widzieć, jaki jesteś naprawdę – wyjaśniła, siadając na łóżku.

Nie powstrzymała wyczuwalnej w głosie nuty urazy, chociaż nie chciała tak brzmieć. Była zazdrosna. O powietrze, które jako jedyne mogło obserwować jego naturalne zachowanie.

                – Nie rozumiem, o co ci chodzi. Niczego nie udaję, panienko. Proszę się położyć. Musisz wypocząć – zabrzmiał ojcowskim tonem.

Zaparła się.

                – Nie chcę spać. Nie pójdę. Dopóki nie zobaczę jak jesteś sobą, tym prawdziwym sprzed chwili, nigdy więcej nie zasnę! – krzyknęła obrażona, krzyżując ręce na piersi.

Demon zaśmiał się tajemniczo. Wstał od stołu i usiadł na materacu, tuż obok nastolatki. Popatrzył w jej oczy, pozwalając, by jego tęczówki zabłysły piekielnym ogniem.

                – Nie o to mi chodziło – burknęła, krzywiąc się na widok pióra, które opadło na pościel pomiędzy nimi.

Chwyciła je, pogładziła opuszkami palców i położyła tuż koło jego nagiej dłoni, na której się podpierał. Zacisnęła zęby i przesunęła rękę, by dotknąć jego palców. Poczuła ciepło ciała kamerdynera. Nawet nie drgnął, jakby spodziewał się, że to zrobi.

                – Czemu tak bardzo tego chcesz? – zapytał, wzbudzającym niepokój, aksamitnym głosem.
Bacznie przyglądał się każdemu milimetrowi jej twarzy, dostrzegając najdrobniejsze mikroekspresje. Chłonął każdą informację wyczytywaną z delikatnych drgnięć cieniutkich mięśni szlachcianki. Zaintrygowany, nie zdający sobie sprawy, że właśnie tego chciała. Znów dostrzegała tę czystą, prostą ciekawość pozbawioną maski.

                – Bo wtedy wyglądasz na szczęśliwego – odpowiedziała, zbijając go z tropu.

                – Czemu szczęście kogoś takiego jak ja miałoby mieć dla ciebie znaczenie? – ciągnął fascynującą grę.

                – Mówiłam ci już nie raz. Jesteś najważniejszą osobą w moim życiu. Chcę, żebyś był szczęśliwy – wyjaśniła z niezwykłą, ściskającą za chłodne, demoniczne serce łatwością.

                – Szczęśliwy?

                – Tak. Chcę, żebyś mógł robić to, czego pragniesz. I chcę widzieć ten wyraz na twojej twarzy. Ten prawdziwym, kiedy nikt na ciebie nie patrzy.

                – Czego pragnę? Nie bądź śmieszna, dobrze wiesz, czego chcę. Z całego tego plugawego świata pragnę jedynie ciebie. – Jego łagodny, nęcący głos, wprawił jej ciało w lekkie drżenie.

Pragnął jej. Jej duszy. Czegóż innego mógłby od niej chcieć? Dlaczego musiał to mówić w taki sposób? Dlaczego tak bardzo lubił wprawiać ją w zakłopotanie?

                – Ja już należę do ciebie – odpowiedziała nieprzytomnie, zabierając rękę z jego dłoni. – Kiedy tylko ich zabiję, dostaniesz to. Obiecałam i dotrzymam słowa. Nie musisz ciągle o tym mówić.

                – Do mnie należy jedynie twoja dusza… – odparł z lekkim zrezygnowaniem, po czym uśmiechnął się do niej tak, jak jeszcze nigdy się nie uśmiechał.

                – Nie rozumiem – mruknęła, całkowicie wytrącona z toku myślowego.

                – Proszę, połóż się. Musisz wypocząć – rzekł tonem dającym do zrozumienia, że zakończył dyskusję.

Pomógł jej się położyć i przykryć kołdrą, po czym wrócił do biurka ignorując kolejne słowa.

                – Sebastian, wytłumacz mi! Mówię do ciebie! – jęczała oburzona. – Za dużo sobie pozwalasz, nie masz prawa mnie tak traktować! – warknęła obrażona i odwróciła się tyłem do niego, przykrywając się po sam czubek głowy.

                – W takim razie ukarzesz mnie jutro. Dobranoc – zaśmiał się pod nosem.

                – Idiota. – Usłyszał niewyraźne burknięcie spod pierzyny.

Nie wymagało komentarza, dobrze wiedział, że w ciągu najbliższych minut dziewczyna zaśnie.

                – Nie rozumiem – szepnął rozbawiony, przedrzeźniając ją.

Pokręcił głową i ponownie zagłębił się w lekturze, swobodnie podpierając twarz na dłoni.   

~*~

                Nieprzyjemny stukot wybudził dziewczynę z błogiego snu. Niezadowolona, leniwie otworzyła oczy i rozejrzała się po wnętrzu pomieszczenia. Dopiero po chwili, kiedy wśród sterty leżących na podłodze książek dostrzegła swojego lokaja, zorientowała się, gdzie jest. Przetarła twarz dłonią i odchrząknęła. 

Mężczyzna odwrócił głowę w jej stronę, był wyraźnie zmieszany.

                – Zmieniasz wystrój? – Uśmiechnęła się złośliwie.

Chwyciła kraniec kołdry i usiadła, podciągając kolana pod brodę. Dokładnie okryła się pierzyną, nie odwracając wzroku od nerwowo szamotającego się po niewielkiej klitce, demonicznego nauczyciela.

                – Szukałem czegoś – odparł niechętnie.

Zaciekawiona przeszła na czworakach na skraj łóżka i rozejrzała się po pobojowisku. Sebastian przeczesywał po raz kolejny wszystkie szuflady, dokładnie zerkając w każdy ich róg, jakby miał nadzieję, że jakimś cudem wcześniej nie zauważył zguby.

                – Czego szukasz? – zapytała, po chwili napawania się przyjemną satysfakcją – idealny kamerdyner coś zgubił!

                – Powiedziałem, że szukałem… – powiedział szorstko i zaczął wkładać przedmioty z powrotem do szuflad.

                – Ale wygląda, jakbyś wcale nie przestał, wiesz?

                – Martwi cię to, panienko? – zapytał tonem, który wzbudził w niej lekki niepokój.

Prychnęła ostentacyjnie i usiadła ze skrzyżowanymi nogami, chwytając dłońmi kostki.

                – Napawam się twoim błędem po prostu – burknęła.

Źrenice czarnowłosego drgnęły ze zdziwienia.

                – W wyniku mojego błędu będzie się panienka musiała zadowolić tutejszą, tanią herbatą – wyjaśnił, burząc resztki jej triumfalnego nastroju.

                – Zgubiłeś herbatę? – jęknęła po krótkiej chwili, swoistej minuty ciszy na cześć kubków smakowych.

                – Na to wgląda.

Elizabeth przygryzła dolną wargę, próbując powstrzymać śmiech. Demon zdawał się bardziej zdziwiony niż zawstydzony zaistniałą sytuacją. Jakby nie przeszło mu przez myśl, że ktoś mógł ją zwyczajnie ukraść.

                – Sebastian, zdajesz sobie sprawę, jak idiotycznie to brzmi? – wydukała, tłumiąc śmiech. – Bez względu na jakość, mógłbyś już jakąś zaparzyć. Która godzina?

                Miała rację. Co mógł zrobić? Przecież nie poświęci całego dnia na szukanie zagubionych, suchych liści. Chociaż strata wysokojakościowego suszu godziła w jego dumę, posłusznie przygotował swojej pani herbatopodobny, ścierkowaty w smaku napój. Nie miał złudzeń, to była ta sama, żałośnie ignorancka marka, którą raczyło się pospólstwo.

                – Zajęcia zaczynają się za półtorej godziny. Panienko, jutro wszystko się rozstrzygnie, zregeneruj siły – poprosił, czesząc jej włosy.

W dłoni trzymała kubek z grubego, białego szkła, wypełniony ciemnym napojem. Dawno nie piła tak obrzydliwej herbaty.

                – Znowu próbujesz mnie zmusić do jedzenia? – zapytała, irytując się.

                – Ależ do niczego cię nie zmuszam. Uważam tylko, że powinnaś być jutro w pełni sił, na wszelki wypadek, gdybyś musiała się bronić – odparł.

Niechętnie przyznała mu rację. Nie wiedziała tylko, czym miałaby zapełnić żołądek. Zawsze była wybredna, a posiłki serwowane w stołówce były zwyczajnie paskudne. Nie liczyła na wykwintne dania, którymi raczył ją demon, ale nie pogardziłaby chociaż lekką sałatką, czymś pozbawionym tłuszczu i mnóstwa chemii.

                – Włoska sałatka, przygotowana z warzyw z panienki szklarni – zaprezentował danie, które magicznie pojawiło się w jego rękach.

Jakby czytał jej w myślach. Popatrzyła podejrzliwie na półmisek wypełniony apetyczną mieszanką świeżych pomidorów, sałaty i białego sera.

                – Wydawało mi się, że lata temu zabroniłam ci to robić – burknęła karcąco.

Czarnowłosy zaśmiał się bezczelnie, delikatnie pochylając głowę.

                – Najmocniej przepraszam – rzekł, widząc jej przeszywające spojrzenie. – Sałatkę przygotowałem sam, tak jak mi rozkazałaś – wyjaśnił, podsuwając hrabiance naczynie.

                – Dlatego znikąd pojawiła się w twoich rękach? Naprawdę myślisz, że ci uwierzę?

                – Nie ufasz mi? – zapytał, udając smutnego.

Przewróciła oczami okazując  wyraźnie, co myśli na ten temat. A właściwie, co miał myśleć, że o tym sądzi. Z niewiadomego powodu jego pytanie wzbudziło w niej melancholijne uczucie.

Pokornie chwyciła półmisek i skupiła się na jedzeniu. W całkowitym milczeniu, podczas gdy Sebastian sprawdzał zadania z łaciny, próbowała dojść źródła nieoczekiwanej emocji. Bezskutecznie. Nie miała powodu, by się tak czuć. Czemu miałaby mu nie ufać? I jeśli nie jemu, czy na całym świecie był ktoś jeszcze, komu mogła bezgranicznie wierzyć?

                Zjadła śniadanie i wciąż tkwiąc w jego łóżku czytała tytuły wypisane na grzbietach książek niechlujnie ustawionych na regale naprzeciwko łóżka.

                – Panienko, powinnaś wracać do swojej sypialni. – Demon podniósł wzrok znad kartki, spoglądając na Elizabeth przez szkła delikatnych okularów.

                – Ufam ci… – powiedziała cicho, odwracając głowę w jego stronę.

Na jej twarzy rządziła powaga bez jakiegokolwiek cienia beztroskiej dziecinności.

                – Panienko, czy wszystko w porządku? – Lokaj wstał, zupełnie porzucając dziecięce klasówki i zbliżył się do niej.

Klęknął przed łóżkiem i dokładnie przyjrzał się dziewczęcej twarzy. Ściągnął rękawiczkę i przyłożył nagą dłoń do jej czoła. Nie miała gorączki, nie była bledsza niż zwykle. Uspokoił się. Przymknął oczy i łagodnie się uśmiechnął.

                – To dla mnie zaszczyt – rzekł dźwięcznym, słodkim głosem kładąc rękę na sercu.

Elizabeth uporczywie świdrowała wzrokiem jego czarne paznokcie. Nie widziała ich zbyt często, z wiadomych powodów było lepiej, by nie narażał się na zbędne pytania. Nawet w posiadłości niewiele było momentów, gdy nie miał ich na sobie. W jakiś sposób stanowiły nierozerwalną całość z jego wykreowaną powierzchownością.

                Bez słowa przysunęła się do niego i nieśmiało wyciągnęła rękę, muskając opuszkami palców kostki jego dłoni. Zupełny brak reakcji demona zdenerwował ją, ale wzbudził również ciekawość. Co zrobi, gdy go chwyci? Jak się zachowa, jeśli wtuli się w niego i powie, że jej go brakuje? Zapewne ją wyśmieje. Nie chciała dać mu tej satysfakcji, już i tak za dobrze się bawił. Powoli zaczęła cofać rękę, kiedy poczuła zdecydowany uścisk wokół nadgarstka. Powstrzymał ją. Była zaskoczona. Patrzyła na niego z lekko rozchylonymi ustami, zbyt oniemiała, by zadać jakiekolwiek pytanie.

                – Spadł ci podczas snu – wyjaśnił, wkładając w dłoń dziewczyny delikatny, srebrny łańcuszek z ametystem.

                – Dzie-dziękuję… – zająknęła się.

Wzbierała w niej złość. Znów bawił się jej uczuciami, wprowadzał zamęt, by nagle uciąć wszystko, zanim zdążyło się zacząć. Nie zamierzała pozostać dłużna. Chciała wprawić go w to samo poczucie zagubienia, pragnęła ujrzeć zaskoczenie na jego twarzy. Zacisnęła dłoń na kamieniu i energicznie wtuliła się w klatkę piersiową kamerdynera.

Łagodny, różany zapach drażnił jej nozdrza. Zrozumiała, że popełniła błąd. Zamiast wprawić go w zakłopotanie, pogrążała samą siebie w zażenowaniu, którego niechybnie doświadczy, gdy tylko się od niego odsunie. Nie miała już nic do stracenia.

                – Brakuje mi cię… – jęknęła cienkim, dziecięcym głosikiem, którzy przypomniał mu o początkach ich znajomości.

Był rad, że nie mogła widzieć teraz jego twarzy. Delikatnie zarumienionej, z błogim uśmiechem, tym samym, o który dziewczyna była zazdrosna parę godzi temu. Była jak maleńki, ledwo ciepły płomień świecy, niepozorny, ale zdolny wzniecić największy pożar. Rozpaliła ogień w jego strudzonym sercu. Objął nastolatkę, przyciągając do siebie jakby chciał na zawsze się z nią połączyć.

                Nie spodziewała się tego. Miał się zdziwić, odsunąć od niej, ewentualnie udawać zaskoczonego, by po chwili skomentować jej dziecinne zachowanie jedną ze stale powtarzanych reprymend. W sytuacji zagrożenia życia, jakiejś tragedii – może wtedy zrozumiałaby jego przyzwolenie. Jednak nie cierpiała, nie umierała, jej życie nie straciło sensu po raz kolejny. Czemu więc? Dlaczego odwzajemnił jej gest, wbijając broń prosto w swoje serce, kiedy wiedział, że nie miała szansy wygrać.

                – Proszę mi wybaczyć. Zaniedbałem swoje obowiązki – szepnął z żalem wprost do je ucha.
Usłyszała świst głęboko wciąganego powietrza. Kilka głębokich wdechów, jakby napawał się jej zapachem. Czuła się bezpiecznie i spokojnie. Potrzebowała jego bliskości. Tej, której brakowało jej od dawna, a o którą w strachu przed odrzuceniem bała się prosić. W milczeniu odsunęła się od niego delikatnie napierając dłońmi na jego tors. Nie powstrzymywał jej. Pozwolił wyswobodzić się z objęć nawet nie zawieszając na niej ciężkiego spojrzenia. Podniósł się i bez słowa wrócił do biurka, by dokończyć pracę. Hrabianka wstała z łóżka i ruszyła w kierunku drzwi.

                – Pójdę już – rzuciła z największą lekkością, na jaką było ją stać, chwytając klamkę.

                – Dobrze, do zobaczenia na zajęciach, panienko – odpowiedział ciepło, nie odwracając wzroku od kolejnej, pełnej rażących błędów kartki z tłumaczeniem wiersza.

~*~

                – Byłaś u Michaelisa? – Elizabeth powitał oceniający głos, gdy dotknęła klamki do drzwi sypialni sierot, z którymi mieszkała.

Po jej plecach przeszedł dreszcz. Chłopak był wyraźnie niezadowolony. Niepewnie odwróciła się w jego stronę. Stał ze spuszczonymi ramionami niedbale drapiąc się po głowie. Jego oczy emanowały chłodem, były podkrążone i lekko spuchnięte, mimo to, płonąca w nich złość była niezwykle żywa.

                – Zgadza się – odparła urażona.

Kim był, żeby oceniać jej postępowanie? Mogła robić, co jej się podobało. Dlaczego właściwie się tym przejmował?

                – Całą noc? – drążył tym samym, mrożącym tonem.

                – Nawet jeśli, co cię to obchodzi? – denerwowała się.

Przestąpiła z nogi na nogę, drapiąc stopą swędzącą łydkę. Chłopach westchnął. Wraz z wydychanym powietrzem, srogi wyraz opuścił jego twarz ustępując miejsca opiekuńczemu wyrazowi zrozumienia.

                – Rozumiem cię… Tak mi się przynajmniej wydaje. Ale jesteś nieuważna. Jak zamierzałaś się wytłumaczyć? – Przechylił głowę i skrzyżował ręce na piersi.

                – Jeszcze się nad tym nie zastanawiałam – burknęła.

Pokręciła głową i wydęła usta, niezadowolona z ciągłego komentowania jej zachowania. Najpierw Sebastian każe jej wracać, potem Seth. Gdyby ich nie znała, pomyślałaby, że się zmówili. A przecież ona nie była głupia, może nie zachowała wystarczającej ostrożności, ale przecież nie wpadłaby w sytuację bez wyjścia. Wszyscy wokół niej przesadzali.

                – To, że cię kryję nie oznacza, że wszyscy nagle oślepli. Ciekawe, jak radziłaś sobie wcześniej – zaśmiał się złośliwie, niesamowicie przypominając fioletowowłosej kamerdynera. Nim otworzyła usta by odeprzeć jego atak, wyszedł z propozycją:

 – Chcesz zapalić?

Poklepał się po kieszeni, w której Lizz dostrzegła prostopadłościenny zarys tekturowej paczki. Przez chwilę się wahała, wyobrażając sobie reakcję lokaja, kiedy wyczuje od niej tytoniowy dym, ale przystała na propozycję śniadego kolegi. Było w paleniu coś, co pozwalało jej się rozluźnić w nieznany dotąd sposób. Z każdym zaciągnięciem czuła przepływający przez ciało bezwład, lekkie zawroty głowy. Żadne z nich nie było na tyle silne, by straciła równowagę, za to przez ułamki sekund, czuła się wolna od ciała. Dlaczego więc tego nie powtórzyć? Kiedy zamkną te sprawę nie będzie miała okazji zapalić, chęci pewnie też nie. Mimo całej przyjemności, towarzyszący jej zapach do najmilszych nie należał.

                Chłopak zaprowadził hrabiankę na koniec korytarza do jednego z wolnostojących pokoi. Wewnątrz, oprócz okna nie było niczego. Żadnych bibelotów ani mebli, jedynie wirujące w powietrzu drobinki kurzu błyszczące w promieniach słońca z trudem przedzierających się przez szpary w drewnianej rolecie. Złotooki odpalił papierosa i wręczył go koleżance, najwyraźniej uważając swój gest za objaw kultury.

                – Savoir vivre palenia papierosów – zaśmiała się wciągając powietrze przez filtr. 

sobota, 25 kwietnia 2015

Tom 2, XXII

Ucieszyłam się, że w tej notce będzie jednak z moim ukochanych scen, ale to jeszcze nie w tej. Chociaż to, co się dzieje w dzisiejszej, również lubię. 
Mam nadzieję, że i Wy polubicie. 
Miłej lektury :) 

==================

                – Pamiętam, że byłam w szoku. Błąkała się korytarzami rudery niczym nieprzypominającej mojego domu. Minął chyba tydzień, może trochę więcej. Zdawało mi się, że mijały miesiące. Kiedy zdałam sobie sprawę, że nie jestem martwa, wrócili. Zabrali mnie, zamknęli w klatce i... Zmuszali do strasznych rzeczy. – Pochyliła głowę, chowając twarz w przestrzeni między klatką piersiową, a kolanami.

Chłopak słuchał opowieści w milczeniu, drżąc z przerażenia. Nie rozumiał, jak w ogóle była w stanie o tym rozmawiać. Jak udało jej się podnieść, wrócić do normalnego świata.

                – Wtedy zjawił się Sebastian. Uratował mnie – szepnęła niemal niesłyszalnie, wciąż ukrywając twarz. Wspomnienie imienia mężczyzny rozbrzmiało radośniejszym tonem słabego głosu nastolatki. – Zabił ich wszystkich, bezlitośnie. Słyszałam błagania, widziałam, jak wyrywa serca z nich plugawych ciał. Wszędzie była krew. Siedziałam w czerwonej kałuży, czekając aż mnie wypuści. Wziął mnie na ręce i wyniósł stamtąd. Powiedział, że… – zawahała się.

Wyciągnęła na wierzch błyszczący medalion, który dostała od demona na urodziny i zacisnęła kamień w dłoni.

Nie mogła powiedzieć mu prawdy, musiała szybko zmienić historię. I tak wiedział już zbyt wiele. Jego obietnica była jedynie pustym słowem, nie powinna dać jej wiary bez najmniejszych wątpliwości, gdyby Sebastian się o tym dowiedział, byłby zły. Tyle razy powtarzał, a ona przekornie chciała udowodnić mu, że nie wszyscy są tak bezwartościowi. Z czasem sama zwątpiła, a raczej przestała okłamywać się, że było inaczej.

                – Powiedział, że przyszedł mnie ocalić, że zaopiekuje się mną i nigdy mnie nie opuści. Od tego czasu trwał przy mnie bez względu na wszystko. Każdego dnia znosząc moje dziecinne zachowania, humory, płacz, choroby, nocne koszmary, nieporadność. Znosił wszystko, zastąpił mi rodzinę. Żyję tylko dzięki niemu. Obiecał, że nie odejdzie. Był jedyną osobą, której się nie bałam. Jedyną, która miała prawo mnie dotknąć. – Podniosła głowę i popatrzyła na Setha z radosnym uśmiechem, przepełnionym wdzięcznością. – Żyję tylko dla niego. Dla niego i dla swojej zemsty.

                Ciemnowłosy patrzył na nią tępo, nie mogąc wykrztusić słowa. Wiedział, że nauczyciel był dla niej kimś wyjątkowym. Spodziewał się łzawej historii o nieobecnych rodzicach ginących w wypadku i wiernym lokaju, który postanowił trwać u jej boku. W scenariuszu, który obmyślił nastolatek nie było miejsca na więzienie i krwawą masakrę z rąk Michaelisa, której nawet nie był w stanie sobie wyobrazić.

                – Nie boisz się go? – zapytał jedynie, nieśmiało, obawiając się zranienia dziewczyny.

Podniosła brwi i zaśmiała się zdziwiona.

                – Czemu miałabym się go bać?

– Mówiłaś, że wyrywał serca z piersi i w ogóle.

– Bo tak było… – przytaknęła. – Robił to z niezwykła gracją i lekkością, jakby był do tego stworzony. Ale obiecał, że będę przy nim bezpieczna. Dlaczego miałam w niego wątpić? I tak byłam już martwa. On mnie ożywił, dał mi kolejną szansę. Nawet gdyby rozerwał moje ciało na malutkie kawałeczki, przynajmniej zginęłabym wolna. To i tak byłoby wiele. I tak byłabym wdzięczna – tłumaczyła koledze, który zdawał się nie pojmować jej uczuć.Jak miał to zrobić? Co mógł wiedzieć o cierpieniu, którego doświadczyła? Gdyby powiedziała mu o wszystkim, uciekłby, doniósł zarządcy i zniszczył ich misterny plan.

– Musisz bardzo go kochać – powiedział łagodnie.

– Kochać? – powtórzyła, patrząc na kolegę, jak na idiotę.

– Jak inaczej to nazwiesz? Uratował cię, dba o ciebie i zawsze jest obok. Ufasz mu, wierzysz w niego i bronisz nawet przed oszczerstwami kogoś tak nieistotnego, jak my. Jeśli to nie jest miłość, to co?

– Nigdy tak na to nie patrzyłam… Jest bardzo ważny, ale to wszystko.

Nagle Lizz poczuła nieznośny, kłujący ból w czaszce. Nie miał żadnego związku z zatruciem alkoholowym. Ani jego siła, ani specyficzne, pulsujące w głowie igły nie przypominały towarzyszącego od rana dyskomfortu. Stłumiła krzyk, dotknęła dłońmi głowy i skuliła się. Przed jej oczami pojawiły się niewyraźne obrazy. Ciemna komnata wzbudzająca niepokój. Młoda kobieta wpatrywała się w nią z rządzą mordu. W czerni dostrzegła zarys postaci. Nie wiedziała, kim była.

                – Elizabeth? Co się dzieje? – krzyczał zdenerwowany Seth.

Nie słyszała go. Nieznośny szum tłumił wszelkie bodźce z zewnątrz. Była zupełnie odcięta od rzeczywistości.

                – Pada śnieg. Podoba ci się?

                – Mogę sprawić, że przestaniesz czuć ból.

                – Pozwól mi sobie pomóc – jęczały znajome głosy, wielokrotnie powtarzane przez echo.
Zobaczyła demona. Siedział obok niej, obejmował ją. Mówił coś, jednak słowa były zbyt niewyraźne, by mogła je odróżnić. Próbowała się w nie wsłuchać, kiedy nagle znikły, tak samo szybko jak się zjawiły.

                – Elizabeth? – powtórzył Seth, dotykając jej ramienia.

Wzdrygnęła się. Popatrzyła na niego spłoszona i ponownie objęła kolana rękami.

                – Wszystko dobrze. Przez chwilę bolała mnie głowa. To pewnie przez kaca – wyjaśniła idiotycznie. – Chodźmy do reszty. Nie chce, żeby byli podejrzliwi. Poza tym, powinnam dać Benowi szansę na rewanż – zdecydowała, zmieniając zdanie.

Z jakiegoś powodu nie chciała dłużej siedzieć w niewielkim pomieszczeniu.

~*~

                Nad sierocińcem zapanowała noc. Wyjątkowo spokojna i bezwietrzna. Wszyscy współlokatorzy szlachcianki spali, doprowadzając ją do szału miarowymi oddechami. Nie mogła zmrużyć oka, wciąż myślała o rozmowie z brunetem. O wszystkim, co mu powiedziała. Od dawna spychane w głąb świadomości wspomnienia tragicznych chwil odżyły na nowo. Leżąc w łóżku czuła strach paraliżujący prawie tak samo jak ten sprzed kilku lat. Czuła się jak w celi, po raz pierwszy do dawna ciemność napawała ją przerażeniem. Miała wrażenie, że w czeluściach mroku czai się niebezpieczeństwo. Irracjonalny, dziecinny strach – bo przecież ciemność to jedynie brak światła, nic nie może w niej mieszkać. Pragnęła go zobaczyć. Potrzebowała jego niewzruszonej obojętności, zapewnienia, że wszystko jest w porządku.

                Nie mogła dłużej kryć się pod pierzyną, mając nadzieję, że w końcu zaśnie z przemęczenia. Wstała. Po cichu podreptała do drzwi i wyśliznęła się z sypialni, lądując na spowitym mrokiem czarniejszym niż smoła, korytarzu sierocińca. Wiedziała, gdzie znajdowała się jego sypialnia i tam się kierowała, szczerze wierząc, że go zastanie. Weszła po schodach. Z końca korytarza dostrzegła światło umykające szczeliną przy podłodze. Westchnęła z ulgą i podbiegła do drzwi. Miała wrażenie, że coś ją obserwuje. Zapukała nerwowo i kiedy tylko usłyszała jego głos, wpadła do środka, jakby od ucieczki z nieoświetlonego korytarza zależało jej życie.

                – Panienko? – powiedział cicho.

Popatrzył na nią zaskoczony i podniósł się z krzesła. Dziewczyna zrobiła kilka kroków na przód. Stanęła tuż przed nim. Zadarła głowę w górę, by dokładnie przyjrzeć się jego twarzy. Był tak blisko niej, a jego ciało już z tej odległości pachniało delikatną, różaną nutą. Poczuła wzbierające do oczy łzy. Bez słowa wtuliła się obejmując go z całej siły.

Nie wiedział, co powinien zrobić, ani dlaczego dziewczyna zachowywała się w tak dziwny sposób. Przytulił ją do siebie i czekał na to, co się wydarzył. Czuł drżenie całego jej ciała. Była zmarznięta, przyszła do niego w samej koszuli, na bosaka, po zimnej podłodze przez nieogrzewane korytarze, w samym środku zimy. Znów robiła wszystko, by się przeziębić.

                – Panienko, usiądź na łóżku. Przeziębisz się – poprosił.

Zareagowała dopiero po chwili, ze zrezygnowaniem odsuwając się od lokaja. Ze spuszczoną głową zrobiła, o co prosił ani razu na niego nie spoglądając. Niezrażony defensywną reakcją, którą zdążył poznać przez te kilka lat, okrył hrabiankę pierzyną i usiadł na przeciwległym krańcu materaca.

                – Powiesz mi, co się stało? – zapytał łagodnie.

Milczała, lecz nie napierał. Wiedział, że teraz musi dać jej czas. Najwyżej kilka minut, zanim przegra wewnętrzną walkę z samą sobą i dokładnie wszystko opowie.

                – Nie mogę spać. Boję się… – szepnęła zawstydzona, siorbiąc nosem.

                – Naprawdę się przeziębisz – skomentował z dezaprobatą, ignorując jej słowa.

Podszedł do komody i wyciągnął z jednej z szuflad grube skarpety. Klęknął przed nastolatką i założył je na zimne jak lód stopy fioletowowłosej. Kiedy skończył, znów usiadł na łóżku, tym razem odrobinę bliżej niej.

                – Czego się boisz? – Usłyszała upragniony, troskliwy głos. Jak ten, którym uspokajał ją kiedyś każdego wieczora.

                – Nie wiem. Mam wrażenie, że w ciemności jest coś złego… – jęknęła.

Przysunęła się do niego, oplotła jego ramię chudymi, zimnymi rękami i przytuliła twarz do jego barku, mocno zaciskając powieki. Drżała. Ze strachu.

Demon nie doświadczył tego od dawna. Był pewny, że miała to za sobą. Nie rozumiał, dlaczego koszmary na jawie wróciły akurat teraz.

                – Nie boisz się ciemności. Przecież dobrze wiesz, że nic tam nie ma – tłumaczył cierpliwie, nie zrażając się brakiem odpowiedzi. – Wiesz, że jesteś bezpieczna, dopóki przy tobie jestem.

                – Dlatego przyszłam. Nie chciałam być dłużej z dala od ciebie – wyszeptała, łamiącym się, dziecięcym głosikiem. –Wszyscy już śpią, to mnie przeraża. Chciałam cię zawołać, ale nie mogłam. Przepraszam. Pewnie ci przeszkadzam…

                – Nie przeszkadzasz, panienko. Jestem tu dla ciebie. Twoje dobro jest dla mnie najważniejsze – odparł, uśmiechając się ciepło.

                – Mogę tu zostać? – zapytała, spoglądając na niego błagalnie.

Wiedział, że nie był to dobry pomysł. Ktoś mógł ich przyłapać. A już na pewno sieroty z jej pokoju zauważyłyby, że zniknęłą. Duże ryzyko, zbyt duże.

                – Nie powinnaś. Co z twoimi współlokatorami? – Próbował przemówić do jej rozsądku.

                – Seth wie, kim jesteśmy i po co tu jesteśmy. Wymyśli coś – rzuciła zdecydowanie. – Proszę. Nie chcę tam wracać. – Ścisnęła materiał jego fraka, delikatnie szczypiąc skórę ramienia. – Sebastian, proszę – powtórzyła.

Demon przymknął oczy i westchnął głęboko. Co mógł zrobić? Jej życzenie było rozkazem, a nawet jeśli nie było nim dosłownie, w każdej chwili mogło się stać.

                – Yes, my lady – odparł uprzejme, uśmiechając się do niej. – Połóż się i spróbuj zasnąć.

                – Będziesz tutaj cały czas? Nie zostawisz mnie? – dopytywała przestraszona.

                – Jeśli tego chcesz, zostanę tu do rana, bez względu na wszystko – odparł i pomógł szlachciance ułożyć się w łóżku.

Kiedy zamknęła oczy, wrócił do biurka i kontynuował czytanie książki. Słyszał nierówny, przyspieszony oddech Elizabeth. Dobrze wiedział, że nie śpi i był pewny, że zaraz poprosi go o coś. Tak, jak robiła przez pierwsze dwa lata.

                – Poczytaj mi coś… – poprosiła, patrząc na profil jego ukrytej we włosach twarzy.

                – To, co teraz czytam, na pewno ci się nie spodoba – odpowiedział, nie odrywając wzroku od kart kodeksu.

                – Ale masz tu Szekspira. Poczytaj mi Hamleta, Makbeta, albo Otella. Proszę. – Naciskała.

Podniósł się bez słowa, wziął do ręki książkę i siadając na skraju materaca, zaczął czytać.

                – Dwa rody, zacne jednako i sławne – Tam, gdzie się ta rzecz rozgrywa, w Weronie… – recytował dobrze znane im obojgu słowa.

Dlaczego Rome i Julia? Dlaczego historia o nieszczęśliwych kochankach? Gdyby zaczął czytać Makbeta, pewnie miałaby koszmary – tak sobie tłumaczyła. Co innego mogło nim kierować?

                – Dziękuję – szepnęła i zamknęła oczy.

Widział, jak z każdą chwilą napięcie opuszcza jej twarz ustępując miejsca błogiemu ukojeniu.

                – Ona zawstydza świec jarzących blaski;
Piękność jej wisi u nocnej opaski
Jak drogi klejnot u uszu Etiopa.
Nie tknęła ziemi wytworniejsza stopa.
Jak śnieżny gołąb wśród kawek tak ona
Świeci wśród swoich towarzyszek grona.
Zaraz po tańcu przybliżę się do niej
I dłoń mą uczczę dotknięciem jej dłoni.
Kochał–żem dotąd? O! zaprzecz, mój wzroku!
Boś jeszcze nie znał równego uroku. – Zamknął książkę.

Popatrzył na hrabiankę, chichocząc pod nosem i wrócił do biurka, powracając do lektury kolejnej encyklopedii medycznej.

                Ludzki organizm był dla niego taką samą tajemnicą, jak ludzka psychika. Kruche istoty intrygowały go. Wiedząc, jak efemeryczny był ich żywot odważnie parli do przodu, stawiali czoła przeciwnościom, snuli plany na przyszłość, która mogła nigdy nie nadejść. Krótka linia ludzkiego życia, nietrwała i krucha, w każdej chwili zdolna się przerwać odbierając im marzenia, na które tak ciężko pracowali. On był wieczny, niewiele istniało na świecie istot, które mogły mu zagrozić. Nie szukał niepotrzebnej zwady, doceniał dar życia, który został mu ofiarowany. Spędzał wieczność obserwując ludzi, poznając ich naturę, smakując ich dusz. Widział piękno pracy człowieczych rąk. Chociaż byli jedynie przelotną rozrywką, stającą na niekończącej się drodze demona, te robaki zasługiwały na jego szacunek. Odkąd poznał poprzedniego pana, odkąd poznał Elizabeth, zafascynowali go jeszcze bardziej. Pragnął znać każdy szczegół mający wpływ na ich decyzje i postępowanie.

                Przeniósł wzrok znad książki na śpiącą nastolatkę opatuloną kołdrą, widział jedynie czubek jej głowy. Poruszyła się nieznacznie i cicho jęknęła jego imię. To nie był kolejny koszmar, była rozluźniona. Wyraźnie słyszał spokojny oddech i miarowe bicie serca.

                – Ludzie… – westchnął, uśmiechając się niewyraźnie.

Odsunął się lekko, dotykając plecami drewnianego oparcia krzesła.

~*~

Nie rozumiałem cię. Byłaś całkowicie inna niż on. Delikatniejsza, bardziej otwarta. Potrzebowałaś mnie i nie wstydziłaś się tego okazać.

Nie rozumiałem cię. Kiedy nie pozwoliłaś mi zabrać się w bezpieczne miejsce. Kazałaś bronić się za wszelką cenę i zasnęłaś w moich ramionach pośród drzew. Nie znałaś mnie. Nie wiedziałaś nawet, kim tak naprawdę byłem. Nie rozumiałaś znaczenia naszego przymierza, wtedy widziałaś we mnie jedynie wybawcę. Zimnokrwistego zabójcę. Mimo to, nie bałaś się.

Nie rozumiałem cię. Gdy nazwałaś mnie demonem, bez najmniejszej oznaki wahania. Dziękowałaś za ratunek. Tak, jakbym zrobił to bezinteresownie, chociaż powiedziałem ci, z czym wiąże się moja pomoc.

Zaskoczyłaś mnie. Mówiąc, że chcesz zapamiętać swój ból. Był dowodem prawdziwości tego, co cię spotkało. Nie myślałem, że to rozumiesz, byłaś tak cholernie dziecinna, irracjonalna. A jednak było w tobie coś więcej. Twoja druga twarz, zupełnie inna, dojrzała. Zniknęła w chwili, gdy zapytałaś o moje oczy.

Bawiłaś mnie. Dziecinnymi pytaniami. Czy naprawdę kolor moich oczu był najciekawszą rzeczą, którą chciałaś poznać? Nazwałaś mnie nieokrzesanym, pewnie do końca nie pojmowałaś znaczenia tego słowa.

Zaskoczyłaś mnie. Okrążyli cię, chcieli dotknąć, zranić. Kurczowo trzymałaś rękaw mojego fraka, dlaczego przestałaś? Usłyszałem twój głos. Wiedziałem, że nic ci nie grozi, ale ruszyłem na pomoc. Powiedziałaś, że tylko ja mam prawo cię dotknąć. Skąd ten pomysł? Nie rozumiałaś, że jestem groźniejszy od nich? W każdej chwili mogłem zmienić zdanie, zerwać pakt i zwyczajnie cię zabić. Nie wiedziałaś, albo tak bardzo pragnęłaś, by to nie była prawda. Pomyślałem, że zabicie cię byłoby nie w porządku.

Zadziwiłem cię. Naprawiłem ruderę, którą nazywałaś domem, to nie było nic wielkiego. To nie było pierwszy raz, kiedyś robiłem to nieustannie. Widziałem podziw w dziecięcych oczach i chłodny dystans w ich głębi. Spojrzenie drugiej ciebie. Zabroniłaś używania mocy, jak on.

Denerwowałaś mnie. Nie mówiłaś wiele, ciągle będąc w szoku. Nie chciałaś jeść. Krzyczałaś, jakbym próbował zrobić ci krzywdę. Czyżbyś zrozumiała, kim naprawdę jestem? Nie. To nie było to. Wypiłaś herbatę nawet nie patrząc na jedzenie, byłaś niezwykle uparta.

Zaskoczyłaś mnie. Przez cały czas byłem dla ciebie bezimiennym demonem. Myślałem, że nie zapytasz, że do końca będziesz tytułować mnie budzącym grozę terminem, który z twych ust wydobywał się z niebywałą lekkością. Jakbym był czymś… Dobrym.

Sebastian. Przez jakiś czas nie słyszałem tego imienia. Byłem pewien, że nikt więcej mnie tak nie nazwie. Że ta postać zniknęła wraz z moim panem. Drgnąłem słysząc twój dziecięcy, słaby głos, wymawiający moje dawne imię. Moje nowe imię. Nigdy nie zapytałem, dlaczego ono? Nie potrafiłem uwierzyć, że zwyczajnie nic nie przychodziło ci do głowy.

Uczyłem się. Każdego dnia poznawałem cię, kawałek po kawałku. Rozpoznawałem zachowania, gesty, mimikę twarzy. Wiedziałem, kiedy jesteś smutna, zła, szczęśliwa… Wiedziałem, kiedy się boisz. Kiedy potrzebujesz ciepłego mleka, a kiedy aromatycznego Earl Greya. Twojego ulubionego.
Uczyłem cię. Nie potrafiłaś tylu rzeczy, a mimo to zapragnęłaś przejąć rodzinny interes. Z przywiązania, wiedziałem to. Chciałaś zachować ich cząstkę, chociaż nigdy nie powiedziałaś tego na głos. Minęło sporo czasu, zanim zatrudniliśmy nauczycieli. Sam zajmowałem się twoją edukacją, każdym jej aspektem.

Poznawałem cię. Twoje myśli, charakter i pragnienia. Dwie sprzeczności zaklęte w jednym, kruchym ciele, powoli odkrywały przede mną swoje tajemnice. Wciąż nie chciałaś jeść, a ja nie napierałem. Czekałem, aż głos rozsądku pokieruje twoim działaniem. Tak też się stało. Odniosłem sukces.
Oswajałaś się. Stopniowo mrok przestawał przypominać o przeszłości. Koszmary coraz rzadziej spędzały sen z twoich powiek. Chociaż wciąż potrzebowałaś, bym był obok, czułaś się pewniej.
Żałowałem. Życie stało się monotonne. Musiałem zmuszać cię do jedzenia, martwiłem się o twoje zdrowie. Wątpiłem w wartość kontraktu. Nie byłem twoim ojcem, dlaczego nie umiałaś tego zrozumieć? Zatrudniliśmy nauczycieli i służbę, przejęli część moich obowiązków. Tłumaczyłem, że nie mogę zajmować się tobą jak dotąd. Że musi to robić kobieta. Odmówiłaś. Kazałaś mi pełnić wszystkie dotychczasowe obowiązki, nie potrafiłaś dorosnąć. Nie potrafiłaś traktować mnie jak służącego. A ja ci w tym nie pomagałem. Powinienem od samego początku utrzymywać dystans. Nie zrobiłem tego, nie spodziewałem się, że tak bardzo się do mnie przywiążesz.

Miałem dość. Powtarzałaś, że mnie kochasz, wtulając się we mnie, jak w ojca. Chciałem cię zabić. Rzucić w cholerę cały zbędny trud, rozszarpać cię na strzępy i znaleźć kogoś wartego uwagi.
Zawiodłem się. Dzieciak wewnątrz ciebie zachłannie trzymał stery, nie pozwalając dojść do głosu drugiej tobie. Tej, która zawarła pakt. Tej, która gotowa była walczyć dla swojej zemsty. Tej…  której pragnąłem.

Starałem się. Wytrwale wykonywałem swoje obowiązki, nie porzucając nadziei. Wciąż liczyłem na to, że się zmienisz. Gdy teraz o tym myślę, powinienem cię wtedy zabić. Kiedy wszystko dopiero się zaczynało. Chociaż dostrzegam, czemu tego nie zrobiłem, tamtego dnia byłbym w stanie. Mimo to, czekałem.

Triumfowałem. Instynkt mnie nie zawiódł. Każdy dzień, kiedy się odsuwałem, tworząc między nami barierę, stawał się kolejnym dniem twojej przemiany. Przestałaś mówić, że mnie kochasz, przestałaś prosić, bym był przy tobie, póki nie zaśniesz. Przestałaś wiecznie wybrzydzać. Zapragnęłaś stać się silna. Chciałaś, bym cię trenował. Z radością patrzyłem, jak instynkt mordercy bierze nad tobą górę.  Widząc furię w twoich błękitnych oczach, przeszył mnie dreszcz. Nie myliłem się. Jakbym mógł? W końcu trochę cię wtedy znałem.

Pragnąłem. Szalenie marzyłem o tym, by zobaczyć twoją twarz, skąpaną we krwi oprawców, którzy odebrali ci szczęście. Wyobrażałem sobie, jak zatapiasz ostrze w ich drżących ciałach. Jak bezdusznie ignorujesz błagania i z uśmiechem na ustach dopełniasz swej zemsty. Za każdym razem, gdy napierałaś na mnie, pokracznie trzymając rękojeść, widziałem twój koniec. Czułem smak twojej duszy. Niepowtarzalny, idealny. Nawet nie marzyłem o tym, że kiedykolwiek dane mi będzie posmakować równie niezwykłej esencji. Podobnej do smaku mojego pana. Podobnej, a jednocześnie zupełnie innej.

Byłem dumny. Kiedy zabiłaś po raz pierwszy. Własnoręcznie pozbyłaś się problemu nękającego twoja Królową. Nie mogłem być bardziej pewny.

Poczułem cię. Smak twojej słodkiej krwi wypełnił moje usta, bombardując kubki smakowe tysiącem wrażeń. Patrzyłaś zaniepokojona, kiedy moje oczy rozbłysły demoniczną rządzą. Jednak nie uciekłaś, nie bałaś się. Wysunęłaś dłoń w moją stronę, prosząc bym smakował dalej.

Nie zauważyłem. Kiedy moje podejście zupełnie się zmieniło. Zacząłem widzieć w tobie nie tylko duszę, ale także osobę. Istotę, której pragnąłem w całości. Twoje ciało, twój śmiech, twoja duchowa esencja. Wszystko należało do mnie. Niesamowite uczucie.

Uczucia. To one mnie zgubiły. Za późno zdałem sobie sprawę z ich istnienia. Tych, których nigdy nie powinienem był czuć. Zapragnąłem dla ciebie czegoś więcej niż pusta zemsta. Chciałem, byś była szczęśliwa. Chociaż wciąż mnie denerwowałaś, byłaś uparta i nieodpowiedzialna, tolerowałem to. Wciąż brałem udział w naszej grze, nie porzuciłem prawdziwego celu. Jedynie subtelnymi gestami próbowałem sprawić, by twoje życie było pełniejsze.

Kochałem cię. Zrozumiałem, że się zatraciłem. Nienawidziłem się za to. Zawładnęła mną słabość, byłem nieuważny. Niemal przeze mnie zginęłaś. A potem? Wszystko zniknęło. Jak zaczarowana, straciłaś świadomość moich uczuć. Swoich uczuć. Znów przyszły spokojne, nudne dni. Nie mogłem się skupić, nie potrafiłem nad sobą panować.

Kochałem cię. Jednak ty już tego nie widziałaś. Zapomniałaś. O wszystkim, zwyczajnie zapomniałaś. Nie potrafiłem się z tym pogodzić. Zniszczenie jej nie było żadnym pocieszeniem. Musiałem wziąć się w garść. Od nowa wejść w rolę zdystansowanego służącego, odgonić myśli. Zepchnąć je w ciemne zakamarki umysłu.

Wygrałem. Ze sobą, z uczuciami, z przeznaczeniem, którego istnienia nigdy nie zaakceptowałem. Wszystko wracało do normy. Przyzwyczajałem się do myśli, że to nigdy nie wróci. Umrzesz, odbiorę ci duszę i będę wolny, na wieczność. Czekałem na ten dzień. Ten, który odda mi dotychczasowe życie wolne od ludzkich słabości. Uczucia, brzydziłem się nimi. Paskudne konsekwencje życia pośród tych robaków. Zabiłbym ich wszystkich, gdybyś mi nie zabroniła. Wyrywał im kończyny, słuchając przyjemnych, rozrywających gardła, krzyków cierpienia. Ukarałbym każdego za samo istnienie. A na koniec… Na koniec pożarłbym każdego bez wyjątku, na zawsze równając z ziemią tę żałosną, słabą rasę. Gdybym nie był takim idiotą, nie zainteresował się ludzką naturą, żadna z tych rzeczy nigdy by się nie wydarzyła. Być może zabiłbym cię, zanim zdążyłabyś zaistnieć.

Kochałem cię. Nie. Kocham cię. Uwielbiam ten stan tak sam jak go nienawidzę. Nie mogę znieść, jak uczucia zmieniają prawdziwego mnie w to… coś. Żałosne i słabe. Mimo to, jestem szczęśliwy, że cię poznałem. Kiedy wszystko dobiegnie końca, zatrzymam w sercu wspomnienie o tobie i twoich zimnych zwłokach, które oddały mi wolność. Jeśli tylko będę w stanie cię zabić.

Kocham cię. Elizabeth.

Zaufanie. Z każdym dniem, uczę się czegoś nowego. Poznaję ludzi. Poznaję ją.

                Sebastian zamknął oczy i odwrócił twarz od śpiącej nastolatki. Myślami powrócił do studiowanej encyklopedii.

                – Flebotomia. Ciekawe… – mruknął wiodąc wzrokiem po kolejnych linijkach tekstu. 


Taki tam bazgroł. Tak, wiem, że yaoi hand, ale niewiele większa niż w oryginale! :P

środa, 22 kwietnia 2015

Tom 2, XXI

Wow, udało mi się zbetować notkę i nawet istnieje szansa, że nie spóźnię się na zajęcia.
Chcę już publikować dalej, przejść do ciekawszych rzeczy. Fabuła się trochę wlecze, dlatego przestaliście czytać? Chciałabym wiedzieć. :) 
Anyway, napisałam wczoraj kilka stron trzeciego tomu, ale wciąż nie jestem pewna, czy nie skończę historii po drugim, chociaż to odbiegałoby nieco od początkowej wizji. No nic, zobaczymy.
W międzyczasie, endżojcie, jeśli jeszcze tam jesteście. :)

======================

                – Co stało się wczoraj? – zapytał jedwabistym tonem, uśmiechając się z kpiną.

                – Szczerze mówiąc… Nie pamiętam – przyznała skruszona.

Demon zrobił kolejny krok naprzód. Dziewczyna spojrzała na niego zaniepokojona i delikatnie się cofnęła.

                – Byłam na strychu i piłam Burbon… – zaczęła nieśmiało.

                – I co było potem? – Zbliżył się o kolejny krok, a ona cofnęła się równo z nim.

                – I chyba wypiliśmy za dużo.

                – To wszystko? – dopytywał.

Znów do niej podszedł, tym razem wystarczająco blisko, by zmusić ją do oparcia pleców o chłodną ścianę. Niezwykle silny dreszcz przeszył jej drżące z niepokoju ciało. Nie wiedziała, do czego zmierza, wprawiało ją to w denerwujące poczucie bezsilności, zanurzające umysł w ciemności, która łudząco przypominała wspomnienia z najczarniejszej przeszłości.

                – I spo-spotkałam się z tobą, a potem… – zaczęła się jąkać.

                – No właśnie. Co było potem? – Nie odpuszczał.

Zbliżył twarz do jej policzka, by poczuła na nim jego spokojny oddech. Słyszał przyspieszone bicie jej serca.

                – J-ja nie pa-pamiętam… – wykrztusiła z trudem i mocno zacisnęła powieki, spinając wszystkie mięśnie.

Zaśmiał się. Zwyczajnie się zaśmiał, z taką lekkością, jakby opowiedziała mu dowcip. Zaskoczona, otworzyła oczy i spojrzała na niego spłoszona.

                – Tak to właśnie wygląda, panienko, kiedy upijasz się z niższą klasą, na dodatek alkoholem takiej jakości. Nie powinnaś więcej pić takich rzeczy, ten Burbon był naprawdę obrzydliwy. Musiało ci bardzo zależeć, by wkupić się w ich towarzystwo – mówił z uprzejmym uśmiechem na twarzy, całkowicie wracając do swojego zwyczajowego zachowania.

Patrzyła na niego z rozwartymi ustami, nie wiedząc jak się zachować. Była w szoku, a on widział to i nie powstrzymywał się od śmiechu. Chociaż była zła i zażenowana, poczuła ulgę. Bała się, że będzie gorzej.

                – Doprawdy, zachowanie niegodne szlachcica – dodał.

Podszedł do biurka i schylił się, by podnieść coś z dolnego blatu. Zdobiona filiżanka gorącej herbaty parowała lekko, wypełniając pomieszczenie silnym aromatem Earl Greya.

                – Usiądź proszę. – Wskazał dziewczynie krzesło.

Posłusznie usadowiła się we wskazanym miejscu i nie ukrywając radości, chwyciła w doń porcelanowe naczynie.

                – Powiesz mi, czego nie pamiętam? – zapytała po kilku minutach, ośmielona smakiem utęsknionej herbaty i podniesiona na duchu chwilowym, lepszym samopoczuciem.

Jego oczy rozbłysły na chwilę. Odgarnął niesforny kosmyk włosów opadający na oprawki okularów i uśmiechnął się tajemniczo.

                – Gdyby to było naprawdę ważne, pamiętałabyś. – Jego głos drżał z rozbawienia.
Zaczynał ją denerwować.

                – Panienko. Kiedy skończysz, proszę, byś udała się ze mną do sypialni – powiedział nagle, poważniejąc.

                – Do sypialni? – zdziwiła się.

Uśmiechnęła się złośliwie, wskazując na nieprzyzwoitość, jaką rozbrzmiały jego słowa.

                – Musimy zmienić twój opatrunek, inaczej może dojść do zakażenia – odparł, zerkając na opasły tom encyklopedii medycznej leżący na rogu biurka.

                – Niech będzie.

                Czy wciąż miał sobie za złe słabości poprzedniego dnia? Jeżeli nawet, zgniecenie twarzy irytującego shinigami niezwykle poprawiło mu nastrój, uwalniając od wyżerającego poczucia winy, które targało jego serce. W pełni nad sobą panował. Nie pamiętała – uniknął konsekwencji, które dla niej byłby bardziej zgubne niż dla niego. Nie skłamał – nie zadała żadnego precyzyjnego pytania, które zmusiłoby go do wyjawienia prawdy. Demoniczna natura podpowiadała mu, by skorzystał z możliwości. Przy okazji, rozerwał się nieco obserwując wachlarz niepewności malujący się na jej, bledszej niż zazwyczaj, zmęczonej twarzy. Niepostrzeżenie, zaprowadził hrabiankę do swojego pokoju i polecił, by usiadła na łóżku.

                Pomieszczenie nie nosiło żadnych śladów użytkowania. Lizz zastanawiała się, jak dawał sobie radę, pozbawiony odpoczynku od własnych myśli. Nie potrafiłaby nie spać. Nie ze względu na fizyczne zmęczenie, a na potok myśli, który zalewał ją w jego towarzystwie. Intrygował. Każdego dnia, począwszy od tego, kiedy wyrwał ją z ramion rozpaczy, zadziwiał. Wzbudzał zainteresowanie, zaufanie, ale także niepewność. Nigdy nie wiedziała, o czym do końca myślał, a świadomość, że prawdopodobnie nie dane będzie jej zgłębić ten niezwykły umysł jedynie podsycała ciekawość. Obserwowała płynne ruchy jego sprężystego ciała. Ściągnął śnieżnobiałe rękawiczki zastępując je gumowymi, sterylnymi, które przywdziewał zawsze, kiedy opatrywał jej rany. Te różniły się od pozostałych, były jego dziełem. Idealnym w swej brutalności, pięknym niczym twór natchnionego artysty. Cienkie rozcięcia na dłoniach szlachcianki poczerwieniały, wskazując na stan zapalny. Widział nabrzmiałą skórę, pod którą zbierała się ropa.

                – Muszę je nakłuć i oczyścić – wyjaśnił.

Nie czekając na odpowiedź, przeciął napuchnięte miejsce i w akompaniamencie jej cichych, przepełnionych bólem syków, oczyścił rany, okalając je świeżym bandażem.

                – Strasznie kłopotliwe – burknęła, patrząc na końcowy efekt jego zabiegu.

                – Najmocniej przepraszam. To moja wina – odparł, klękając przed szlachcianką z głęboko pochyloną głową.

                – Nie ważne, już o tym rozmawialiśmy. Lepiej powiedz, kiedy zjawi się podejrzany.

                – Zabójca – poprawił ją.

                – Jesteś pewien? – zdziwiła się.

Demon uśmiechnął się przebiegle, wstając z kolan.

                – Oczywiście. Zjawi się ostatniego dnia roku.

                – To nasza szansa. Musimy wszystko dokładnie zaplanować – powiedziała słodkim, przepełnionym ekscytacją głosem. – Pozbądźmy się go – dodała.

W jej głosie wyczuł coś dziwnego. Intrygującą pokusę, która nie towarzyszyła jej nigdy wcześniej. Szczera chęć zabicia człowieka.

                – Powinniśmy wracać do posiadłości najszybciej, jak to możliwe. Kto wie, co zrobi tamta trójka – odparł, gasząc nieco jej młodzieńczy zapał.

                – Masz rację… Powinniśmy wracać – mruknęła.

~*~

                Szczupłą postać, o skórze czarnej jak smoła, wbiegła do spowitej ciemnością sali i z głośnym hukiem padła na kolana u stóp tronu. Płomienny blask jej oczu odbijał się w czarnym krysztale.

                – Panie – rzekł uniżonym tonem.

                – Jak idą przygotowania? – Gruby, męski głos, którego echo rozbrzmiewało polifonią tonów, zażądał wyjaśnień.

Szczupłej budowy chłopak podniósł się z klęczek i zrobił kilka kroków na przód. Stanął przed obliczem swego pana i podał mu błyszczący kamień, na którego powierzchni wyświetlił się obraz.

                – Rozumiem – odparł władca. – Dobrze się spisałeś. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, czeka cię nagroda, Saamedzie. Wracaj do pracy.

                – Dziękuje, panie. – Poddany pokłonił się i opuścił pomieszczenie, znikając za kurtyną ciemności.

                – Ostrzegałem cię – rzekł spoczywający na tronie, widząc odbijającą się w kamieniu sylwetkę mężczyzny.

~*~

                – Eddy, gdzie się podziewałeś? Miałem ograć cię w karty! – Blondyn od progu sypialni naskoczył na Elizabeth.

Uniosła dłonie i machnęła nimi kilka wyrazy, sugerując, dokąd się udała, jednak kolega nie zrozumiał.

                – Był u medyka, idioto – odparł, zirytowany Seth.

                – Nie wymądrzaj się, debilu. Ciebie też gdzieś wcięło – odgryzł się.

Złotooki westchnął ciężko, dotykając opuszkami palców podstawy nosa.

                – Mówiłem ci już, że byłem u zarządcy. Jesteś aż taki głupi?

Szlachcianka przysłuchiwała się krótkiej wymianie zdań z rozbawieniem. Było nie do pomyślenia, by ludzie jej pokroju odzywali się w ten sposób. Nie na miejscy była sama jej obecność wśród niższych sfer. Nie przejmowała się tym. Za to dobrze wiedziała, co na ten temat myślał Sebastian. Powstrzymywał się od komentarzy, był dziwnie spokojny i pozbawiony złośliwości, zważywszy na okoliczności. Czuła, że jeszcze to nadrobi, że czeka, aż szala gorzkiej dezaprobaty przeleje się, sprowadzając na nią monsun jego niepochlebnej tyrady.

                – A teraz musimy iść na łacinę. Tyle pograliśmy – zauważył Benny.

Zeskoczył z górnego posłania chwiejnie lądując na podłodze. Był niezadowolony. Polubił nowego i nie chciał tracić ani chwili – nigdy nie było wiadomo, co się wydarzy. Jeśli któryś z nich miał być kolejną ofiarą? Nie chciał ryzykować.  Chociaż ukrywał to przed kolegami, naprawdę bał się mordercy. Nie mógł spokojnie zasnąć, martwiąc się, by jego imię nie padło, jako następne. Był jeszcze zbyt młody, nie zdążył skosztować życia. Nie miał ochoty umierać nim zaliczy jakąś panienkę, przynajmniej tyle mu się należało od tego przesranego życia. Jakiż był głupi, odbierając Martinowi ostatnią szklankę kompotu. Co, jeśli gnojek w ramach zemsty wytypuje go, jako następną ofiarę?

                Benny miał rację, za chwile zaczynały się zajęcia. Dziewczyna nawet nie zdawała sobie sprawy, jak długo była z lokajem. Przy Sebastianie czas płyną zupełnie inaczej, żałowała, że nie zostać z nim dłużej. Czuła się nieswojo, widząc jego brak za plecami. Pozbawiona krytycznych spojrzeń i uprzejmego, przesyconego ironią uśmiechu. A także dezaprobaty i niezrozumienia, kiedy wymyślała coś, co bawiło tylko ją, podczas gdy on nie rozumiał, z czego mogła się śmiać.

~*~

                Michaelis zaczął wykład od sprawdzenia obecności. Wszyscy, oprócz małego Martina byli obecni. Chłopak źle się poczuł i został zwolniony z popołudniowych zajęć, jak przekazał demonowi jego współlokator.

                – Zapewne jesteście ciekawi jak poszło wam wczorajsze zadanie – rzekł ze złośliwym, mrożącym krew w żyłach nastolatków, uśmiechem.

Z szuflady biurka wyciągnął stos kartek.

                – Nie zaliczyłem tego, on mnie zabije – jęknął zdruzgotany Benny.

Wplótł palce we włosy i spuścił głowę szczękając zębami. Elizabeth zrobiło się żal bruneta. Z całej trójki zdawał się najbardziej przejmowaćć ocenami. Nie była pewna, czy same wyniki, czy widmo dodatkowych prac lub chłosta, wzbudzały w nim taki lęk, niemniej nieprzyjemnie było jej patrzeć na zmartwione oblicze kolegi. Ben zdawał się w ogóle nie przejmować, przywdziewając maskę obojętnego twardziela, który przyjmie wszystko, co przyniesie los. Seth natomiast, siedział obojętnie, zerkając kątem oka na współlokatorów, jakby test i jego wyniki w ogóle go nie dotyczył. Zdawał się nieobecny. Widziała jego puste spojrzenie i wyzutą z emocji minę. Gdy zobaczyła go po raz pierwszy, poprzedniego dnia rano, wydawał się zupełnie inny. Skryty, nieśmiały, niepewny siebie. Z każdą minutą zmieniał się z tego delikatnej, cichej sieroty, w intrygującego i tajemniczego chłopaka, którego nie potrafiła rozszyfrować tak samo, jak Sebastiana. Na dodatek dziwne, znajome ciepło, którym emanował nie dawało jej spokoju. Nie potrafiła przypomnieć sobie, skąd znała to uczucie. Kimkolwiek był, zasługiwał na zdecydowanie większe zainteresowanie. I chociaż nie był obiektem ich śledztwa, powinien pozostać jej obojętny, nie potrafiła zwyczajnie zignorować jego odmienności. Żałowała, że z końcem roku, skończy się ich znajomość. Poznał jej tajemnice, miał nie jedną okazję, by ją zdemaskować, a jednak tego nie zrobił, chociaż nie obiecała mu niczego w zamian. Mógł przecież zażądać pieniędzy, domu, pracy.

                – Niewielu z was udało się zaliczyć. Szczęśliwcy, którzy tego dokonali, będą mogli wyjść. Cała reszta… Na was czeka kara – zarządził poważnym głosem nauczyciel.

                – Seth, Eddy, Ben, Benny, Martin, Dominick? – zdziwił się, wypowiadając ostatnie imię. – Zaliczyliście. Możecie wyjść, do następnych zajęć macie wolne.

Chłopcy odetchnęli z ulgą i żwawo podnieśli się z miejsc, zmierzając w stronę drzwi. Mijając lokaja, dziewczyna podziękowała mu jedynie poruszając wargami i uśmiechnęła się uroczo, nie zdając sobie sprawy, jaki przypływ radości wzbudził w nim ten niewinny gest.

                – Myślicie, że pobije ich tak, jak Eddiego? – zapytał Dominick, kiedy w piątkę oddalili się od klasy.

Dziewczyna spojrzała na niego z niechęcią. Nie miała najmniej ochoty dzielić się z nim przemyśleniami na jakikolwiek temat. Nie lubiła rodzaju ludzi, który sobą reprezentował. Idioci, zaślepieni fizyczną siłą, zupełnie nieświadomi istnienia ich własnych mózgów.

                – Jak ty to zaliczyłeś? – warknęła, mierząc go podejrzliwym wzrokiem.

Odwzajemnił spojrzenie, jednak w jego niewielkich, ciemnych oczach, szeroko osadzonych w czaszce dostrzegła irytujące zaskoczenie.

                –  Ściągałem od Martina – odparł z lekkością.

                – Oczywiście, że ściągałeś – westchnął Seth, wyjmując słowa prosto z ust dziewczyny.

                – Nic im nie zrobi. Jest dobrym cz-człowiekiem – powiedziała hrabianka z lekkim zająknięciem.

Poczuła potrzebę bronienia lokaja. Nie chciała, by źle o nim myśleli. Nie chciała, by dostrzegali w nim potwora. To, że w rzeczywistości był demonem, który zapewne rozerwałby ich na strzępy ze zwyczajnego znudzenia, gdyby nie wiązał go kontrakt, nie znaczyło, że był potworem. Przecież był kulturalny, miły i serdeczny. Kpił, złościł się i śmiał jak każdy. Poza tym, gdyby nie on, byłaby martwa.

                – Bronisz go, jakby był twoim ojcem – zaśmiał się osiłek.

Wsadził ręce do kieszeni i odłączył się od nich, informując, że w razie potrzeby znajdą go w ogrodzie. Zamierzał poświęcić wolny czas przenoszeniu śnieżnych kul od jednego płotu do drugiego – trening jego autorstwa, z którego był niezwykle dumny.

                – Kretyn – zaśmiał się Benny. – Chodźcie, zagramy w te karty – namawiał.

                – Dobra!

                Elizabeth szła za nimi, było jej obojętne, co zrobią z prawie dwiema godzinami wolnego czasu. Wypowiedziane przez Domicka słowa nie dawały jej spokoju.

                – Jak ojca? Czy traktuję go jak ojca? – zastanawiała się, nie mogąc dojść odpowiedzi.

Żałowała, że nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc w odnalezieniu prawdy. Sebastiana od zawsze traktowała jak… Sebastiana. Nie mogła zaszufladkować go ani jako potwora, ani tym bardziej jako sługę, nie wspominając nawet o czymś równie abstrakcyjnym, jak utożsamianiu go z ojcem. Jej ojciec był zupełnie inny. Stanowczy, zdystansowany i kochający na swój własny sposób.

                – Sebastian też jest stanowczy i zdystansowany… Niemożliwe. Cholerny troglodyta! – denerwowała się.

Zaciskała pięści, czując piekący ból. Pomyślała, że dyskomfort pomoże skupić myśli. Została w tyle, zupełnie nie przejmując się kolegami. Po chwili zobaczyła wracającego po nią Setha.

                – Wszystko w porządku? – zapytał troskliwie.

                – Ten idiota… Nie traktuję Sebastiana jak ojca! – krzyknęła obrażona.

Chłopak spojrzał na nią z otwartymi ustami. Widząc jego skurczone źrenice zrozumiała, że właśnie palnęła głupstwo, które odsłoniło przed nim kamuflaż kamerdynera.

                – Cholera – przeklęła, spuszczając głowę.

                – Nie martw się, przecież obiecałem, że nikomu nie powiem – pocieszył ją, delikatnie dotykając śniadą dłonią jej wątłego ramienia.

Odsunęła się, nie chcąc dorzucać do pogmatwanej mieszanki myśli, kolejnych bezsensownych rozważań, które do niczego nie prowadziły. Nie protestował, nie dziwił się, przyjął jej reakcję z całkowitą obojętnością, jedynie wyczekując wyjaśnienia w sprawie Sebastiana.

                – Sebastian jest… Moim lokajem. Pomaga mi rozwiązać sprawę – wyrzuciła z siebie z trudem.

                – I tak cię potraktował?! – Złotooki wyraźnie się zdenerwował.

Świdrował ją poważnym spojrzeniem, zupełnie odmiennym od dotychczasowej obojętności, jednak równie głębokim. Miała wrażenie, że w odmętach jego błyszczących tęczówek mogłaby utonąć.

                – Musiał – rzekła krótko, po chwili czując potrzebę dodania czegoś więcej.

Musiała bronić demona przez krytycznymi ocenami sierot. Nie mogła pozwolić, by bezcześcili jego imię, nawet, jeżeli on byłby z tego zadowolony.

– Gdyby tego nie zrobił, ktoś spostrzegawczy, na przykład ty, mógłby zauważyć, że coś jest nie tak. Sprawa jest zbyt ważna, by narażać ją na niepowodzenie z powodu kilku draśnięć – wyjaśniła z zaciętą miną, spoglądając z obrzydzeniem na swoje dłonie.

Słabość ciała, której nie potrafiła się przeciwstawić, była nieznośna. Wiedziała, że skóra potrzebuje więcej czasu, by się zabliźnić i przestać powodować ból, jednak sam fakt istnienia tego bólu był główną przyczyną jej złości. Sebastian z dużo gorszymi ranami, z których sączyły się ogromne ilości krwi, walczył z uśmiechem na twarzy, jakby nigdy nic. A ona? Ona nie mogła utrzymać w dłoni pióra, by nakreślić porządnie wyglądające litery. O kaligrafii w ogóle nie było mowy. Żałosne.

                Seth uśmiechną się z rezygnacją, zrozumiał. Chociaż wydawało mu się niepojęte, jak mogła być tak wierna komuś, kto bez mrugnięcia okiem był skłonny ją zranić, wiedział, że jej nie przekona. Dostrzegł w oczach szlachcianki oddanie, na którym opierała swoje życie. Nie trudno było poznać, że mężczyzna był dla niej wszystkim.

                – Chcesz grać w te karty? – zapytał, zmieniając temat.

Dziewczyna zaczerwieniła się lekko.

                – Szczerze mówiąc, wolałabym zwyczajnie porozmawiać. Lubię udawać chłopaka, ale to trochę męczące – odparła, uśmiechając się lekko skrępowana.

                – Chodź. – Złotooki chwycił ją za rękę i zaprowadził do jednego z pomieszczeń służbowych na drugim piętrze.

Wewnątrz niewielkiej klitki wypełnionej środkami czystości znajdowała się stara kanapa. Chłopak wszedł na nią i pociągnął zwisający ze ściany łańcuszek. Pomieszczenie rozjaśniło się pomarańczowym blaskiem żarówki. Elizabeth usiadła na zakurzonym meblu i westchnęła, przeciągając się.

                – Ta sprawa, dla kogo ją rozwiązujesz? Dla Yardu? – zapytał czarnowłosy, siadając obok niej.

                – Yardu? – zaśmiała się kpiąco. – Skądże. Jej Królewska Mość osobiście zleciła mi rozwiązanie tej zagadki – odpowiedziała.

Poczuła słodki smak dumy, kiedy znajomy spojrzał na nią z niedowierzaniem.

                – Sama Królowa?

                – Tak. Wywodzę się z rodu o wieloletniej tradycji. Każda głowa mojej rodziny należała do pewnego stowarzyszenia. Teraz ta rola przypadła mi – wyjaśniła zadzierając głowę.

Dawno nikomu o tym nie opowiadała. Nie miała okazji poczuć, jak odpowiedzialne i wyjątkowe brzemię nosiła na swoich barkach. Dla niej i Sebastiana, a także wszystkich z jej otoczenia, było to oczywiste i częściej wzbudzało oburzenie niż szacunek, czy podziw. Każdy członek rodziny Elizabeth, który był świadomy jej roli w szlacheckim półświatku próbował odciągnąć fioletowowłosą od pełnienia funkcji odziedziczonej po ojcu.

                – Skoro jesteś głową swojej rodziny… Co z twoimi rodzicami? – mruknął nieśmiało.

Lizz popatrzyła na niego i posmutniała. Oparła stopy na kanapie i przyciągnęła kolana pod brodę, splatając wokół nich ręce.

                – Przepraszam… Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz – wycofał się brunet, widząc jej reakcję.
Nie chciał sprawiać jej bólu. Nie przyszło mu przez myśl, że dziewczyna naprawdę może być sierotą.

                – W porządku… – szepnęła, uśmiechając się niewyraźnie.

Oparła podbródek na kolanach.

                – Moi rodzice… zginęli. W okropny sposób. Mnie porwano i torturowano. Miałam dziesięć lat, kiedy wtargnęli do naszego domu. Matka ukryła mnie w szafie, w ich sypialni. Jacyś ludzie zabrali ją i ojca, potem szukali mnie. Siedziałam w szafie dwa dni nim odważyłam się wyjść. Potem… – zamilkła, z trudem przełykając ślinę.


Patrzyła na chłopaka oczami przesłoniętymi wspomnieniami, gorzkimi chwilami, które pragnęła wygnać ze swojej głowy. Nie potrafiła. Nigdy przedtem nie opowiadała nikomu, co się wydarzyło. Tylko Sebastian znał prawdę, ale nie umiała z nim o tym rozmawiać. Wolała wmawiać sobie, że jej życie zaczęło się w chwili, gdy objął ją silnymi ramionami ciemności, wyciągając z samego środka koszmaru. Jak anioł stróż. 

.