sobota, 16 grudnia 2017

Tom V, LXII

Zaczynało się robić ciemno, a co za tym szło – niezwykle zimno. Szczególnie w rowie, gdzie Elizabeth była zewsząd otoczona wilgotną ziemią. Powoli zaczynała tracić nadzieję, że uda jej się uciec z wąwozu. Nie zamierzała spędzać w nim nocy, wiedząc, że chociaż zimno nie wadziło jej zbyt dotkliwie, to jednak organizm nie był tak silny, jak jej umysł i zwyczajnie by się przeziębiła, a na to nie mogła sobie pozwolić. Kilka dni później miała zostać oficjalnie odznaczona przez królową za wszystko, czego udało jej się dokonać w ciągu zaledwie kilku miesięcy, to było zbyt ważne wydarzenie, by zwykłe przeziębienie mogło pokrzyżować jej plany.
Nie miała jednak pojęcia, jak poradzić sobie z przeszkodą, której zwyczajnie nie miała siły pokonać. Przestała już ufać tajemniczej furii, która poza jej świadomością potrafiła wszystko naprawić i pomóc jej wyjść cało z opresji. Skoro nie zjawiała się dotąd, wyglądało na to, że i ona opuściła dziewczynę. Nie rozumiała tylko, jak jej demon, który miał chronić jej życie i zdrowie, pozwolił, by z urazem ręki błąkała się zimną nocą po lesie. Widocznie jego zdaniem był to odpowiedni trening, ale Lizz się z tym nie zgadzała. Była bliska poddania się, plaśnięcia tyłkiem w błoto i rozpłakania się jak małe dziecko, jednak duma nie pozwalała jej się poddać.
— Jesteś głupim, głupcem! Słyszysz, Sebastianie?! Jesteś głupcem i cię nie znoszę! — krzyknęła ponownie, kopiąc napotkany na drodze kamień prosto w wystający korzeń, który zadrżał, doprowadzając do osypania się części piachu akurat na nogi nastolatki. — Wspaniale — prychnęła jeszcze bardziej poirytowana.
Była zmęczona, odwodniona i ku własnemu zdziwieniu – głodna. Co prawda nie zdołałaby zjeść tego, czego na co dzień wymagał Sebastian, a czego nigdy nie zjadała, ale nie pogardziłaby swoją zwyczajną porcją. Niestety w wąwozie nie było niczego do jedzenia, poza błotem i rozkładającymi się truchłami pomniejszych zwierząt, które musiały mieć tyle samo szczęścia, by tu wpaść, co i ona. Ich widok sprawiał, że momentami zaczynała wątpić, że uda jej się wydostać. Nie chciała podzielić losu zwierząt, miała zbyt wiele do zrobienia, ale chociaż próbowała ze wszystkich sił, zwyczajnie nie umiała już walczyć. Miała w końcu dopiero niecałe dwanaście lat – zbyt mało, by odejść ze świata, nie pozostawiając za sobą żadnego dorobku, szczególnie przy tak ambitnych planach, jakie sama miała.
Szła, póki nie przekroczyła granic własnej wytrzymałości, wycieńczona potykając się o kolejny korzeń. Szczęśliwie udało jej się przechylić na bok, dzięki czemu wylądowała na plecach w wilgotnej ziemi stanowiącej nie możliwą do ominięcia barierę. Nie miała już sił. Kilka razy pociągnęła nosem, powstrzymując jednak łzy, i postanowiła odpocząć. Zamknęła oczy i powoli odpływała w świat fantazji, starając się tylko nie myśleć o swoich obawach, by nie wdarły się do snu, zmieniając w przerażające koszmary.
— A mówił, że będzie zabawnie… To nie jest zabawne — westchnęła pod nosem, nim zasnęła.
Ocknęła się niedługo potem, czując łaskotanie na twarzy. Gdy otworzyła oczy, zorientowała się, że jedno z drzew rosnących tuż na granicy wąwozu zostało strącone przez wiatr. Przewracając się, opadło na obie strony rowu, a długie, iglaste gałęzie sięgnęły twarzy nastolatki, delikatnie głaszcząc jej skórę.
Spanikowała. W pierwszej chwili nie była pewna, czy w ogóle będzie w stanie wyśliznąć się spod połamanych gałęzi, nie miała nawet pojęcia, czy dalej ma wszystkie kończyny i czy są w całości – w końcu w takim zimnie traciło się czucie, z Elizabeth nie było inaczej, nawet jeśli sam chłód nie stanowił dla niej problemu. Powoli zaczęła wysuwać się spod kupki drewna, radośnie stwierdzając, że udało jej się wyjść cało z niespodziewanego ataku leśnych komplikacji. Na dodatek, patrząc na drzewo, udało jej się oszacować, że jeśli się postara, powinno jej się udać opuścić rów po gałęziach. Ich szerokie ułożenie doskonale nadawało się do wspinaczki jedną ręką, jakby czuwająca nad nią opatrzność podsunęła najlepsze możliwe drzewo, które będzie w stanie jej pomóc.
Pewność siebie, dotąd ukryta pod całą masą pytań i niepewności, wyszła na wierzch, pchając dziecko do działania. Kilka razy spadła, podrapała się jeszcze bardziej, niż dotąd, ale po półgodzinnych próbach udało jej się opuścić naturalne więzienie, do którego wtrącił ją opiekun.
— I co? I co?! Ha! Udało się, wyszłam! Nie dam się tak łatwo pokonać! — krzyczała sama do siebie, tańcząc wokół starego spróchniałego pnia, który niejako był jej ratunkiem. — Chwała robakom! Chwała przemijaniu! Wolność! — powtarzała roześmiana.
Ból ręki, który przez kilka ostatnich godzin niezwykle ograniczał jej możliwości, powoli przechodził. Uświadczył ją w przekonaniu, że nie mogła złamać ręki – o co bała się początkowo w pierwszym przypływie paniki — a raczej jedynie dotkliwie ją obiła. Mogła ruszać palcami, opuchlizna stawała się mniejsza i nie było pod nią widać żadnych nieregularnych, odmiennych od normy kształtów, które mogłyby wzbudzić niepokój dziecka. Uznała, że tyle dowodów jej wystarczy i sprawdziwszy, od której stronnych mech porastał drzewa, ruszyła w kierunku domu.
Była spory kawałek od niego, bo jak się okazało: szła wąwozem w złym kierunku. Miała więc do nadrobienia kilka godzin drogi piechotą, które straciła wcześniej, ale nie poddawała się. Szła wzdłuż rowu, by mieć pewność, że nie przeoczy polanki, na której ćwiczyła z Sebastianem wcześniej. Stamtąd już doskonale znała drogę, a w ciemności znacznie trudniej było jej się zorientować nawet po mchu.
Do posiadłości dotarła nad ranem. Słońce zdążyło wyłonić się zza horyzontu, okalając ciepłymi promieniami pierwsze korony drzew. Zaczynało się robić cieplej, a blask bijący od skąpanej w słońcu, porannej rosy napełnił serce nastolatki nadzieją i radością, niemal całkowicie odrzucając złość na demona, który otworzył drzwi wraz z jej pierwszym puknięciem.
— Panienko? Trochę ci to zajęło, mam nadzieję, że nic sobie nie zrobiłaś.
— Poza tym, że wrzuciłeś mnie tam z obitą ręką niezdolną do normalnego działania? Nie, nic mi się nie stało. Jak widzisz, wróciłam — odpowiedziała poważnie, zadzierając nosa przed niekompetentnym służącym.
Michaelis uśmiechnął się do niej ciepło i zaprowadził do łazienki. Przygotował jej gorącą kąpiel, a także leki, bandaże i maści na obicia, tłuczenia i rozcięcia, by odpowiednio opatrzyć swoją panią. Cały czas jednak uśmiechał się z tak ogromną satysfakcją, że dziewczynka w końcu nie wytrzymała i musiała zapytać:
— Z czego się tak cieszysz? Bawi cię, że zostałam ranna?
— Ależ skąd, panienko. Proszę o wybaczenie — odparł, pochylając głowę.
— Więc o co ci chodzi, demonie?
— Jestem z ciebie dumny, panienko. Udało ci się wydostać o własnych siłach, trening przynosi skutki — wyjaśnił, zatajając część prawdy dla siebie.
To, co cieszył go najbardziej, miało dużo większe znaczenie niż jakiś zwyczajny test samodzielności i wytrzymałości. Michaelis sprawdzał, czy jej druga natura wreszcie dawała się kontrolować. Nie był jedynie pewien, czy nie uaktywniła się, bo Lizz zdołała ją okiełznać, czy dlatego, iż doskonale wiedziała, że w rzeczywistości dziewczynce od początku nic nie zagrażało.
Chociaż Elizabeth do ostatnich chwil swojego życia nigdy nie dowiedziała się prawdy, Sebastian był z nią przez cały czas. Śledził jej każdy krok, poruszając się pod kruczą postacią po drzewach, czając się w mroku na wypadek, gdyby naprawdę potrzebowała pomocy. To on odganiał dzikie zwierzęta interesujące się jej krzykami z oddali. To on wrzucił do wnętrza dziury zbłąkane jabłko, by dziewczyna mogła zjeść cokolwiek. I w końcu to on sam obalił odpowiednie drzewo w odpowiednim miejscu, w międzyczasie przenosząc śpiące dziecko w odpowiednie miejsce, by mogło poczuć satysfakcję z samodzielnego uwolnienia się. Wiedział nawet o jej chorej ręce, którą zbadał dokładnie, gdy Lizz spała. Nie zostawił jej ani na chwilę, był jej stróżem, który jedynie sprawdzał, jak wiele była w stanie znieść. Nigdy jednak nie czuł potrzeby, by jej o tym mówić, wiedząc, że nie potrzebuje tych zasług. Pewność siebie hrabianki podbudowana na tym właśnie wydarzeniu była znacznie istotniejsza niż jego chęć bycia pochwalonym. W końcu istniał dla niej i każdy jej sukces był również jego osiągnięciem.
~*~
Odkąd Elizabeth opuściła posiadłość Roseblack, dawniej tętniące spokojnym życiem mury powoli zaczęły obumierać. Chociaż dziewczyna zostawiła swój majątek przyjaciółce, a ta miała za zadanie nie pozwolić podupaść budynkowi w ruinę, nikt, mimo najszczerszych chęci, nie był w stanie mieszkać tam dalej. Odejść nastolatki było niesamowicie przykrym wydarzeniem. Wszyscy wiedzieli, że taka strata odciśnie się na ich życiach, jednak nie sądzili, że aż do tego stopnia. Niestety każdy kolejny dzień ciszy, braku obecności dziewczyny i idealnego kamerdynera, zwyczajnie niszczył niewielką grupę ludzi, której przyszło mieszkać w majątku nastolatki.
Początkowo żyli tam wspólnie, starając się odnaleźć nową normę, jakiegoś rodzaju rutynę, która przyćmiłaby ból po utracie dwójki tak ważnych dla nich osób, jednak okazało się to niemożliwe. Z czasem, nawet nie zorientowawszy się kiedy, zaczęli coraz częściej wyjeżdżać pod byle pretekstem, w końcu szukając jakiegoś stałego, który pozwoliłby uwolnić się ze swoistego mauzoleum Lizz. Posiadłość pozostała sama sobie, niezamieszkała, jedynie regularnie odwiedzana przez wynajętych służących, którzy mieli dbać o zachowanie idealnego porządku na wypadek, gdyby jednak śmierć hrabianki była tylko kolejnym podstępem mającym na celu osiągnięcie jakiegoś wyższego celu i chociaż na samą myśl o byciu tak wykorzystaną, Tomoko ogarniała istna furia, i tak wolałaby to, niż świadomość, że już nigdy nie będzie miała możliwości zobaczyć, usłyszeć czy dotknąć przyjaciółki.
Jej serce ściskał ból każdego dnia, każdej godziny minuty, nawet sekundy. Z każdym głębszym oddechem czuła tłumienie w płucach, jakby coś zwyczajnie nie pozwalało jej ruszyć dalej. Z Taiem nie było lepiej. Jednak początkowe kłótnie zaogniane ciągłym odkopywaniem minionych wydarzeń i decyzji, z którymi się nie zgadzali, powoli wygasło, pozostawiając dwójkę młodych żałobników we wzajemnym wsparciu, które ostatecznie umocniło ich związek. Wyszło im to na dobre, choć żadne nie potrafiło się cieszyć w pełni, wiedząc, że osoba, która cieszyłaby się z ich szczęścia najbardziej, nie dotrwała do chwili, gdy stali się doskonałą parą.
Thomas i Jeanny nie mieli tyle szczęścia. Nie udało im się znaleźć partnerów, nie mili życia, do którego mogliby wrócić, a względem siebie nigdy nie czuli się na tyle blisko, by nawiązać romantyczną relację. Rozjechali się więc, każde w swoją stronę: Jeanny znalazła pracę w innej posiadłości nieopodal tej Roseblack, zaś Thomas zaczął podróżować pociągami przez Anglię, pracując w transporcie różnych dóbr. Ciągłe pozostawanie w ruchu pozwalało mu uciec od rozmyślań, odciąć się na chwilę od szarej rzeczywistości i wspomnień, które za każdym razem, uderzając w niego z coraz większą mocą, dławiły go, wyciskając łzy z oczu.
Z Jamesem nie było lepiej. Po utracie dwójki najbliższych osób nie potrafił znaleźć sobie miejsca i ponownie ruszyć ze swoim życiem. Początkowo pił. Upijał się każdego dnia, wszczynając awantury z innymi domownikami o zupełnie nieistotne bzdury. W końcu jednak otrząsnął się z pijackiego transu i powrócił do dawnego życia, tym razem stacjonarnie w Londynie na garnuszku królowej, przejmując dotychczasową pozycję Elizabeth, by chociaż w ten sposób uczcić jej pamięć i czuć się nieco bliżej ukochanej przyjaciółki.
Budynek pozostał więc osamotniony, zupełnie cichy, a przypadkowym przechodniom kojarzył się raczej z nawiedzonym zamczyskiem, niż domem, w którym nie raz królowała wzajemna miłość, pomoc, zrozumienie i ciepło zdolne ogrzać każdego potrzebującego odszczepieńca. Jednak stan ten nie utrzymywał się wiecznie. Przyszedł moment, gdy posiadłość ponownie wypełniły rozmowy, po puchatych dywanach przechadzały się eleganckie buty, a z salonu słychać było dźwięki radosnej muzyki. Jednak dzień ten stał się również ostatnim, gdy na świecie usłyszano o Elizabeth Roseblack, angielskiej hrabiance, która poświęciła swoje krótkie życie, by uratować świat i kilka zbłąkanych dusz desperacko potrzebujących miłości i zrozumienia.
~*~
Japońska księżniczka siedziała nad dokumentami w swoim gabinecie w centrum Londynu, co jakiś czas wyglądając przez okno, by odpocząć od liczb, przyglądając się zabieganym ludziom gnającym brukowanymi uliczkami. Miała już dosyć pracy, marzyła tylko o tym, by opuścić gabinet i udać się na świąteczne zakupy. Tego roku zima była wyjątkowo mało intensywna, śnieg pojawiał się jedynie sporadycznie, na dodatek zaledwie na kilka dni, po czym zupełnie topniał. Nawet natura ubolewała nad stratą Elizabth – jak zwykła sobie powtarzać księżniczka, co paradoksalnie nie dobijało jej bardziej, zaś dawało poczucie zrozumienia i współodczuwania w warunkach, które idealnie jej pasowały. Nie potrafiła bowiem mówić o swoich emocjach związanych z przyjaciółką tak otwarcie. Im dłużej jej nie było, tym bardziej pielęgnowała w sobie wszystkie zapamiętane chwile, nie chcąc dzielić się nimi z nikim, jakby w obawie o to, że każde wspomnienie było w stanie przekazać określoną dawkę radości, a jeśli zużyje ją na innych, nic już nie zostanie dla niej. Zdawała sobie sprawę z tego, jak idiotycznie to brzmiało, ale nie znalazła dotąd lepszego sposobu.
Odczekawszy chwilę, powróciła do pracy. Zgodnie z umową z matką, mogła zostać w Anglii pod warunkiem, że nie zaniedba swoich obowiązków, dlatego każdego dnia spędzała po kilka godzin na pracy na miejscu, pod wieczór zaś wypełniała dokumenty, które wierny służący wysyłał następnie do jej rodzinnego kraju. Zapychała całe dni pracą, dzięki czemu łatwiej było jej radzić sobie z rzeczywistością. A pomiędzy pracą, snem i posiłkami, spędzała czas z Taiem, który zdobył pracę w Yardzie, pilnując porządku w mieście.
Spojrzenie dwojga smutnych oczu zawisło nad kolejną linijką ideogramów traktujących o sytuacji politycznej w Japonii. Dziewczyna próbowała skupić się na odczytaniu skomplikowanych słów, z których nie zawsze wszystkie rozumiała i musiała wspierać się słownikiem, jednak coś sprawiało, że nie mogła się skupić. Dopiero po chwili zorientowała się, że po zewnętrznej stronie okna, po metalowym parapecie chodził niemal czarny jak noc gołąb z niewielkim pojemniczkiem przyczepionym do nogi. Tomoko otworzyła okno i wpuściła ptaka do środka, a gdy ten zagruchał ochoczo, sięgnęła po wiadomość. Wewnątrz niewielkiego pudełeczka, na pożółkłym papierze szlachetnym atramentem napisano krótką, niewiele mówiącą wiadomość.
„Posiadłość Roseblack. 27 Grudnia”
Początkowo księżniczka zamierzała zignorować przekaz, uznając, że kolejne dziecko robiło sobie z niej żarty, lecz schludne pismo bez ani jednej skazy wydało jej się zbyt idealne, by należało do prostackiego żartownisia. Zdecydowanie bardziej kojarzyło jej się z notkami, które widywała u Elizabeth na drzwiach kuchennych i w różnych innych miejscach, gdzie Sebastian zostawiał służącym wskazówki odnośnie ich pracy. Nie była pewna, czy to właśnie on zostawił wiadomość, lecz mimo podpowiedzi głosu rozsądku, który kazał jej zignorować informację, postanowiła sprawdzić, o co mogło chodzić.
— Posiadłość Roseblack, tak? Może to jednak dobry pomysł. Święta były jej ulubionym czasem. Bałwany, śnieżne miasteczko w ogrodzie. Nie wierzę, że już minął rok… — westchnęła sama do siebie.
Obiecała sobie, że uda się na miejsce wraz z Taiem i jeśli tylko będzie taka możliwość, ten jeden raz, ostatni, stworzy całą armię bałwanów godną miejsca, w którym rokrocznie pojawiały się coraz bardziej kunsztownie stworzone rzeźby, całe aranżacje posiadające nawet fabularną ścieżkę. Choć wiedziała, że to głupie, a Boże Narodzenie nie było nawet świętem, które wnosiło cokolwiek dla niej z perspektywy wiary, miała nadzieję, że wydarzy się coś niezwykłego.

— Urządzimy święta dla Elizabeth! — krzyknęła nagle i podekscytowana pomysłem, zgarnęła dokumenty na bok, by zapisać wszystko, co będzie musiała przygotować.


sobota, 9 grudnia 2017

Tom V, LXI

Rozdział jest krótszy, bo zdycham na przeziębienie, które mnie przykuło do łóżka chyba pierwszy raz w życiu aż tak mocno, a że mam jeszcze zadanie rekrutacyjne do zrobienia, to niestety musicie zadowolić się skróconą wersją. Jednak to chyba i tak lepsze niż nic, prawda? :D

============================

Był deszczowy, zimny dzień, w okolicach angielskiej posiadłości rodu Roseblack panowała cisza mącona jedynie dźwiękami kropli deszcze miarowo stukającego o powierzchnię roślin, budynków i rozmokłego podłoża leśnych dróżek. Można by pomyśleć, że w taki dzień nikomu nie przyszłoby do głowy wyściubiać nosa zza ciepłych murów oddzielających od paskudnej pogody. Jednak gdzieś w zielonej gęstwinie niespełna dwunastoletnie dziecko wyciskało z siebie siódme poty, byle tylko zdołać osiągnąć cel – pokonać demona, który poprzysiągłszy dziewczynce dozgonną wierność, trenował ją, by zgodnie ze swoją wolą była silna i samodzielna, nie chcąc być całkowicie zależną od kogokolwiek innego. Wielokrotnie powtarzała, że kiedyś przyjdzie dzień, gdy Sebastian nie będzie mógł jej ochronić, a nie chciała być wtedy skazana na łaskę swoich oprawców. Nigdy więcej – jak mówiła wielokrotnie z poważną miną, wpatrując się w ślepia demona dwojgiem intensywnie błękitnych oczu, z których ziała determinacja i chęć osiągnięcia samodzielności.
— Nie możesz tak robić, nie umawialiśmy się na to! — krzyknęło zdenerwowane dziecko, lądując tyłkiem wewnątrz błotnistej kałuży. Rozmasowała obolały od upadku łokieć i spojrzała wściekle na górującego nad nią mężczyznę spowitego mrokiem. Jego mokre, czarne jak nieprzejednana noc włosy przyklejały się do lekko zaczerwienionej skóry na policzkach i chociaż zupełnie straciły objętość, ani trochę nie odebrało to demonowi uroku. Zachwycał każdym ruchem, gestem, nawet zwyczajnym mrugnięciem, był ideałem, który olśniłby człowieka niezależnie od sytuacji, jednak Elizabeth już nie dawała się na to nabrać.
Czasy, gdy patrzyła na niego z podziwem, zostawiła za sobą już dawno temu, gdy wielokrotne próby zbliżenia się do potwora, nawiązania z nim emocjonalnej więzi i zmuszania go do zaakceptowania jej uczucia nie przyniosły żadnego skutku. Początkowo czułą ogromny żal, lecz z dnia a dzień stawał się coraz mnie dotkliwy, aż któregoś dnia zupełnie o nim zapomniała, zagrzebując na dnie serca wątły płomyk miłości do istoty, która nie była w stanie nawet obdarzyć jej szczerą sympatią. Przywykła do obecnego stanu rzeczy, nauczyła się, że nie znajdzie już miłości, akceptacji i przyjaźni w formie, którą znała przez pierwsze lata życia.
Chciała jednak pokazać Sebastianowi, że jest warta jego uwagi. Nie chciał jej uczuć, dlatego postanowiła zaskarbić sobie jego sympatię w inny sposób – odnosząc sukcesy w edukacji, niezależnie od jej gałęzi. Uczyła się więc przedmiotów ścisłych i humanistycznych, poznawała podstawy mniej popularnych nauk i cały czas szkoliła się z zarządzania firmą. Była zdolna i inteligentna, więc sama nauka nie stanowiła dla niej większego problemu, jednak nie do tego przykładała się najbardziej. Wiedziała, że jako demon, jej służący ceni umiejętności walki ponad dobra intelektualnie – a przynajmniej wmawiała sobie, że tak właśnie było. Dlatego też to w sile fizycznej upatrywała swego klucza do furtki w sercu kamerdynera. Nie chciała się z nim wiązać, pragnęła tylko zdobyć jego uznanie, zasłużyć na pochwałę i pokazać mu, że świadomość posiadania broni zdolnej zniszczyć całą ludzkość nie uderzyło jej do głowy, pozwalając lekkomyślnie polegać tylko i wyłącznie na nim.
— W prawdziwej walce przeciwnik nie będzie się powstrzymywał. Wykorzysta każdą okazję, by cię pokonać — odparł bezdusznie demon, pochylając się nad nastolatką z kpiącym uśmiechem.
Wyciągnął do niej rękę, a kiedy ta, uśmiechając się pełna nadziei, chwyciła jego dłoń, wyszarpnął ją i pchnął dziecko w tył, póki nie przewróciło się o wystający konar, ponownie lądując w jednej z kałuż.
— Co ty robisz?! Tak się nie walczy! Traktuj mnie poważnie, nie jestem dzieckiem! — wściekała się dalej. Wstała, tym razem samodzielnie, i przyjąwszy wyjściową postawę, oczekiwała na atak ze strony służącego. Ten jednak ani myślał ruszać w jej stronę, stał, jakby nigdy nic, śmiejąc się z niej, póki ponownie nie puściły jej nerwy i z całym impetem nie zaczęła biec na niego z zamiarem odpłacenia się pięknym za nadobne. Sebastian jednak uskoczył w bok, a wprawione w ruch ciało Elizabeth nie zdołało wyhamować, w konsekwencji sprawiając, że ruda dziewczynka wylądowała na dnie wąskiego wąwozu pełnego ostrych gałęzi, kamieni i zwierzęcych szczątków.
W pierwszej chwili, nie wiedząc, co się działo, przerażona zaczęła krzyczeć, obracając się wokół siebie, póki nie zorientowała się, gdzie się znalazła.
— Sebastian, pomóż mi, nie dam rady stąd wyjść! — krzyknęła na demona. Ten jednak, nie słysząc magicznego „to rozkaz”, które stawiało go w sytuacji bez wyjścia, podszedł jedynie na skraj, by móc dokładnie przyjrzeć się dziecku.
W mgnieniu oka ocenił rany powstałe w wyniku upadku. Zgodnie z tym, czego się spodziewał, nie były zbyt poważnie. Kilka otarć i siniaków, dwa rozcięcia na rękach, jedno większe na łydce i niewielkie, ale wyjątkowo felernie usytuowane na policzku – tego zamierzał się pozbyć specjalnym lekarstwem, nie chcąc na stałe oszpecać twarzy swojej pani.
Nie był ślepy, potrafił dostrzec w niej piękno. Nie należała do klasycznego kanonu, nie intrygowała każdego mijanego na ulicy mężczyzny czy chłopca, ale z całą pewnością była piękna. Jednak wygląd nie był dla Sebastiana niczym w gruncie rzeczy istotnym, doskonale wiedział, jak był ulotny i nic nie znaczący w ludzkiej egzystencji. W mgnieniu oka zmieniali się z pestek w rośliny, z nich w winogrona, które chwilę później usychały, kończąc jako rodzynki – wzgardzone przez wielu, suche owoce, od których z jakiegoś powodu stroniła większość jego dotychczasowych kontrahentów.
— Gdybyś była naprawdę taka silna i mądra, jak ci się wydaje, poradziłabyś sobie — odpowiedział, strącając nogą kolejny kamyk do wnętrza wąwozu, który wpadając w kałużę, dodatkowo opryskał twarz dziewczyny błotem. — Nie maż się, tylko wyłaź.
— Ale ja nie potrafię! — upierała się przy swoim.
Demon kucnął na samym skraju leśnej ściółki, spoglądając z politowaniem na zdenerwowaną, brudną nastolatkę, kręcącą się w miejscu na samym dole. Gardził jej podejściem. Nie rozumiał, czemu nawet nie próbowała się wydostać, doskonale wiedząc, że to jej jedyna szansa na ratunek. Miał ćwiczyć ją w taki sposób, jakby nigdy dla niej nie istniał, jakby musiała zadbać o siebie sama, stawić czoło wszelkim przeciwnościom. Tymczasem po półrocznych, intensywnych ćwiczeniach ona nie była nawet w stanie wyjść z rowu, z którego powinna dać radę wypełznąć, zgodnie z obliczeniami Michaelisa.
— Nie spróbowałaś, skąd wiesz? Gdyby chodziło o twoje życie, też usiadłabyś z rozłożonymi rękami, czekając na śmierć? Nie takie miałaś podejście, błagając mnie o ratunek, inaczej się umówiliśmy… — kontynuował swą tyradę, wyrażając coraz większą pogardę wobec dziecka. Liczył na to, że godząc w jej godność, zmotywuje Lizz do działania.
Wyglądało jednak na to, że odniósł przeciwny skutek. Dziecko usiadło na kamieniu, kuląc się zrezygnowane, by mniej odczuwać doskwierający chłód. Elizabeth wiedziała, że nie zdoła wyjść z rowu. Nie dlatego, że nie miała siły, bała się, czy zwyczajnie nie chciała tego zrobić. Dotkliwy ból ręki, który starała się ukrywać przed demonem i ignorować przez ostatnie dwie godziny walki, teraz wzmógł się jeszcze bardziej. Pierwszą rzeczą, jakiej się nauczyła, odkąd zawarła pakt z demonem, było nieokazywanie fizycznej słabości, dlatego potrafiła ukryć wszelkie objawy bólu. Mimo tego nie potrafiła zignorować samego bólu, a przedramię, które powodowało dyskomfort, zaczęło dodatkowo puchnąć. Miała świadomość, że z jedną zdrową ręką nie zdoła wyjść, wolała jednak wyjść na zbyt mało zdeterminowaną niż słabą, dlatego postanowiła się nie ruszać.
— Nie wyjdę stąd, nie potrafię. Pomożesz mi?
— Nie. Zostaniesz tu, póki nie wyjdzie samodzielnie. Nie obchodzi mnie już, jak to zrobisz, wracam do posiadłości. Zawiodłaś mnie — warknął wyraźnie zirytowany demon. Jego tęczówki rozbłysły złowrogo, rozdzierając na chwilę gęstniejącą ciemność. — Radzę ci zmienić zdanie, nim zapadnie zmrok, inaczej zamarzniesz — dodał na odchodne, po czym podniósł się, odwrócił i w ciszy, zupełnie ignorując krzyki dziecka, ruszył w swoją stronę.
Nastolatka nie mogła uwierzyć, że tak po prostu ją porzucił. Miał być jej kamerdynerem, służącym, pomocą, bronią, tarczą, a był… zwyczajnym, złośliwym dupkiem, który nie potrafił użyć wyobraźni nawet na tyle, by domyślić się, że zwyczajnie nie była w stanie wejść z powodu ran.
— Dupek! Idiota! Rozmokła klucha! Wieloryb! — wydzierała się Lizzy, zdzierając gardło. Im bardziej czuła, że do jej oczu wzbierają łzy, tym głośniej krzyczała, starając się zdusić smutek, by przemienić go we wściekłość.
Chciała ponownie stracić nad sobą kontrolę, wiedząc, że cokolwiek by się wtedy stało, na pewno pomogłoby jej się wydostać. Zawsze tak było, gdy się poddawała, traciła świadomość i odzyskiwała ją zupełnie gdzie indziej. Nie była pewna, co dokładnie robiła w takich chwilach, a Sebastian nie był skory do rozmów na ten temat, ale w chwilach takich jak ta – gdy nie miała żadnych innych perspektyw, marzyła o tym, by ogarnęła ją pomocna niepamięć. Jak na złość jednak, nie nadchodziła.
Zmrok przyszedł niezwykle szybko, znacznie ograniczając widoczność. Ciemne niebo i brak gwiazd dodatkowo utrudniały dziewczynie orientację w terenie. Siedziała dalej na głazie, zastanawiając się, w którą stronę wąwozu powinna pójść, by dotrzeć do jego końca, o ile takowy w ogóle istniał. Nawet tego nie była pewna. Za o po godzinie bezsensownego oczekiwania zdała sobie sprawę, że Sebastian naprawdę zostawił ją samą.
— Nienawidzę cię, głupi demonie! — krzyknęła po raz ostatni, dodając sobie sił, by rozedrzeć chustę chroniącą szyję przed zimnem. Zrobiła z niej prowizoryczny temblak, na którym ułożyła obolałą rękę, by zminimalizować jej ruchy, a tym samym ból i możliwe dodatkowe uszkodzenia. Była sama, nie musiała dbać o pozory, bo zwierzęta nie dbały o to, jak wyglądała. Jeśli jakiś niedźwiedź, dzik czy inny drapieżnik postanowi pożreć ją na kolację i tak nie będzie mogła się uratować, a zwierzęciu nie będzie robiła różnicy jakaś rana – w końcu one nie znały takich pojęć, jak siła czy determinacja, kierował nimi jedynie instynkt.
Zdecydowała ruszyć w stronę, po której niebo wydawało jej się jaśniejsze. Musiał to być zachód, a właśnie w tym kierunku znajdował się jej dom. Nie miała wprawdzie pewności, że był to zachód, a nie wątłe światło z odległych zabudować lub przejeżdżającego powozu, ale nie miała żadnych innych przesłanek, nawet mech porastający pnie wewnątrz rowu zdawał się gubić orientację.
Poruszała się powoli, co chwilę potykając się o różne paskudztwa, których nawet nie chciała widzieć, więc po części cieszyła się, że było ciemno. Chwilami czułą również paskudny smród i modliła się tylko, by nie przewrócić się tam, gdzie najbardziej drażnił nozdrza. Mijały kolejne minuty, nawet godziny, a droga zdawała się dłużyć w nieskończoność, zaś po demonie wciąż nie było śladu. Lizz zaczynała powoli wątpić, że kiedykolwiek uda jej się wyjść. Nie zamierzała się jednać poddać. Postanowiła, że jeśli na końcu drogi nie znajdzie wyjścia, spróbuje się wspiąć – w najgorszym wypadku umrze, ale przynajmniej Sebastian więcej nie powie, że nie dała z siebie wszystkiego.
~*~
— Pamiętam. Obawiałem się wtedy, że złamałaś rękę, ale byłaś taka uparta, że nie mogłem postąpić inaczej — odparł Sebastian, głaszcząc ukochaną po głowie.
— Bo tak się nawet czułam, jakbym ją złamała! Strasznie bolało, a ty sobie poszedłeś. Wtedy to dopiero się bałam, wiesz? I długo potem miałam ci za złe, że mnie tak zostawiłeś. Nie pomyślałam, że cały ten czas nade mną czuwałeś.
— Nie pozwoliłbym ci przecież umrzeć, prawda? To nie było zbyt bezpieczne miejsce, ale musiałem mieć pewność, że jesteś przekonana, że cię zostawiłem. Tylko tak mogłem cię zmotywować.
— No i ci się udało — zaśmiała się, odsuwając od demona. — Chodź, pokażesz mi bibliotekę, nie mogę się doczekać. Tyle mi o tym opowiadałeś, najwyższa pora!
— Oczywiście. Zaczniemy od dzieł sztuki, potem pokażę ci zbiory książkowe, a na koniec chciałbym ci pokazać coś jeszcze.
— Tajemniczy. Podoba mi się.
Chwyciwszy się za ręce, Sebastian z Elizabeth ruszyli przestronnymi korytarzami biblioteki, która przez ostatnie tysiąclecia rzadko miała okazję kogokolwiek gościć. Echo stukotu ich butów zdawało się radosne, jakby budynek starał się przekazać im, jak bardzo cieszy go towarzystwo. Marmurowe podłogi i ściany w mlecznych odcieniach bladego błękitu chwilami sprawiały wrażenie, jakby zamek zbudowany został z lodowych bloków, co zwyczajnie zapierało dech w piersi nastolatki, szczególnie gdy zerkała na kryształowe sklepienia oraz elementy dekoracyjne ze srebra i złota, których odcienie tworzyły idealną harmonię z melanżem na kamiennych posadzkach.
Szli w milczeniu, zachwycając się mijanymi widokami, póki nie dotarli do wrót pomieszczenia opatrzonego napisem w starodawnym xerfickim, którego Elizabeth nie była w stanie odczytać.
— Co tu jest napisane?
— Że to galeria sztuki. Zwróciłaś uwagę na rzeźby i obrazy w korytarzu? To było nic w porównaniu z tym, co zobaczysz za chwilę — odparł Sebastian, otwierając przed dziewczyną masywne, zdobione drzwi, za którymi ujrzała oślepiający blask piękna najkunsztowniejszych z dzieł sztuki piekielnych artystów.


piątek, 1 grudnia 2017

Tom V, XL

Kilka godzin drogi w akompaniamencie niecierpliwych narzekań Sutcliffa w końcu poskutkowało dotarciem na miejsce. Początkowo Grell bliski był krzyku i już zdążył ułożyć sobie w głowie całą tyradę pełną żalu i zawiedzenia, jednak Rafael na czas go uspokoił, przykładając palec wskazujący do krwistoczerwonych ust żniwiarza. Po chwili niewielka polanka, na której zdawało się nie istnieć zupełnie nic, zaczęła drżeć. Jej struktura powoli się rozrywała, póki oczom obu mężczyzn nie ukazało się dobrze znane przejście.
— Tutaj też jest jedna z ich wysp?! Kto by pomyślał! — krzyknął zaskoczony rudzielec, momentalnie podchodząc bliżej wejścia. Tym razem wiedział już, że bezpośrednie patrzenie do wnętrza otchłani tymczasowo go oślepi, więc nie ryzykował. Odwrócił za to głowę w stronę archanioła, czekając, aż do niego podejdzie.
— Tak, to kolejna z ich wysp, ale nie byle jaka. Ta jest szczególna. Na jej terenie znajduje się coś, z czym będziesz chciał nawiązać kontakt w najbliższym czasie. Chciałem ci to pokazać — wyjaśnił spokojnie brunet, wyciągając rękę do towarzysza.
Grell wydał z siebie pełne zdziwienia jęknięcie, najwyraźniej licząc na to, że Rafael zdradzi mu więcej szczegółów, ale się przeliczył. Anioł milczał jak grób, a bóg śmierci za nic nie potrafił zrozumieć, co było tego przyczyną. Wiedział jednak, że nie ma sensu próbować wyciągać informacji z bruneta – jeśli nie chciał o czymś powiedzieć, zwyczajnie tego nie robił, nie zważając na innych. Zawsze był pewien swojej racji, lecz nigdy nie szło to w parze z nadmierną pewnością siebie. Wydawało się raczej, że Rafael spędzał mnóstwo czasu na zastanawianiu się nad możliwymi konsekwencjami i kiedy odnajdywał najlepszą możliwą opcję, trzymał się jej, mając czyste sumienie i przekonanie, że lepiej już nie dało się czegoś zrobić.
Wyspa wyglądem nie odbiegała nazbyt od tej, którą Sutcliff widział jako pierwszą. Na całym terenie panował mroczny klimat, unosząca się na poziomie kolan mgła sprawiała, że krążenie po bagnistych terenach bywało niezwykle zdradliwe, szczególnie w niewygodnych butach, których żniwiarz nie potrafił sobie odmówić. Martwe drzewa skrzypiały na wietrze, a wtórujące im kruki siadały zaciekawiona na okolicznych gałęziach i kamieniach, trzymając bezpieczny dystans w stosunku do intruzów, jednak będąc na tyle blisko, by bez trudu móc zweryfikować ich tożsamość. Kruki były bowiem stróżami wysp. Nie posiadały żadnych niezwykłych zdolności, były zwyczajnymi zwierzętami, jednak niezwykle inteligentne nadawały się do tego typu zadań. Wystarczyło, że całą chmarą przedzierały się przez portal, uciekając przed niebezpieczeństwem bądź zwyczajnie wiedząc już, że w ten sposób sprowadzą pomoc demonów.
Tym razem jednak żaden z ptaków nie wydawał się zdenerwowany. Zerkały na Rafaela tak, jakby zdążyły go już poznać, zaś Grella traktowały, ni mniej ni więcej, jak ozdobę, którą dostawały w pakiecie ze starym znajomym.
— Tamte się tak na nas nie patrzyły — skomentował Sutcliff, drżąc nieco na widok przeszywającego spojrzenia jednego ze starszych osobników, którego posiwiałe, krzywe pióra dodawały mu przerażającego wyrazu.
— To dlatego, że nas znały. Poza tym te wykonują bardzo ważne zadanie. Widocznie to, co chcę ci pokazać, odnalazło się w tym miejscu znacznie lepiej, niż można było się spodziewać — odparł archanioł z wyczuwalną nutą melancholii w głosie. Grell spojrzał na niego podejrzliwie, ale ponownie nie doczekał się żadnego wyjaśnienia, wciąż musiał czekać.
— No dobrze, to skoro i tak czekamy, aż nadejdzie odpowiednio romantyczna chwila, może zadbamy o klimat? — zaproponował rudzielec, ciągnąć towarzysza na jedną z ławek przy ruinach niewielkiego, nienaturalnie czarnego muru porosłego uschniętą winoroślą.
— Dobrze, Grell, idę. Dobry pomysł, trochę nam się tu zejdzie — odparł uśmiechnięty Rafael, chętnie dołączając do rudzielca.
~*~
W Bibliotece było wybitnie zimno. Amon nie pamiętał, by było tutaj tak samo, gdy zjawił się w progach skarbnicy wiedzy ostatnim razem. Poprosił więc Samarela, by ten przypilnował Elizabeth, a sam postanowił poszukać źródła nadmiernego chłodu. Okazało się, że w planetarium, które koniecznie chciał pokazać ukochanej, ktoś, a może raczej coś, wybił dziurę w oszklonym suficie. Król był niezwykle zaskoczony tym faktem. Solidne szkło wytrzymało już niejedną wichurę, nie rozumiał więc, czemu uległo pojedynczemu uderzeniu. Na szczęście nigdzie indziej nie znalazł niczego podejrzanego: żadnych śladów krwi, walki, jedzenia, brudu – ostatecznie więc uznał, że był to zwyczajnie niefortunny wypadek. Naprawienie sufitu nie zajęło mu zbyt wiele czasu. Kilka machnięć ręką i przeźroczysta kopuła ponownie wyglądała jak nowa.
— Przydałoby się nieco posprzątać… — mruknął sam do siebie, gdy zaparłszy się ręką na blacie, poczuł, jak drobinki kurzu nieprzyjemnie oblepiły jego dłoń.
Zakasał rękawy i od razu wziął się do pracy. Biblioteka była przedostatnim zaplanowanym miejscem ich podróży, wiele sobie obiecywał po tej wizycie, dlatego też chciał, by zarówno wnętrze budynku, jak i znajdujące się w nim dzieła sztuki prezentowały się możliwie najbardziej okazale. Nie prosił o pomoc żołnierza na wypadek, gdyby Lizz obudziła się w środku nocy. Wiedział, że chociaż pewnie by się do tego nie przyznała, poczułaby się niesamowicie zagubiona i przerażona, a tego typu emocji chciał jej oszczędzić w tych ostatnich chwilach życia. Chociaż ten ostatni raz chciał postąpić właściwie, bo jeśli nie teraz, to kiedy?
Tymczasem nastolatka odpoczywała pogrążona w przyjemnym śnie, który przeżywała do tego stopnia, że nawet umilała Samarelowi noc, mamrocząc pod nosem jakieś nieskładne brednie, które sporadycznie zdawały się łączyć ze sobą, tworząc zupełnie pozbawioną sensu historyjkę wprawiającą demona w ogromne rozbawienie. Żałował, że nie miał przy sobie żadnej technologii, która pomogłaby mu uwiecznić głos nastolatki, był pewien, że król z pewnością chciałby posłuchać. Liczył jednak na to, że jeszcze będzie miał okazję doświadczyć czegoś podobnego. Zarówno Amonowi jak i Elizabeth życzył wszystkiego, co najlepsze, ciesząc się jedynie w duchu, że zbyt słabo rozumiał emocje, by mogły odciskać na nim piętno w związku z przyszłością czekającą drobną, fioletowowłosą dziewczynkę, która w swym wątłym ciele znalazła wystarczająco dużo sił i miłości, by odmienić życie nie tylko króla piekła, ale również całego jego królestwa.
W końcu gaworzenie pod nosem zmieniło się w regularne słowa, a chwilę później dziewczyna otworzyła oczy i rozejrzała się zdezorientowana po wnętrzu, którego nigdy dotąd nie widziała na oczy. Odmienny, nie tak mroczny wystrój sypialni był dla niej przesłanką, iż nie znajdowała się już w królewskim zamku – co, chociaż oczywiste, dla zaspanego umysłu bywało czasem ciężkie do zrozumienia.
— Sebastian? — zapytała lekko zachrypniętym głosem, nigdzie nie mogąc znaleźć ukochanego. Jego nieobecność momentalnie sprawiła, że poczuła się zdenerwowana. Temperatura jej ciała nagle skoczyła, serce zaczęło bić znacznie mocniej niż zwykle, a błędny wzrok sunął po wszystkim wokół, póki nie zatrzymał się na sylwetce demonicznego żołnierza.
— Samarel… — mruknęła, nie ukrywając zawodu.
— Dziękuję, Elizabeth, od razu czuję się taki potrzebny — zaśmiał się dowódca. — Nie musisz się martwić, Amon poszedł posprzątać i zadbać o prezencję biblioteki. Niedługo powinien wrócić. Zdążyłem się zorientować, że bardzo zależy mu na tym, by to miejsce ci się spodobało.
— Naprawdę? A czemu akurat to? To tylko biblioteka… — zapytała zdzwiona, klepiąc materac na skraju, czym dała Samarelowi do zrozumienia, by usiadł obok. W przeciwieństwie do większości demonów, które miały na tyle dużo szczęścia, by przynależeć do królewskiego kręgu, nie uważała, by poddanych trzeba było traktować jak śmieci. Nie robiła tego za ludzkiego życia i za tego demonicznego nie zamierzała zmieniać przyzwyczajeń. Demon czy człowiek – nie miało to dla niej znaczenia, szacunek należał się każdej żywej istocie.
— To jedno z jego ulubionych miejsc, bywał tu często, gdy był młody, przynajmniej tyle zdążyłem się dowiedzieć. Poza tym sądzę, że on po prostu chce ci pokazać tyle piękna, ile tylko się da, bo dalej wierzy, że zmienisz zdanie. Ale to niemożliwe, prawda? — odpowiedział, zbierając się na odwagę, by zadać to, mogłoby się wydawać, nazbyt wścibskie pytanie, lecz wyczuł nastolatkę na tyle, by wiedzieć, że w jej obecności mógł sobie na to pozwolić. W odróżnieniu od wielu innych istot, którymi miał okazję się opiekować, Lizz miała w nosie odgórne zasady pozbawione sensu, których jedynym celem było dawanie złudnej władzy jednym demonom nad drugimi.
— Racja, nie zmienię zdania. Wiesz… To nie tak, że ja chcę umierać. Panicznie się tego boję i będzie mi żal, bo stracę szansę, by zobaczyć te wszystkie cuda i doświadczyć szczęścia, życia, dorosłości… Ale gdybym zrezygnowała, to tak, jakbym go okłamała, a przecież sama wymagałam od niego szczerości. Jeśli nie dotrzymam słowa, będę hipokrytką. No a poza tym… On sobie poradzi. Zapomni o mnie w ciągu kilku miesięcy, może lat, bo co to jest dla demona, a potem znów będzie sobą…
— Nie byłbym taki pewien, ale nie będę kwestionował twojej decyzji. Masz do niej prawo — przyznał niechętnie żołnierz. Rozumiał Amona i zasadniczo sam również starałby się przekonać dziewczynę do zmiany zdania, lecz w przeciwieństwie do Kruka, potrafił spojrzeć na sprawę bardziej obiektywnie, dostrzegając jej determinację. Gdyby król również ją dostrzegł… Przynajmniej złudna nadzieja nie dobiłaby go do reszty. Samo patrzenie na to, jak wbrew wszystkim znakom i rozsądkowy stara się przekonać Elizabeth do zmiany zdania, był bolesny. Co będzie, gdy naprawdę opuści ten świat?
— Lizzy, nie śpisz już? — Usłyszeli głos, który momentalnie ukrócił nieprzyjemną konwersację.
— Nie śpię, czekam na ciebie, żeby pozwiedzać bibliotekę — odparła tak entuzjastycznie, że Samarel nie mógł wyjść z podziwu tego, jak dobrze potrafiła ukrywać przed ukochanym to, co naprawdę czuła.
Jej wyraz twarzy momentalnie się rozpromienił, szeroki uśmiech zarażał osobą każdego, kto na nią spojrzał, a lekko nastroszone, pozostawione w nieładzie włosy dodawały szczupłej sylwetce bladej dziewczyny uroku, którym zdołałaby zyskać wszystko, o czym tylko zamarzyła, gdyby postanowiła skorzystać z tajnej broni, którą obdarowała ją natura. Jednak zdawało się, że Lizz nie dostrzegała swoich walorów, zachowując się tak, jakby posiadanie naturalnej przewago było niesprawiedliwe, a ona usilnie starała się startować z ego samego pułapu co wszyscy inni.
— Dobrze się składa, bo właśnie skończyłem przygotowywać bibliotekę. Na początek pokażę ci nasze stare zbiory. W pokojach wiszą też dawne obrazy, na kilku będziesz mogła mnie zobaczyć, może nawet coś ci się przypomni… No i mam jeszcze jedną niespodziankę, ale to na koniec.
— Jej, postarałeś się… To na pewno konieczne? Nie musiałeś…
— Ale chciałem. Więc nie patrz się już tak, jakbyś zobaczyła ducha, tylko wstań i chodź ze mną — poprosił, wyciągając do niej rękę.
— Sebastian, a… A mogę najpierw do łazienki?
— Do łazienki? Ale przecież… — uciął, orientując się, że jej organizm mógł mimo wszystko działać inaczej, a jeśli nie, demony też czasem odczuwały potrzeby fizjologiczne. Zdarzało się to znacznie rzadziej, bowiem ich organizmy miały zupełnie inny sposób działania niż ludzkie, lecz nie byłby to odosobniony przypadek ucisku na pęcherz w długiej historii świata dzieci ciemności. — Oczywiście, jest zaraz za tymi drzwiami. Poczekam tu, przygotuję ci coś ciepłego, wewnątrz nie jest zbyt ciepło.
Lizz pokiwała głową, podniosła się z łóżka i poszła do łazienki. Chciała przypomnieć Michaelisowi, że zimno nigdy nie stanowiło dla niej problemu, jednak ostatecznie zrezygnowała, głównie przez wzgląd na to, co powiedział jej Samarel. Sebastian się starał, robił wszystko, co mógł, by zapewnić jej komfort. Wypadało więc, by również dała coś od siebie i przynajmniej nie narzekała na każdym kroku, gdy robił coś zbędnego, nie będąc w stanie trzeźwo myśleć, gdy patrząc przed siebie widział jedynie chwilę, gdy bezpowrotnie ją utraci.
Stanęła przed lustrem i popatrzyła w swoje odbicie. Osoba, która patrzyła na nią zza posrebrzanej szyby była podobna do tej, którą zwykła widzieć na co dzień, jednak doskonale widziała również wszystkie subtelne różnice, które sprawiały, że wyglądała aż nienaturalnie dobrze. Wszystkie niedoskonałości, jakie mogła znaleźć u siebie wcześniej, zniknęły, tak samo jak słabość fizycznego ciała i mnóstwo innych typowo ludzkich cech, które ograniczały przed spełnieniem największych marzeń. Dotąd wszystko działo się tak szybko i było tak silnie nasycone emocjami, że nawet nie myślała o czymś tak prozaicznym jak wygląd, jednak teraz, gdy wszystko powoli dobiegało końca, a ona mimo tłumionego w sercu strachu i cierpienia powoli odnajdywała wewnętrzny spokój, te drobne szczegóły stawały się coraz bardziej wyraźne. Jej ogon również urósł od ostatniego razu. Miał idealnie podręcznikową długość, a z każdą godziną ćwiczeń nad jego kontrolowaniem, stawał się bardziej przydatny.
Wołanie zza drzwi zmusiło dziewczynę, by odeszła od lustra i zrobiła to, po co pierwotnie zjawiła się w łazience. Potem wyszła i obierając kurs prosto w ramiona ukochanego, wtuliła się w niego z szerokim uśmiechem na ustach.
— Nie mogę się doczekać tych wszystkich pięknych rzeczy, które mi pokażesz. Zawsze miałeś nosa do sztuki, wiesz? Chyba nigdy nie miałam okazji ci o tym powiedzieć, ale podziwiałam to, jak dobrze umiałeś wybrać i kiedy wiedziałeś, który artysta w przyszłości odniesie sukces — pochwaliła Kruka, oplatając go w pasie ogonem.
— Tylko mnie nie uduś, nie chciałbym odejść o pustym żołądku — zażartował złośliwie, ponownie podejmując próbę powrotu do tamtych beztroskich czasów z początku ich znajomości.
— Cholerny sportowiec. Lepiej się módl, żebym ci nie zaszkodziła. Zgaga po kimś takim jak ja będzie cię męczyć przez stulecia.
— Cóż, w takim razie powinienem chyba raz jeszcze przemyśleć tę decyzję. Może nie warto ryzykować? Wolałbym chyba zjeść coś mdłego, a ciebie zabrać na spacer…
— Sebastian, nie — przerwała mu stanowczo. — Żarty, to żarty. A teraz mówiłeś poważnie. Chodźmy już, naprawdę chcę zobaczyć tę bibliotekę i twoje podobizny na obrazach z tych wszystkich bitew. Może chociaż poczuję to, co ty wtedy czułeś.
— A czy… — zaczął, zerkając niepewnie w błękitne oczy obserwujące go podejrzliwie, jakby spodziewając się, że znów spróbuje ją przekonywać. Tym razem jednak myślał o czymś zupełnie innym. — Widziałaś, a może pamiętasz, moje uczucia do ciebie? Wszystko, co działo się od początku kontraktu?

— Tylko strzępki, tak jak całą resztę. Pamiętam tamten dzień, gdy ćwiczyliśmy w wąwozie i osunęłam się do głębokiego dołu, z którego nie mogłam wyjść. Sądziłam wtedy, że złośliwie mnie zostawiłeś, przepłakałam tyle godzin, a ty ten cały czas obserwowałeś mnie w postaci kruka z drzewa…


.