sobota, 29 sierpnia 2015

Tom 3, IX

Dzisiejszy rozdział będzie szyba najkrótszym w mojej karierze, ale jest t zabieg celowy. 
Chciałam potrzymać klimat, a kolejne kila stron nieco rozchwiałoby mi konwencję, dlatego musicie to jakoś znieść.
Mam nadzieję, że uznać, podobnie do mnie, że wartością merytoryczną nadrabia braki w długości ( jak mój licencjat, haha - nie xD). 
To jeden z moich ulubionych rozdziałów. Mam nadzieję, że i dla Was. 
Czekam na opinie^^
Hejty i nienawiść.
I takie tam.

Endżojcie :*

====================

                – Panie, ja Barbatos przybywam przed twe oblicze, by złożyć raport – rzekł drżącym głosem niski, garbaty demon.

Jego odrażająco zdeformowane ciało znacznie utrudniało swobodne poruszanie się. Mimo humanoidalnej sylwetki, przypominał bardziej szczura i na równi z nim był traktowany.

Czerwone oczy niższego błysnęły niespokojnie, kiedy usłyszał wydobywający się z ciemnej otchłani jęk niezadowolenia. Demon podpełzł nieznacznie wprzód i niemal kładąc się na onyksowej posadzce, ponownie się odezwał:

środa, 26 sierpnia 2015

Tom 3, VIII

Dziś notka zdecydowanie później, wybaczcie.
Jestem chora i zbliża się deadline licencjatu, więc mam mało czasu. 
Jednak proszę, żebyście przestali truć mi dupę na pw po kilka razy dziennie z pytaniem, kiedy będzie wpis. 
Będzie, jak go wrzucę. Dotrzymuję terminów, a godzina dodania notki nigdy nie było konkretnie określona. 
Miejcie więc trochę szacunku.
A poza tym, miłej lektury.
Ten rozdział jest raczej średniakiem, za to następny na pewno Wam się spodoba^^

==============

~*~
                Powoli zaczynało świtać. Ciemne mury spowitej we mgle posiadłości Roseblack wzbudzały w czerwonowłosym shinigami ponury nastrój. Kto by pomyślał, że to miejsce pękało kiedyś w szwach od radosnych okrzyków jej mieszkańców, których serca przepełniała radość i nadzieja. Jeszcze, kiedy o budynek dbał Sebastian, żniwiarz nie raz niezauważenie kręcił się po okolicy, z dystansu obserwując roześmianą nastolatkę zmuszającą demona do gry w piłkę. W jego sercu płonęła zazdrość, ilekroć dłonie bruneta dotykały drobne, dziewczęce ciało. Pamiętał, jak ubolewał nad swoim losem. Wmawiał sobie, że gdyby naprawdę był kobietą, lokaj spojrzałby na niego inaczej. Może wtedy dzielące ich różnice nie byłyby przeszkodą? Nie rozumiał, dlaczego Sebastian był tak bardzo wpatrzony w to słabe, marne dziecko. Dobrze wiedział, że życie człowieka jest zbyt krótkie, by kiedykolwiek zaspokoić potrzeby kogoś, dla kogo ludzkie istnienie mija w mgnieniu oka. On mógłby być przy nim na zawsze. Mógłby dać mu wszystko. Na szczęście, Grell nigdy nie zbliżył się do demona. Jego uczucia nie rozgorzały tak silnym płomieniem. Z perspektywy czasu, był mu wdzięczny. Za nic w świecie nie chciałby doświadczać tego, co przeżywała śpiąca koło niego nastolatka, najpewniej śniąca kolejny koszmar. Nerwowo mamrotała pod nosem, poruszając się niespokojnie. Krople potu powoli spływały po jej bladej twarzy.

środa, 19 sierpnia 2015

Tom 3, VII

Męczą mnie już te Wasze wakacje, nie lubię mieć tak mało wyświetleń :P
Wybaczcie, że dziś notka tak późno. Na śmierć zapomniałam, że jest środa.
W sobotę za to notki nie będzie, bo jadę na weekend do Bydgoszczy, a że próbuję skończyć licencjat (tak się teraz mówi, a jeszcze 9 stron do napisania co najmniej), to nie mam czasu betować na wyrost. 
Mam nadzieję, że jakoś to przeżyjecie. 

Miłej lektury :)

========================

Wyraz twarzy boga śmierci płynnie zmienił się z obrażonego na zaskoczony, a następnie współczujący. Jego jasnozielonym, bystrym oczom nie umknęło delikatne drżenie mięśni twarzy nastolatki. Westchnął ciężko i ponownie przetarł dłonią ostrze kosy.

                – W przeciwieństwie do nich, my, bogowie śmierci, doskonale znamy ludzkie emocje, mamy z nimi styczność każdego dnia. Nie pozwalamy sobie, by współodczuwać doświadczenia naszych, jak to nazywasz, niewychowana, ignorancka dziewczyno, ofiar. Niektórym z nas ogromnie utrudniałoby to pracę. Dlatego Willuś zawsze powtarza, by się zbytnio nie angażować! – Ostatnie zdanie wypowiedział podniesionym z podekscytowania głosem.

sobota, 15 sierpnia 2015

Tom 3, VI

Wakacje, wakacje.
Nic nie dodajecie, nic nie komentujecie.
Nudy w sieci. Nieładnie.
Chcecie, żebym licencjat skończyła, czy co? :P

===================

                – Czy to naprawdę on?

                – Słyszałem, że przez te wszystkie lata tak naprawdę był szpiegiem.

                – Pierdolisz, jak zawsze. Gnida padła do stóp mistrza, błagając o wybaczenie, a ten przyjął go z powrotem.

                – To może być prawda. Zawsze miał do niego słabość!

Do uszu Sebastiana docierała niezliczona ilość zniekształconych głosów. Wszystkie powtarzały niedorzeczne plotki o jego losach. Przez te kilkaset lat odzwyczaił się od tego miejsca. Był przekonany, że doskonale pamięta przeszywający chłód i wszechobecny smród zgnilizny, jednak przez tak długo okres wspomnienia zaczęły się zacierać, wypaczając rzeczywistość. To miejsce nigdy nie było przyjazne, ale jego poziom odrazy znacznie przewyższał oczekiwania demona. Na dodatek ta ciemność. Najgłębszy znany mu mrok, w którego odmętach nie sposób było niczego dostrzec. Przez moment zastanawiał się, czy i w tym pozbawionym jakiegokolwiek źródła światła miejscu, Elizabeth również poruszałaby się bez najmniejszych przeszkód. Szybko odgonił od siebie tak niedorzeczną myśl i skupił się na podążaniu za odgłosem kroków Króla Piekieł.

                – Czyżbyś się zmęczył mó…? – zaczął Belial, widząc dystans dzielący go od syna.

                – Byłbym wdzięczny gdybyś przez jakiś czas zwracał się do mnie imieniem, które nadali mi ludzie – przerwał mu Sebastian i żwawo podszedł do przewodnika.

                – Czyżbyś więc w dalszym ciągu się wahał, mój synu? – Chłodny głos demona zdawał się na wskroś przeszywać ciało bruneta.

Jego prawdziwe ciało. Obrzydliwą formę, której nie miał okazji uwolnić na tak długi czas od lat. Nawet od tego zdążył odwyknąć, od prawdziwego siebie. Z każdym kolejnym krokiem, z każdą sekundą w swojej prawdziwej, demonicznej skórze coraz bardziej nasiąkając mrokiem i odorem piekła, zaczynał dostrzegać, jak bardzo zmieniła i osłabiła go ludzkość. W porównaniu z tym światem, ich rzeczywistość była niczym cudowny, relaksujący sen, którego tak rzadko dane mu było doświadczyć. Teraz na nowo musiał przywyknąć do egzystowania w swoim prawdziwym domu, u boku Ojca, którego zostawił, na pozycji, której się zrzekł w imię ideałów, których Król nie potrafił zrozumieć. Nie wiedział, co pchnęło Beliala, by namówił go do powrotu. Za wszelką cenę musiał się tego dowiedzieć. Ponad to, było kilka niezamkniętych spraw, które po sobie zostawił – zbyt długo zwlekał z ich rozwiązaniem.

                Kroczył dumnie po czarnej, marmurowej podłodze, nie bacząc na zawistne spojrzenia niższych rangą potworów, które zlatywały się, niczym ćmy do światła, by na własne oczy przekonać się, czy plotki były prawdziwe. Oto powrócił Syn Marnotrawny, prawowity następca tronu, Prawa Ręka Króla Piekieł. Powrócił po kilkuset latach całkowitej izolacji i w swej nieopisanej bezczelności uważał, że wciąż należy mu się najbardziej odpowiedzialna pozycja u boku Ojca.

Jego oczy zdążyły już przyzwyczaić się do ciemności, jednak w zamku Beliala nie brakowało świec, dumnie rozpraszających mrok, ukazujących bogate, onyksowe wnętrza. Gdzie nie spojrzał, dostrzegał krwistoczerwone, drgające oczy rozwścieczonych i równie zainteresowanych demonów niższego rzędu, których widok wzbudzał w nim obrzydzenie. Nim dotarli do sali obrad, w której Król kazał zebrać się wszystkim swoim zaufanym ludziom, pod nogami Sebastiana padł jeden z potworów. Objąwszy chudymi rękami kostki bruneta, zaczął rozpaczliwie jęczeć, błagając, by były lokaj wstawił się za nim u Króla, odraczając jego wyrok śmierci.

Belial bez słowa przyglądał się sytuacji, oczekując reakcji podopiecznego. Sebastian westchnął ciężko i bez najmniejszego wahania wbił szpony w czaszkę pełzającego u jego stóp robaka. Podniósł krwawiące czernią truchło i dokładnie mu się przyjrzał.

                – Nysrogh? Nigdy bym nie pomyślał, że temu śmieciowi uda się przeżyć do tego czasu – prychnął kpiąco i rzucił zwłokami w czarną chmurę, w której czaiło się kilku innych niższych.
Jego czyn wywołał kolejną falę podzielonych na dwa fronty szeptów. Jedni, drżąc ze strachu, jednocześnie cieszyli się z powrotu prawowitego następcy, drudzy, równie przerażeni, krytykowali zachowanie Króla. Sebastian spojrzał w ich stronę, sprawiając, że głosy natychmiast ucichły. Wychylił się i uśmiechnął uprzejmie.

                – Jeżeli mają państwo coś do powiedzenia, to śmiało. Proszę wyjść z ukrycia i podzielić się swoimi wątpliwościami z naszym królem. Jestem przekonany, że z chęcią państwa wysłucha. Czyż nie, Ojcze? – zapytał grzecznie, łagodnym tonem.

Belial warknął z obrzydzeniem.

                – Długo jeszcze zamierzasz bawić się w ludzkiego służącego? – zwrócił się do Sebastiana, zupełnie ignorując przerażone szczękania kłów, kryjących się w chmurze gapiów.

                – Wybacz mi, Ojcze – odparł były kamerdyner, klękając przed dobrze zbudowanym demonem, odzianym w purpurową zbroję. – Zbyt długi kontakt z ludzkim plugastwem miał na mnie znamienny wpływ, jednak obiecuję, że to nie potrwa długo – przeprosił. – Gdy tylko przekroczymy te drzwi – dodał, podnosząc głowę i uśmiechając się przebiegle, ukazując kły – i przedstawię ci mój plan całkowitego przejęcia kontroli nad ludzkimi robakami, na pewno będziesz zadowolony. – Powoli podniósł się z kolan i dumnie minął Króla, otwierając przed nim drzwi do sali obrad.

~*~

                Czerwonowłosy shinigami niechętnie wlókł się za hrabianką, kiedy tylko zorientował się, dokąd zmierzają. Zatrzymał się kilka metrów przed niewielkim budynkiem z przekrzywionym szyldem i teatralnie skrzyżował dłonie na piersi.

                – Po co tu przyszliśmy? – burknął zirytowany.

Fioletowowłosa rzuciła mu groźne spojrzenie i bez słowa wkroczyła do wnętrza zakładu pogrzebowego, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Zrezygnowany bóg śmierci niechętnie podążył jej śladem.

Wewnątrz pomieszczenia jak zwykle panował mrok rozpraszany bladym blaskiem kilku świec, chaotycznie rozstawionych na przypadkowych trumnach. Dziewczyna bezskutecznie szukała wzrokiem właściciela, jednak nie było po nim nawet śladu. Usiadła na jednej z drewnianych skrzyni i rytmicznie uderzając obcasami butów w jej powierzchnie, zaczęła go nawoływać.

                – Un-der-ta-ker! Un-der-ta-ker! – Jej głos odbijał się mizernym echem od kamiennych ścian.

                – Hiehie, lady Roseblack! – Usłyszała głos dochodzący z wnętrza jej siedziska.

Zeskoczyła z trumny i odwróciła się, obserwując jak jej pokrywa leniwie się unosi, a z wnętrza wyłania się ubrany w czarną szatę, długowłosy mężczyzna z wyblakłą blizną ciągnącą się przez całą szerokość twarzy.

                – Undertaker. Mam do ciebie sprawę – powiadomiła go, nie czekając, aż zaproponuje jej jeden ze swoich wymyślnych specyfików.

                – Domyślałem się tego – odrzekł przebiegle i zlustrował wzrokiem stojącego w drzwiach żniwiarza. – Grellu Sutcliff, zamknij drzwi – poprosił chłodno.

                – No już – bąknął obrażony bóg śmierci i zatrzaskując za sobą wrota, niechętnie podszedł do nastoletniej towarzyszki.

Elizabeth milczała przez chwilę, bacznie przyglądając się grabarzowi. Zdawał się zaspany, jakby rzeczywiście poświęcał się pracy do tego stopnia, że nawet zasypiał wewnątrz swoich dzieł, by sprawdzić, czy aby na pewno są wystarczająco wygodne.

                – W taki razie, z czym do mnie przychodzisz? – zapytał, znudzony oczekiwaniem.

                – Spalony budynek w East End, mówi ci to coś?

                – Nie jestem pewien – odparł przekornie. – Myślę jednak, że coś sobie przypomnę, jeśli tylko podarujesz mi piękny śmiech, hiehie – dodał przebiegle.

Hrabianka warknęła pod nosem i zacisnęła pięści. Nienawidziła tego robić. Za każdym razem to samo, zawsze śmiech. Byłoby zdecydowanie łatwiej, gdyby mężczyzna wolał pieniądze, jednak on musiał upierać się przy czymś tak idiotycznym. Nie była dobra w wymyślaniu dowcipów, nie przepadała za nimi. Zdecydowanie wolała ironię i złośliwość, ale na Undertakera to nie działało. Właściwie, dotąd nie była w stanie jednoznacznie określić, co go bawiło. Za każdym razem było to coś innego, coś, czego nijak nie potrafiła powiązać z poprzednimi sytuacjami doprowadzającymi go do opętańczego chichotu. Jakby jego poczucie humoru zmieniało się tak szybko i nieobliczalnie, jak szkiełka w trzymanym przez dziecko kalejdoskopie.

                – Niech ci będzie… – mruknęła zrezygnowana i spojrzała na niego z zacięciem.

~*~

                Po godzinie Elizabeth wreszcie zdołała rozbawić grabarza. Mężczyzna tarzał się po ziemi, głośno chichocząc.

                – Możemy wrócić do interesów? Spieszy mi się – zapytała po chwili.

Mężczyzna zastygł w bezruchu, momentalnie cichnąc i podniósł się, po czym otarłszy z ust stróżkę śliny, usiadł na trumnie i z zaciekawieniem spojrzał na dziewczynę, gestem ręki dając jej znak, by opowiedziała, z czym potrzebuje pomocy.

                – Podobno w jednym z opuszczonych budynków grasuje mściwy duch rządny zemsty. Zabija swoje ofiary w środku nocy, ludzie słyszą krzyki, ale po ciałach nie ma żadnego śladu. Zastanawiałam się…

                – … czy któreś z nich nie trafiły do mnie? – dokończył za nią.

Lizz skinęła twierdząco głową, a stojący za nią Sutcliff ze zniecierpliwieniem przewrócił oczami.

                – Niestety, nic mi nie wiadomo o żadnych zwłokach z tej dzielnicy. Słyszałem jednak o historii. Moim zdaniem, dzieję się tam coś niezwykłego – wyjaśnił ściszonym głosem, wymownie spoglądając na Grella, dając zarówno jemu, jak i szlachciance niemą wskazówkę.

                – Dziękuję. To wszystko – rzekła nastolatka, uśmiechając się delikatnie i ruszyła w stronę wyjścia.

Nim jednak otworzyła drzwi, zatrzymał ją przepełniony chłodem, poważny dźwięk słów grabarza.

                – Zważaj na konsekwencje swoich czynów. Nawet najpiękniejsza magia na swoją cenę – rzekł i śmiejąc się w typowy sobie, niepokojący sposób, położył się do jednej z trumien i zamknął jej wieko.

                – Jasne – burknęła nastolatka i w towarzystwie shinigami opuściła zakład.

                – Co on miał na myśli? – zapytał Sutcliff, otwierając przed dziewczyną drzwi do karety.

                – Nie mam zielonego pojęcia, jak zawsze zresztą – odarła z szerokim uśmiechem na twarzy. – Powoli zbliża się zmierzch, czas na nas.

~*~

                Od zmierzchu minęło kilka dobrych, upływających w spokoju godzin. Elizabeth i Grell zakamuflowali się wewnątrz budynku, w pomieszczeniu, w którym domniemane duchy torturowały swoje ofiary. Monotonię oczekiwania przerywały jedynie zdawkowe wymiany zdań. Chociaż przez ostatnie pół roku nieprzeciętny duet spędził ze sobą wiele czasu, łącząca ich więź daleka była od międzyludzkiego koleżeństwa. Na stosunki, które pomiędzy nimi zachodziły nie było jednoznacznej nazwy. Znali się, wiedzieli o sobie rzeczy, którymi wcale nie zamierzali się dzielić, po prostu tak wyszło. Prędzej czy później, przebywając z kimś odpowiednią ilość czasu, ludzie dowiadują się pewnych rzeczy o współtowarzyszach. Elizabeth zdążyła doskonale poznać przedziwną wieź łączącą żniwiarza z jego bronią. Chociaż mężczyzna zdawał się niezwykle powierzchowny i niekompetentny, ta niezwykła piła stanowiła dla niego niemal świętość. Sposób, w jaki o niej mówił, pomiędzy kamuflującymi emocję dwuznacznościami, odkrywał głęboki szacunek i oddanie, jakim czerwonowłosy obdarzał swoją towarzyszkę. Szlachcianka zastanawiała się, czy był on odosobnionym przypadkiem. Czy możliwe jednak było, że dla każdego boga śmierci narzędzie zbrodni, które dzierży w dłoniach ma tak ogromne znaczenie? Czy było to spowodowane faktem, że ostrze było w stanie przeciąć wszystko? Jedno precyzyjne cięcie zdolne w ułamku sekundy pozbawić życia demona – potencjał kos shinigami dawał nieskończone możliwości. Pragnęła mieć w swym posiadaniu coś równie skutecznego i chociaż nie raz próbowała wyciągnąć z Grella informacje, ten nieugięcie odmawiał uchylenia najdrobniejszego nawet rąbka tajemnicy.

Wiedziała o nim znacznie więcej. O fascynacji jej byłym lokajem, o ich pierwszym spotkaniu, o kobiecie odzianej w czerwień, której krew niejako splotła ze sobą losy dwójki ponadnaturalnych istot. Znała również kilka wstydliwych tajemnic żniwiarza, których nie przytaczała, zachowując je na odpowiedni moment, by w dogodnej chwili wykorzystać je jako narzędzie szantażu.

Jednak i czerwonowłosy bóg śmierci nie był pod tym względem bezbronny. Widział rany na ciele dziewczyny i doskonale wiedział, czym były spowodowane. I mimo, że Elizabeth miała świadomość, iż o tym wiedział, żadne z nich nigdy nie wypowiedziało tych słów na głos. Sutcliff był przebiegły i bezduszny, ale wszelkie dewiacje charakteru miały swoje granice. Nie był wszak potworem. Nie zależało mu na zgładzeniu jej. Wręcz przeciwnie, była mu potrzeba. Niezbędna, by odszukać demona, do którego wspólnie zaczęli odczuwać nienawiść. Gdyby cokolwiek jej się stało, William zwyczajnie by go zamordował – z czego nastolatka doskonale zdawała sobie sprawę i niecnie to wykorzystywała. Właśnie, dlatego bóg śmierci był tu teraz z nią. Nie z powodu umowy przewidującej wzajemną pomocą w drodze do osiągnięciu wyższego celu, kluczowe było zapewnienie jej przetrwania, póki nie rozwiąże zagadki. Zagadki, która spędzała sen z jej powiek, która miała dać przepustkę do dopełnienia zemsty. Jeżeli tylko ponownie go spotka, jeżeli zada mu cierpienie, chociaż w połowie dorównujące temu, które próbowała stłumić w swoim sercu, wtedy będzie mogła przejść do drugiego etapu i raz na zawsze zakończyć krucjatę, której konsekwencje odczuwali wszyscy bliscy jej ludzie.

Mężczyzna wiedział, czego się obawiała. Jak nerwowo reagowała na grzmoty, jak dźwięk skrzydeł większych owadów wywoływał ciarki na jej plecach. Znał jej ograniczenia, zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Pod pewnymi względami byli sobie niezwykle bliscy, jednak wciąż nie wytworzyła się między nimi emocjonalna więź właściwa jedynie przyjaciołom. Jakżeby mogła? Świadomi, jak niewiele wzajemnie dla siebie znaczyli, do zaufania skłaniał ich tylko wspólny cel.

                Elizabeth ziewnęła, zasłaniając dłonią usta i nie ukrywając znużenia, oparła głowę o ścianę, spoglądając na dziurawy dach.

                – Na pewno się nie pomyliłaś? – zapytał zniecierpliwiony shinigami, gładząc dłonią ostrze swojej ukochanej broni.

                – Na pewno, powinieneś być bardziej cierpliwy. Śledząc dusze też tak narzekasz? – odparła złośliwie.

                – Śledząc dusze przynajmniej czasami mam na co popatrzeć – burknął urażony słowami dziewczyny, dodatkowo potęgowanymi niesmakiem, jaki pozostawiła po sobie reprymenda przełożonego.

Elizabeth popatrzyła na niego i uśmiechnęła się pod nosem, rozbawiona widokiem wzdętych policzków boga śmierci. Czasami zachowywał się jak dziecko.

                – Została ostatnia księga – całkowicie zmieniła temat, poważniejąc.

                – Ostatnia? – powtórzył z niedowierzaniem. – Chcesz powiedzieć, że przeczytałaś wszystko, co te chore fanatyczki nagryzmoliły i nie znalazłaś nic przydatnego? – rzekł ironicznie, jednak jego słowa nie miały na celu urażenia jej.

Sam miał już tego dość. Naprawdę nie mógł uwierzyć, że ludzkie istoty, które na przestrzeni setek lat dorobiły się tak niezwykłego, jak na ludzkie możliwości, autorytetu, rzeczywiście nie pozostały po sobie żadnego pisemnego śladu jednego z najważniejszych, przeprowadzanych przez siebie obrzędów. Rytuał, który z opowieści znany był nawet dzieciom, w rzeczywistości stanowił niemal nierozwiązywalną zagwozdkę.

                – Jeżeli w niej również niczego nie znajdę, być może będziemy musieli zmienić cały plan… – mruknęła zrezygnowana.

Chociaż znalezienie pióra dawało nowe nadzieje, nie znając ostatniego istotnego elementu, nie miała szansy, by odnieść sukces. Jeśli jej się nie uda, nigdy nie zazna spokoju, nigdy więcej nie ujrzy twarzy demona, nigdy więcej nie usłyszy jego głosu…

Spuściła głowę i zacisnęła pięści. Czuła, jak bliska jest płaczu, ale obiecała sobie, że już nigdy więcej nie okaże słabości przed Grellem.

                – Skoro to ostatnia, to na pewno coś w niej będzie – odparł po chwili, zupełnie zaskakując Lizz.

Energicznie zadarła głowę i spojrzała w mieniące się blaskiem limonkowe oczy shinigami. Czy on właśnie próbował podnieść ją na duchu?!

                – Sutcliff… Dobrze się czujesz? – zapytała podejrzliwie.

                – Czy wiara w powodzenia naszej misji naprawdę jest dla ciebie taka dziwna? Za kogo ty mnie uważasz? – obraził się, ponownie nadymając policzki.

                – Zwyczajnie dziwi mnie to, że ktoś taki jak ty potrafi okazać współczucie i podnieść na duchu – odpowiedziała szczerze, nie siląc się na złośliwości. 

środa, 12 sierpnia 2015

Tom 3, V

Komputer mi się przegrzewa i strasznie muli, więc się nie rozpisuję.
Kolejny rozdział.
Długo oczekiwane coś tam się pojawi :P
Endżojcie :* 

==================

Kolejna sprawa, zlecona dziewczynie przez Królową, nie różniła się specjalnie od kilku ostatnich, które przyszło jej rozwiązywać. Jak zwykle, w sytuacji, gdy nie można było polegać grubiaństwie i pozbawionym subtelności metodom Yardu, Królowa Wiktoria zwracała się z prośbą do niej. Szlachciance z koneksjami dużo łatwiej było załatwić sprawę tak, by nie wzbudzać powszechnego oburzenia, szczególnie w tak niepewnych czasach. Rozumiała to, ale powoli czuła znużenie niczym nieróżniącymi się sprawami.

                – Co takiego strasznego wydarzyło się tym razem? – zapytał shinigami.

Szlachcianka niechętnie spojrzała w jego stronę i wsparła głowę na ręce.

                – Jakiś niby nawiedzony dom w East Endzie – odparła beznamiętnie, co mężczyzna skwitował jedynie pogardliwym prychnięciem.

Odwrócił wzrok od znudzonej nastolatki i wyjrzał przez okno. Jemu także nie dopisywał najlepszy humor. Wciąż miał w głowie rozmowę z przełożonym. Zaledwie kilka godzin wcześniej, kiedy szedł do gabinetu Williama korytarzem głównej siedzimy bogów śmierci, zdawało się, że nic nie będzie w stanie zrujnować jego cudownego nastroju. Ozdobiona kroplami świeżej krwi, jego podrasowana kosa błyszczała ochoczo w ostrym świetle żarówek, jakoby dowód dobrze wykonanej pracy. Gdy jednak przekroczył próg pokoju Spearsa i bacznie obserwowany groźnym spojrzeniem przełożonego usiadł na fotelu naprzeciw bukowego biurka, poczuł, że mężczyzna zupełnie nie podziela jego entuzjazmu. To, co powiedział było jednak jeszcze gorsze. Że niby on nie wykonuje właściwie swojej pracy? Że niby przeszkadza dziewczynie wykonać zadanie w ich sprawie? Że niby przynosi wstyd wszystkim shinigami i powinien stracić kosę, ponownie wymieniając ją na parę bezużytecznych nożyczek? Nie takich słów oczekiwał po półrocznym zmaganiu się z zimną, pozbawiona poczucia humoru dziewczyną, przechodzącą najgorszy okres w ludzkim życiu – dojrzewanie. Grell uwielbiał kobiety, sam zawsze pragnął stać się jedną z nich, ale obcowanie prawie na co dzień z ludzkim dzieckiem, które nie okazywało mu żadnego szacunku, zwyczajnie wyprowadzał go z równowagi. Grella Sutcliffa – tego, który zawsze doprowadzał do szału wszystkich innych. Dziewczyna nie obrażała się, jak nadęta panienka z wyżyn społecznych, nie burczała na niego, jak pijany chłop w knajpie, ani nawet nie obrażała go częściej, niż robili to inni, z którymi miał do czynienia, ale jej mrożące spojrzenie i całkowity brak poszanowania dla jego misternych dowcipów, a co gorsza kunsztownych strojów, boleśnie godził w dumę czerwonowłosego żniwiarza. Co gorsza, zamiast zostać pochwalonym przez Wlliama, ten poinformował, że odbierze mu ukochaną broń, kiedy tylko uporają się z demonicznym problemem. Dlatego w tym momencie Sutcliff marzył o tym, by dziewczyna nigdy nie odnalazła sposobu na skonfrontowanie się z Królem Piekieł i jego dumną, niezwykle przystojną, prawa ręką.

                – Kiedy milczysz w ten sposób, nie mogę cię znieść jeszcze bardziej, niż kiedy się odzywasz – burknęła zirytowana Elizabeth, marszcząc brwi.

Wyrwany z rozmyślań shinigami przeszył ją wzrokiem.

                – Ja nie mogę cię znieść od samego początku. Nie doceniasz tego jak bardzo się staram! – jęknął oskarżycielsko.

                – Nie doceniam pajacowania i wymachiwania ostrym narzędziem, kiedy reszta odwala brudną robotę?

                – Nie doceniasz tego, jak bardzo staram się dobrze wyglądać, by przyćmić cię na tyle, żeby nikt nie zobaczył tych ponurych ciuchów, które na siebie zakładasz – odparł śmiertelnie poważnie, mierząc wzrokiem czarną sukienkę z falbaną, którą miała na sobie hrabianka.

                – To rzeczywiście prawdziwy problem, Sutcliff – wycedziła przez zęby.

Z jednej strony bawiła ją ta sytuacja. Przez ostatnie pół roku, chociaż czerwonowłosy shinigami wciąż wzbudzał w niej niechęć, stał jej się niezwykle bliski. Wspólna praca zarówno dla Królowej, jak dla Williama, zmuszała ich do spędzania wspólnie wielu godzin. I chociaż non stop się kłócili, to między wierszami słownych potyczek można się było doszukać czegoś głębszego, czego Lizz nie potrafiła i nie zamierzała nazywać. Ot, pewien rodzaj więzi, do której istnienia wstyd było się przyznać.

                – Chociaż muszę powiedzieć, że płaszcz prezentuje się dziś nad wyraz dobrze – dodała po chwili milczenia, wiedząc, że po wydarzeniach poprzedniej nocy, kolejna porcja negatywnych emocji nie wpłynie na nią pozytywnie.

Twarz żniwiarza złagodniała, a na wymalowane ostrą czerwienią usta wstąpił promienny uśmiech. Mężczyzna wstał i zgrabnie obrócił się dwa razy wokół siebie, by dać dziewczynie pełen obraz, oczekując na kolejny komplement.

Uśmiechnęła się pod nosem.

                – W obsłudze jesteś prostszy niż szczotka Jeanny – pomyślała, obserwując wyzywające ruchy czerwonowłosego. – Tak, zdecydowanie dobrze dziś wygląda – przytaknęła i ponownie wbiła wzrok w szybę.

Shinigami bez trudu zrozumiał gest nastolatki. Chciał odpowiedzieć tym samym, ale nie potrafił się zmusić do komplementowania żałobnych ubrań towarzyszki. Dlatego postanowił zaryzykować i podjąć dialog.

                – Jak myślisz, dużo czasu zajmie ci opracowanie tej formuły?

                – Nie mam pojęcia. To nie tak, że jest coś o tym w którejś z ksiąg. Przeczytałam już chyba wszystkie. Wszędzie powtarzają się te same, żałosne rytuały, za pomocą których możemy co najwyżej zdobyć taki kawał gówna, z jakim mieliśmy do czynienia wieczorem. Potrzebuję czegoś silniejszego – wyjaśniła, nie ukrywając niezadowolenia.

                – Próbowałaś z czymś, co do niego należało? – zapytał niepewnie.

                – Masz mnie za kompletną idiotkę? Oczywiście, że próbowałam. Znalazłam… – zawahała się. – Znalazłam pióro, ale to wciąż za mało. Jeszcze czegoś brakuje, a i tak nie ma pewności, że to zadziała.

Oboje byli tego świadomi, ale teraz, kiedy Elizabeth zwerbalizowała ich niepewności, wewnątrz powozu zagościła grobowa atmosfera. To był zdecydowanie kiepski dzień dla obojga.

                Szczęśliwie, droga do miasta była wyjątkowo przejezdna i w przeciągu godziny udało im się dotrzeć pod wskazany adres. Wysiedli z powozu, stając naprzeciwko wysokiego budynku, opustoszałego po pożarze. Miejsce było ogrodzone, wszystkie okna gęsto zabite deskami, a główne drzwi chroniła przed nieupoważnionymi poszukiwaczami wrażeń gruba kłódka, do której klucz dziewczyna dostała wraz z kopertą.

                – Więc to jest nawiedzony dom – wytłumaczyła żniwiarzowi.

                – Jedynie przez ducha okropnej aranżacji – bąknął pod nosem. – Nie ma tu żadnej duszy. Mogę już wracać? – zapytał pełen nadziei.

                – To tak nie działa, nie wygłupiaj się. Wejdziemy, rozejrzymy się. Jeśli nic nie znajdziemy, to wrócimy tutaj wieczorem, po cichu pozbędziemy się tych domniemanych duchów i wtedy wrócisz do swojego świat. – Znudzona przedstawiła mu schemat, który powielali już, co najmniej, dziesiąty raz.

Oboje, sceptycznie nastawieni, wkroczyli do środka. Wewnątrz budynek prezentował się nie lepiej niż z zewnątrz. Zmęczone mury nosiły ślady pożaru, który kilka miesięcy temu przeszedł przez zachodnią część biednej dzielnicy. Wtedy zarówno Elizabeth, jak nawet sam przełożony Sutcliffa, William T. Spears, byli przekonani, że w sprawę ingerowały piekielne siły, jednak nie znaleźli żadnych dowodów, ani nawet wskazówek. 

                – To ten sam obskurny budynek – bystrze zauważył Grell, ostrożnie stąpając po pokrytej czarnym pyłem, kamiennej podłodze.

                – Brawo, geniuszu – odparła nastolatka. – Pójdę na dół, sprawdź górę i dołącz do mnie – poleciła, nieznoszącym sprzeciwu tonem i nie czekając na odpowiedź towarzysza, ruszyła w kierunku prowadzących do piwnicy, wąskich schodów.

                W ciemnych podziemiach dziewczyna nie dostrzegła niczego specjalnie niepokojącego. Oprócz typowego dla opuszczonej meliny brudu i smrodu, jedynie kilka krwistych smug na podłodze mogłoby wzbudzić jej niepokój, gdyby kawałek dalej nie znalazła zwłok szczurów, do których owa krew należała. Podeszła do jednego truchła i kopnęła je, by mniej więcej ocenić, ile czasu minęło od zabójstwa. Zesztywniałe ciało gryzonia poturlało się pod regał, pozostawiając po sobie kilka niewielkich, krwistych odcisków.

                – Cholerne, sadystyczne gnojki – burknęła nastolatka i odwróciwszy się na pięcie, ruszyła w stronę drzwi.

                Kiedy wróciła na parter, żniwiarza jeszcze nie było, dlatego postanowiła samodzielnie rozejrzeć się po tym poziomie. Całe pomieszczenie spowite było mrokiem i tumanami kurzu. Hrabiance towarzyszyło dziwne wrażenie, że dom był nazbyt idealnie opustoszały, jakby ktoś bardzo się postarał, by stworzyć pozory mające ją zwieść. Podeszła do jednego z regałów i przejechała palcem po jego powierzchni. Chociaż warstwa kurzu była dosyć gruba, brud zostawał na jej palcu nie pozostawiając po sobie smug. Świadczyło to o jego niedawnym skumulowaniu. Brud, którzy zbierał się przez dłuższy czas był dużo trudniejszy do ściągnięcia z materiału, pozostawiał po sobie ślady, które czasami trzeba było doszorować. Tak, jak podejrzewała Elizabeth – gruba warstwa kurzu osiadająca na każdej możliwej powierzchni była świeża. Zastanawiała się tylko, komu mogłoby tak bardzo zależeć na zachowaniu pozorów. Czyżby ktoś rzeczywiście próbował podawać się za ducha?
Przez chwilę szlachcianka miała nadzieję, że w zrujnowanym przez pożar budynku dzieją się jakieś makabryczne, wyszukane okrucieństwa. I chociaż zdawała sobie sprawę z tego, jak kropnie brzmiały jej myśli, znudzona monotonią codziennego życia, nie umiała, a nawet nie chciała, odepchnąć od siebie nadziei. Po kilku minutach, czerwonowłosy bóg śmierci zbiegł z piętra i zdał dziewczynie relacje z tego, co na nim zastał. W małym, ukrytym pokoju na poddaszu stało przytwierdzone do ziemi, drewniane krzesło z metalowymi uprzężami na nadgarstki i kostki. Miejsce, gdzie domniemane duchy torturowały swoje ofiary.

Słysząc wyjaśnienia boga śmierci, Elizabeth westchnęła zrezygnowana i powoli ruszyła w stronę wyjścia.

                – Dokąd idziesz? – zapytał zdziwiony shinigami.

Hrabianka odwróciła głowę w jego stronę.

                –Nie wiem, jak ty, ale znam wiele przyjemniejszych miejsc, w których możemy poczekać aż nastanie zmrok – odparła i przekroczyła próg.

Bóg śmierci podążył za nią, ciekawy, gdzie zamierzała spędzić cały dzień.

Nie ukrywał zaskoczenia, gdy niecałe pół godziny później, w towarzystwie fioletowowłosej wkroczył nowoczesnego domu handlowego, wypełnionego sklepami pękającymi w szwach drogimi ubraniami. Jak zahipnotyzowany, Grell biegał od gabloty do gabloty, głośno zachwycając się za każdym razem, gdy dostrzegł odzianego w krzykliwą czerwień manekina. Jego towarzyszka szła niewzruszona środkiem korytarza, kierując się w konkretne miejsce, osadzony na drugim końcu budynku; do niewielkiego antykwariatu, którego właściciel był starym znajomym jej ojca.

Weszła do wnętrza sklepu, potrącając drzwiami wiszący przy framudze dzwonek. Słysząc jego dźwięk, właściciel powitał ją ciepłym „dzień dobry”, a kiedy przez grubsze szkła przybrudzonych okularów dostrzegł twarz klientki, rozpromienił się, a jego głos rozbrzmiał jeszcze radośniej niż dotąd.

                – Elizabeth! Cóż za miła niespodzianka, tak dawno cię nie widziałem. Bardzo dobrze wyglądasz – obdarował dziewczynę komplementem i przeszedł na drugą stronę lady, by podać jej dłoń.

Dziewczyna odpowiedziała mu niepewnym uśmiechem i szybkim skinieniem głowy.

                – Co cię do mnie sprowadza? Czyżbyś szukała kolejnej perełki? Mam coś, co powinno cię zainteresować! – mówił, nie dając szlachciance dojść do głosu.

                – Nie tym razem, panie Brams – zatrzymała go, nim zniknął za materiałową kotarą wiszącą we framudze drzwi prowadzących na zaplecze.

Mężczyzna popatrzył na nią z zaciekawieniem.

                – W takim razie, w czym mogę ci pomóc? – zapytał uprzejmie.

Elizabeth podeszła do niego i wręczyła niewielką, zmięta karteczkę, którą trzymała w kieszeni marynarki.

                – Chciałabym wiedzieć, czy pan to posiada lub, czy byłby pan w stanie sprowadzić to dla mnie – wyjaśniła.

Rupert Brams poprawił okulary i mrużąc brwi, powiódł wzrokiem po zapisanym na papieru tytule, po czym popatrzył poważnie prosto w oczy córki zmarłego przyjaciela.

                – Niestety nie mam tego przy sobie. Mogę sprowadzić na piątek – poinformował ją.

                – Byłabym wdzięczną. – Elizabeth uśmiechnęła się sztucznie i zamierzała wyjść, jednak mężczyzna chwycił ją za rękę, uniemożliwiając obrócenie się.

Po jej ciele przeszedł zimny dreszcz, całkowicie paraliżując wszystkie mięśnie. Zszokowana, z lekko rozwartymi wargami wpatrywała się w naprężone mięśnie twarzy Bramsa.

                – Czy mogłabyś powiedzieć mi, po co takiej dobrej dziewczynie, jak ty, jedna z zakazanych ksiąg? – zapytał chłodno.

Nastolatka skrzywiła się i wyszarpnęła rękę z uścisku.

                – Proszę wybaczyć, ale nie mam obowiązku się panu tłumaczyć. Przyjdę po książkę w piątek koło południa – powiedziała, rozcierając nadgarstek.

Antykwariusz posmutniał i spuścił wzrok, ponownie poprawiając okulary.

                – Nie ma z tobą kamerdynera – szepnął.

                – To również nie powinno pana martwić – odparła z wymuszonym uśmiechem, z trudem opanowując wzbierającą złość. – Do zobaczenia – dodała i odwróciwszy się energicznie, opuściła sklep.

Kiedy tylko zamknęła za sobą drzwi, zaczęła biec. Nie wiedziała, dokąd się kieruje. Mijała kolejne stoiska, przedzierając się przez ludzi głośno wyrażających swoje niezadowolenie jej zachowaniem. Byle dalej od tego miejsca, byle dalej od myśli, byle znów nie przypomnieć sobie o głębokiej ranie w sercu. Zatrzymała się, uderzając głową w coś twardego. Cofnęła się chwiejnie i dotykając dłonią obolałego miejsca, podniosła wzrok. Tuż przed nią stał uśmiechnięty bóg śmierci. W dłoniach trzymał kilka kolorowych toreb, po same brzegi wypełnionych czerwonym materiałem.

                – Szukałem cię! To niegrzecznie zostawiać mnie samego w samym środku zakupów! – jęknął.

                – Sutcliff. Nie wiem, w jakim niezwykłym świecie żyjesz, ale wróć wreszcie na ziemię. Nie przyszliśmy tutaj po ubrania! – krzyknęła zirytowana.

                – W takim razie, po co? – zdziwił się i pochylił tak, by jego wzrok przeciął się na równej linii z twardym spojrzeniem błękitnych oczu nastolatki.

                – Nieważne, ruszaj się. Musimy odwiedzić jeszcze jedno miejsce – zarządziła sucho.
I chociaż w jej głosie nie było ani odrobiny ciepła, była wdzięczna, że na niego wpadła. Dzięki temu udało jej się rozproszyć niechciane myśli.

sobota, 8 sierpnia 2015

Tom 3, IV

Ostatnią notkę dodałam w takiej felernej chwili, że nawet 50 wyświetleń nie zebrała. TT_TT
Smuteg czuję ogromny w sercu mym, onym, ale cóż. 
Przeżyję. Skoro pogoda mnie nie zabiła, to i to nie zniszczy mego ducha. 
Chociaż na łeb mi chyba padło. 
Anyway.
Zapraszam również do czytania mojego drugiego opowiadania: W stronę mroku
Oraz śledzenie bloga o tematyce yaoi/shounen ai, gdzie czasem będą pojawiać się rozdziały mojej autorskiej historii Kompas (o ile będę ją dalej pisać xD): Boys-love-poland

=============

– Panienko Elizabeth! – krzyknął Tai, wybiegając naprzeciw fioletowowłosej, kiedy tylko dostrzegł powóz podjeżdżający pod główne drzwi posiadłości.

                – Tai… – zaczęła, jednak wzdychając ze zrezygnowaniem, ucięła wypowiedź.

Nie była pewna, co właściwie chciała chłopakowi powiedzieć. Mimo upływu kilku miesięcy, ona także nie potrafiła do tego przywyknąć. Do innej osoby ubranej w czarny frak, która zjawiała się na każde jej polecenie. W rezydencji musiał być kamerdyner, zdawała sobie z tego sprawę, lecz ciągle bolał ją widok młodego służącego, który wyglądem bardziej przypominał aktora podrzędnej sztuki niżli lokaja szlacheckiego rodu. Żal ściskał ją za serce, ilekroć przywoływała nastolatka, pociągając za sznur i ciemna postać wchodziła do pokoju, a jej zmęczony umysł przez ułamek sekundy podpowiadał, że był to Sebastian. Sebastian – to imię, ta twarz, ta niezwykła istota i wszystko, co się z nią wiązało – prześladowało ją i nie zdawało się, by ciążące hrabiance uczucia kiedykolwiek miały zelżeć.

                – Najmocniej przepraszam! – krzyknął zestresowany brunet, kłaniając się niemal do pasa.

                – Nic nie zrobiłeś, Tai… – powiedziała cicho. – Czy mógłbyś… czasem mówić do mnie tak, jak kiedyś? – zapytała niemal szeptem, zaciskając dłonie.

Chłopak wyprostował się i popatrzył na swoją panią wzrokiem pełnym zaskoczenia.

                – Oczywiście panienko! To jest, oczywiście Lizz! – poprawił się i obdarzył dziewczynę szczerym uśmiechem. – Jesteś głodna? Thomas upiekł ciasto czekoladowe. Naprawdę mu się udało! – tłumaczył podekscytowany nastolatek.

Próbował zarazić Elizabeth swoim optymizmem. Chociaż niełatwo było mu uśmiechać się tak, jak kiedyś, chociaż nie rozumiał i nie zgadzał się z decyzją dziewczyny na temat Tomoko, młoda Roseblack wciąż była jego panią, której zawdzięczał życie. Przysięgał na zawsze pozostać jej wierny. Bez względu na okoliczności ufał, że w szaleństwie hrabianki istnieje głębszy sens, którego zwyczajnie nie potrafił dostrzec.

Dziewczyna wetknęła dłonie do kieszeni płaszcza i ruszyła w stronę drzwi.

                – Nie jestem głodna. Idę się przespać, zawołam cię, kiedy będziesz potrzebny – odpowiedziała i odwzajemniła uśmiech młodego lokaja.

                Weszła do swojej sypialni i zatrzaskując drzwi, zrzucała z siebie ubrania, kierując się do łazienki.

                – „Na zmęczenie najlepsza jest gorąca kąpiel.” – przypomniała sobie słowa demona, kiedy odkręciła kurki z wodą.

Stanęła nago naprzeciwko wielkiego lustra i z przymkniętymi ze zmęczenia oczami, przyglądała się odbiciu, w którym dostrzegała jedynie cień osoby, którą była niedawno. Chude, kościste ciało, z którego powodu demon wiecznie kierował w jej stronę, przytyki stało się jeszcze chudsze. Wyglądała niezdrowo. Zapadnięte policzki, podkrążone oczy i niemal trupioblada cera – wszystkie objawy złego odżywiania się, przepracowania i stresu. Dawny błysk błękitnych oczu zniknął, zasnuty cieniem smutku.

                – „Jeżeli nie będziesz o siebie dbać, zawsze będziesz słaba.” – Usłyszała donośny głos demona.

                – Zamknij się wreszcie! – wrzasnęła, uderzając pięściami w powierzchnię lustra. – Zamknij się, odejdź! Zostaw mnie! – krzyczała, waląc w szkło z coraz większa siłą.

W końcu posrebrzana powierzchnia nie wytrzymała napięcia. Przy kolejnym uderzeniu lustro popękało, rozcinając skórę na dłoniach nastolatki.

Wycieńczona osunęła się po gładkiej powierzchni i przyciągając nogi pod brodę, usiadła na podłodze. Po jej policzkach gęsto spływały gorzkie łzy. Nie potrafiła pogodzić się z jego zdradą. Nie umiała pojąć, jak mógł ją tak zwodzić. Uzależnić od siebie, karmić kłamstwami, rozkochać i zwyczajnie opuścić, pozostawiając na jej karku dowód sprowadzonej na nią hańby.

                – Sebastian… – szeptała drżącym głosem.

Dźwięk jego imienia wciąż niósł ze sobą mieszankę rozpaczy i ukojenia.

                – Sebastian…

Dlaczego mimo tego wszystkiego, co się wydarzyło, wciąż czuła się w ten sposób?

                – Seba…

Dlaczego mimo nienawiści, którą do niego żywiła, wciąż nie mogła się od niego odciąć?

                – Seba…

Dlaczego mimo tylu ran, wciąż był jedyną osobą, która byłaby w stanie jej pomóc?

                – Sebastian… Kocham cię – jęknęła zrozpaczona, nie mogąc powstrzymać drżenia kończyn.

Dlaczego wciąż go kochała? Dlaczego trzęsąc się ze smutku, zimna i złości, umiała myśleć tylko o tym, jak bardzo pragnie, by objął ją i przycisnął do swojej piersi? Jak tęskni za jego ciepłem i niezwykłym zapachem. Jak potrzebuje ujrzeć go, chociaż przez chwilę. Jak bardzo chce umrzeć.

                – Ty cholerny, kłamliwy demonie! Miej chociaż odwagę stanąć przede mną i przyznać, że mnie zdradziłeś! – krzyknęła ponownie.

Przez kilka kolejnych minut, z opuszczoną głową ,kurczowo oplatając kolana rękami, próbowała dojść do siebie. Przecież dobrze wiedziała, że nie wróci. Miał teraz na głowie inne sprawy, ważniejsze. W końcu wrócił do swojego świata, w chwale, jako prawica Władcy Piekieł. Jak mógłby pamiętać o żałosnej, słabej, ludzkiej istocie?

Ocknęła się, kiedy poczuła gorącą wodę delikatnie muskającą jej stopy. Zupełnie zapomniała o odkręconych kurkach. Po raz kolejny. Z trudem podniosła się i słaniając się na nogach, podeszła do wanny, by odciąć dopływ wody. Kiedy się odwróciła, znów spojrzała w lustro. Przez popękane kawałki tworzące swoistą mozaikę, zniekształcone odbicie idealnie oddawało stan jej duszy. Poszarpanej na kawałki, zniekształconej, zagubionej i… jeszcze bardziej skąpanej w mroku, choć wydawało jej się to niemal niemożliwe. Całe ciało dziewczyny wymazane było jej własną krwią. Nie bacząc na ostre kawałki szkła rozbryzgane na kafelkowej podłodze, podeszła do złotego sznura i zawiesiła się na nim, ponownie upadając.

                Po kilku minutach, do sypialni wszedł Tai. Kiedy zauważył porozrzucane ubrania, otwarte drzwi do łazienki i wilgotną plamę rozprzestrzeniająca się powolnie po dywanie, wiedział, co się wydarzyło. W takich sytuacjach musiał działać szybko. Od razu wydarł się, wołając pokojówkę i zasłaniając przedramieniem oczy, wbiegł do łazienki.

                – Panienko! Nic ci nie jest? – zapytał przerażony, nasłuchując odpowiedzi.

                – Nie… – Usłyszał po chwili słaby głos dobiegający z rogu pomieszczenia.

                – Za chwilę przyjdzie do panienki Jeanny. Wytrzymaj jeszcze chwilę! – krzyknął błagalnie i z trudem przełknął ślinę.

                – Panienko! – pokojówka wpadła do środka, wymijając młodego lokaja.

W dłoni trzymała gruby, biały ręcznik, którym natychmiast owinęła ciało nastolatki.

                – Chodźmy panienko, zaprowadzę cię do łóżka – powiedziała łagodnie, pomagając dziewczynie stanąć na nogi.

Ledwo przytomna hrabianka, popatrzyła na pokojówkę i skinęła głową, dając jej zaprowadzić się do pokoju. Usiadła na łóżku. Okrywający ją ręcznik zsunął się po ramionach, wystawiając ciało nastolatki na panujący w pokoju chłód, jednak nie przejmowała się tym. Miała wrażenie, że nie należy do tego świata, że jedynie zza zaparowanej szyby przygląda się biegowi wydarzeń. W oddali słyszała rozmowę służących. Zmartwione głosy zastanawiające się, czy nie powinni wezwać lekarza. Słyszała to już tyle razy. Powtarzali się jak zdarta płyta, chociaż dobrze wiedzieli, że sami tak naprawdę nie mogą nic dla niej zrobić.

                Elizabeth ocknęła się, kiedy pokojówka dotknęła jej ramienia. Wzdrygnęła się, wydając z siebie cichy pisk.

                – Przepraszam. Musi się panienka ubrać, inaczej się przeziębi – wyjaśniła i zaczęła ubierać fioletowowłosą w wielką, męską koszulę – jedną z tych, które zajmowały połowę jej szafy.

                – Pachnie jak on… – szepnęła nastolatka, podtykając rękaw koszuli pod nos.

                – Wiem, Lizz – odparła niepewnie blondynka.

Z trudem powstrzymywała łzy widząc hrabiankę w takim stanie. Przez tyle lat opiekowali się nią we czwórkę, kochali ją, byli jej rodziną, a Sebastian tak nagle odszedł, zostawiając zrozpaczoną sierotę, zabierając ze sobą kawał jej serca. Jeanny nie wiedziała, co kierowało lokajem, ale nie potrafiła wyzbyć się złości. Cokolwiek stało się tamtego dnia, nie było to przyjęcie zwykłej rezygnacji bruneta. To, co zrobił, doszczętnie zniszczyło ich panią. Chociaż walczyła, jak potrafiła, chwilami zwyczajnie nie dawała rady, a oni… Oni byli przy niej, pomagając przetrwać ten okropny okres.
Za duże męskie koszule, w których zawsze sypiała – Jeanny nigdy wcześniej nie zastanawiała się, czemu właśnie one. Dopiero, kiedy zabrało Sebastiana, zrozumiała. Każdej nocy Elizabeth zasypiała, czując przy sobie delikatny zapach ukochanego. Osoby, która uratowała jej życie, opiekowała się nią. Każdej nocy od ponad pięciu lat kamerdyner pozwalał jej na tę jedną, dziecinną rzecz, nigdy nie karcąc jej za to nawet słowem.

                – Musiał ją kochać – pomyślała pokojówka, dopinając ostatni guzik pod szyją nastolatki. –  Cokolwiek się stało, muszę wierzyć w pana Sebastiana! – pouczała się w myślach.

Chwytała się każdej, najcieńszej nitki nadziei, by tylko wytrwać, jako podpora dla Elizabeth. Widziała, jak jej pani codziennie zmaga się z cierpieniem, i chociaż chwilami nastolatka nie dawała sobie rady, Jeanny i tak darzyła ją ogromnym szacunkiem. Na jej miejscu, nie byłaby w stanie powrócić do normalnego funkcjonowania po tylu tragediach, które przeżyła Lizz.

                – Jeanny… – Fioletowowłosa chwyciła rękaw koszuli pokojówki, gdy ta odwróciła się, chcąc iść do łazienki po zestaw opatrunkowy. – Przepraszam – szepnęła po chwili i zawstydzona opuściła głowę.

                – Nic się nie stało, Lizz. Przyniosę bandaże – odparła pokojówka.

Chociaż nie była pewna, czy może sobie pozwolić na mówienie do szlachcianki w ten sposób, kiedy Tai opowiedział jej i Thomasowi o prośbie dziewczyny, poczuła, że robi dobrze. Chęć powrotu do normalności, którą wykazywała Elizabeth, radowała jej duszę. Była gotować zrobić wszystko, by jej pani doszła do siebie. By więcej nie odnajdywali jej zakrwawionej na podłodze łazienki. By błękitne oczy znów błyszczały radością, by znów była szczęśliwa.

                – Zapomnij o tym, co się dzisiaj stało –rzekła słabo szlachcianka, kiedy pokojówka zgasiła świece i opuszczała jej pokój.

                – Oczywiście panienko – odparła Jeanny.

Za każdym razem było tak samo. Kiedy hrabiance wracały zmysły, zawstydzona przepraszała, a potem prosiła, by o tym zapomnieli. Dlatego żadne ze służących nie rozmawiało o tych incydentach częściej, niż w trakcie ich trwania i chociaż też zdarzały się coraz rzadziej, wciąż były niepokojące. Zarówno pokojówka, jak i męska część służby chciała pomóc młodej Roseblack, lecz jej prośba była rozkazem, którego nie śmieli naruszyć.

                Dziewczyna została sama w ciemnym pokoju. Miała wrażenie, że w ciemności czają się obserwujące ją istoty. Nie chciała otwierać oczu, nie chciała zderzać się z szarą rzeczywistością. Wiedziała, że w pomieszczeniu nie było nikogo oprócz niej i tysięcy nawiedzających ją myśli.
Podsunęła rękaw koszuli pod nos i wdychając wietrzejący, różany zapach, pozwoliła sobie uronić kolejną łzę.

                – To już ostatnia. Już więcej sobie na to nie pozwolę – próbowała się przekonywać już nie po raz pierwszy. – Tak bardzo cię nienawidzę, więc czemu? Dlaczego wciąż cię kocham?

                – Dlaczego odszedłeś, kiedy wreszcie to do mnie dotarło? – szepnęła i przykryła głowę kołdrą.

Chciała już zasnąć, znów przenieść się do tamtej chwili. Na nowo rozegrać ten sam scenariusz, żywiąc nadzieję, że kiedy obudzi się kolejnego ranka, wszystko będzie inaczej. Że tym razem sen stanie się prawdą, a demon, trzymający w dłoniach sukienkę, tym razem ubierze ją i rzucając złośliwy komentarz, zaprowadzi do jadalni.

                Ocknęła się. Zerwała się z łóżka i nerwowo rozglądając się po sypialni, szukała wzrokiem odzianego w czerń, wysokiego mężczyzny. Jednak i tym razem go nie było. Wciąż była sama. Podeszła do okna i odkryła je, wpuszczając do pomieszczenia odrobinę słońca, którego żałosny, przyćmiony przez chmury blask nadawał wnętrzu ponurego, jak jej nastrój, wyrazu.

Podeszła do szafy i przyjrzała się wiszącym weń sukienkom. Znów wybrała tę, którą widziała we śnie. Znów założyła ją zadając sobie kolejny cios. Znów opuściła sypialnię, słysząc w wyobraźni stukot butów, podążającego za nią sprężystym krokiem, ukochanego.

                – Panienko Elizabeth! – krzyknął entuzjastycznie Thomas, witając wchodzącą do jadalni hrabiankę.

Dziewczyna uśmiechnęła się do niego i usiadła przy stole.

                – Co dziś przygotowałeś? – zapytała zaciekawiona.

                – Sałatkę miętową i świeżo upieczone, maślane bułeczki – zaprezentował dumnie.
Skromny posiłek prezentował się naprawdę dobrze. Bułki nie były nawet odrobinę przypalone, a sałatka wyglądała jak swoiste dzieło sztuki. Elizabeth była naprawdę dumna z kucharza.

                – Dobrze się spisałeś, wygląda doskonale – pochwaliła.

                – Smakuje podobno też nie najgorzej – zaśmiał się nerwowo, drapiąc się po głowie.

                – Jak to? – zdziwiła się, nie skojarzywszy faktów.

                – Ten czerwonowłosy jegomość, pan Sutcliff, przyszedł do kuchni i przeprowadził, jak to nazwał, test jakości – tłumaczył Thomas, coraz mniej pewnym siebie głosem.

Zirytowany wyraz twarzy nastolatki był dla niego znakiem, że powinien wycofać się do swego królestwa. Niestety nie zdążył, nim dziewczyna ponownie otworzyła usta.

                – I gdzie ten natręt polazł? – warknęła, odsuwając się od stołu.

                – Dziewczyno! Przestań mnie tak obrażać. Nie jestem żadnym natrętem, jestem twoim, najseksowniejszym na świecie, współpracownikiem! – jęknął czerwonowłosy, wbiegając do pomieszczenia przez drzwi łączące jadalnię z kuchnią.

                – Zdawało mi się, że wyraziłam się jasno. Miałeś czekać na zewnątrz – burknęła zdegustowana i ponownie przysunęła się do stołu.

Chwyciła widelec i powoli zaczęła konsumować posiłek. Była naprawdę tak dobry, jak wyglądał. Gdyby nie irytująca obecność Grella, byłby to jeden z przyjemniejszych poranków ostatnich tygodni.
                – Wiem, wiem. Jak zwykle coś ci nie pasuje. Kończ to śniadanie. Chciałbym załatwić sprawę do popołudnia, mam umówionego fryzjera! – poganiał ją czerwonowłosy.

                – Idź czekać przed drzwiami budynku – powiedziała twardo, wskazując widelcem wyjście z jadalni.

Niepocieszony shinigami, ze spuszczoną głową posłusznie poszedł we wskazanym kierunku. Kiedy zniknął, Thomas zbliżył się do hrabianki i pochylił się.

                – Przepraszam, mówiłem mu, by panience nie przeszkadzał – tłumaczył.

                – To nie twoja wina. Ten idiota jest zwyczajnie niereformowalny – odparła życzliwie. – To śniadanie jest naprawdę pyszne, Thomas. Jestem pod wrażeniem – pochwaliła mężczyznę i wetknęła do ust ostatni kawałek maślanej bułki.

                – Nie szykuj obiadu, prawdopodobnie nie zdążę na niego wrócić. Za to postaraj się przy kolacji – poprosiła i wstała od stołu, po czym opuściła jadalnie i dołączyła do czekającego przed posiadłością boga śmierci.

Znudzony, siedział na skraju fontanny, bawiąc się swoją kosą.

                – Jak to jest, że oni cię widzą? Myślałam, że tylko ludzie bliscy śmierci mogą zobaczyć jej boga – zapytała, zbliżając się do długowłosego mężczyzny.

                – Nie tylko. To zależy od nas. Jeśli chcemy, zwykli ludzie mogą nas zobaczyć. Na tych bliskich śmierci nie mamy wpływu, oni widzą nas zawsze – wyjaśnił beznamiętnie. – Nie będziesz znów mnie pouczać? – zdziwił się.

Elizabeth skrzywiła się i westchnęła ciężko.

                – To i tak nic nie da, jesteś zbyt głupi – odparła złośliwie.

                – Masz całkowitą… Ej! Jesteś okropna! – krzyknął.

Nastolatka zignorowała jego narzekania i podeszła do wozu, który właśnie zawitał na podjeździe. Nie przestając jęczeć, Grell podbiegł do niej i wsiadł do wnętrza środku transportu, który miał zabrać ich na miejsce zbrodni. 

środa, 5 sierpnia 2015

Tom 3, III

Wybaczcie, że tak późno! TT_TT
Byłam na mieście, a potem musiałam zająć się nową grupą RP. Poza tym, nastrój mi się zepsuł trochę i samo rozumiecie... Betowanie wymaga równie dużej weny, co pisanie. 
Mam nadzieję, że rozdział przypadnie Wam do gustu. 
Jeszcze raz przepraszam za zwłokę.

==========


                Niedoświadczony, młody lokaj wszedł do kuchni i ze zrezygnowaniem rozejrzał się po pobojowisku, które pozostawił po sobie Thomas. Chciał zabrać się za sprzątanie, ale ogarnęła go niesamowita niemoc. Podszedł do stołu i opadł na krzesło, ciężko wzdychając nad swoim losem.

                – Teraz naprawdę rozumiem, dlaczego pan Sebastian tak się denerwował… – jęknął, opuściwszy głowę.

Był rozżalony. Wiedział, że nie był w stanie sprostać wymaganiom swojej pani mimo najusilniejszych starań. Zwyczajnie nie nadawał się do tej pracy. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego właśnie jego wybrała na kolejnego lokaja. Czy to, dlatego że nie potrafił gotować, czy może, dlatego że Jeanny nie była mężczyzną? Czyżby Elizabeth uważała, że nie nadawał się do niczego konkretnego? Nie. Nie mógł pozwolić sobie myśleć w ten sposób. Awans powinien napawać go dumą. Szlachcianka na pewno wiedziała, co robi, podejmując taką decyzję. Tylko, dlaczego brunet wciąż nie mógł zrozumieć jej pobudek?

Brakowało mu dawnego życia. Beztroskich śmiechów, martwienia się o to, że znów zdenerwuje prawdziwego kamerdynera, rodzinnej atmosfery panującej w domu. Odkąd Sebastian i Seth w niewyjaśnionych okolicznościach opuścili rezydencje, wszystko się zmieniło. Ustał śmiech, ustały krzyki zirytowanej hrabianki, rzucającej w lokaja wszystkim, co miała pod ręką. Nikt już nie myślał o zabawie. Chłopak nie pamiętał nawet, kiedy ostatni raz grali w baseball. Również Wielkanoc minęła w ponurej atmosferze, właściwie w posiadłości Roseblack jedyną jej oznaką była kartka z życzeniami przysłana przez małego Timmiego.

 Tomoko – najlepsza przyjaciółka jego pani, która niczym najgorszy przestępca od poł roku przetrzymywana była w zimnej, brudnej piwnicy również nie poprawiała chłodnej atmosfery podlondyńskiej rezydencji. Za każdym razem, kiedy przynosił jej posiłek, zastanawiał się, jak długo da radę patrzeć na cierpienie japonki, nim straci kontrolę nad swoim ciałem i wbrew woli Elizabeth uwolni ją z tego okropnego miejsca. Nie zgadzał się z decyzją fioletowowłosej, ale jako jej lokaj, nie mógł się sprzeciwić. Jedyne, co był w stanie dla niej zrobić, to próbować rozchmurzyć zakładniczkę. Opowiadał jej, o tym, co działo się w posiadłości. O wygłupach kucharza i pokojówki, o potłuczonej zastawie stołowej, przypalonym mięsie i zwierzętach, które widział, przechadzając się po ogrodzie. Czuł, że w ten sposób, chociaż na chwilę odrywa nastolatkę od niekończącego się cierpienia. I mimo, iż spędzał z nią tyle czasu, ile tylko mógł, był świadomy, że nic nie wynagrodzi jej straconych miesięcy. Zdradzona przez najlepsza przyjaciółkę, Tomoko wciąż kochała Elizabeth i nie pałała do niej nienawiścią. Imponowała młodemu służącemu swoją siłą. Na jej miejscu, pewnie znienawidziłby swoja panią i już dawno się poddał. Jednak ona była inna. Ze wszystkich sił trzymała się życia i nadziei, że któregoś dnia szlachcianka się opamięta i ją uwolni.

Japonka miewała gorsze dni, potrafiła przez kilkanaście godzin nie ruszyć się z kąta celi, bez słowa kuląc się na zimnej kamiennej podłodze, odmawiając posiłku, ale i tak, prędzej czy później udawało jej się pozbierać. Brunet naprawdę podziwiał wolę walki tej niepozornej dziewczyny.

                Służbowymi drzwiami wszedł do kuchni Thomas, trzymając w ręce oskubanego z piór bażanta. Widząc młodego lokaja, rzucił martwego ptaka na stół i usiadł na blacie, nachylając się nad przyjacielem.

                – Jak tam, Tai? – zapytał, wymuszając na chłopaku wzrokiem, by spojrzał na jego zdobycz.
Brunet uśmiechnął się niewyraźnie i popatrzył na truchło zwierzęcia.

                – Zanim zaczniesz go przyrządzać, powinieneś tu posprzątać – odparł bez przekonania.

                – Haha! Widzę, że coraz lepiej odgrywasz swoją rolę! – zaśmiał się entuzjastycznie kucharz i podszedł do zlewu, by umyć naczynia.

Tai przygryzł dolną wargę, powstrzymując wzbierające do oczu łzy. W słowach służącego było tyle bolesnej prawdy, chociaż ten zapewne nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Odkąd wszystko się zmieniło, tylko on jeden próbował podtrzymać płomień rodzinnego ogniska. Żartował, wygłupiał się, popełniał błędy – wszystko jak za starych, dobrych czasów. Chciał w ten sposób ulżyć pozostałym, był to również jego sposób, na radzenie sobie z sytuacją – udawanie, że wszystko jest w porządku, tak długo, aż nie stanie się to prawdą. Niestety Tai nie potrafił się tak oszukiwać.

                – Masz rację. Nie jestem lokajem. Jestem tylko dzieciakiem, który odgrywa swoją rolę w tym boleśnie kuriozalnym przedstawieniu… – szepnął chłopak.

                – Ucisz się! – Podniesiony, ostry głos kucharza rozbrzmiewający w akompaniamencie uderzenia garnkiem o krawędź umywalki, wywołał ciarki na plecach lokaja. – Nie możesz tak mówić. Jesteśmy tu po to, by zapewnić panience Elizabeth najlepsze warunki życia. Nie bądź samolubny. Nie tylko ty cierpisz. Doceń zaszczyt, który na ciebie spłynął i podołaj zadaniu – mówił twardo. – To nie będzie trwało wiecznie, w końcu wszystko się ułoży… – Ton jego głosu nieco zelżał, odkrywając drzemiące w nim pokłady nadziei. – Panie lokaj, pomożesz mi przygotować ten soczysty kawał drobiu? – zapytał radośnie, kończąc wywód.

Chłopak skinął twierdząco głową i chwytając ptaka za nogi, podszedł z nim do blatu. Wziął do ręki nóż i ostrożnie zaczął oddzielać mięso od kości.

                Tym czasem Jeanny krzątała się po kolejnych pokojach, przecierając kurze i myjąc okna. Odkąd zabrakło demona, spora część jego obowiązków spadła na nią. Nigdy wcześnie nie zastanawiała się nad tym, jak ciężka w rzeczywistości była praca kamerdynera. Poza zajmowaniem się Elizabeth, rozdzielaniem zadań i poprawianiem błędów podwładnych, na jego głowie była cała masa obowiązków, z którymi trójka służących ledwo dawała sobie radę. Codziennie wieczorem, pokojówka padała zmęczona na łóżko, nie mając nawet siły, by podsumować w myślach miniony dzień. Kiedy tylko zamykała oczy, zasypiała ze zmęczenia. Nie narzekała, w końcu od początku powinna wykonywać wszystkie prace, z których wyręczał ją Sebastian. Była wdzięczna, że wciąż było coś, co mogła zrobić dla swojej pani. Starała się najlepiej, jak potrafiła, by szlachcianka była z niej zadowolona. By, chociaż przez chwilę, dom wyglądał tak samo majestatycznie jak utrzymywany był przez wszystkie wcześniejsze lata. Przykładała się do zleconych zadań, dawała z siebie wszystko i z każdym dniem była coraz bardziej zadowolona z efektów, a spojrzenia Elizabeth, w których dostrzegała nawet najmniejszą iskrę uznania, rozpalały w niej nadzieję, że jeszcze nie wszystko było stracone. Że mimo ogromnej straty, która dotknęła całą ich nietypową rodzinę, hrabiance uda się odnaleźć szczęście i ukojenie.

                – Pokojówko, gdzie jest Elizabeth? – Blondynka usłyszała znajomy głos za plecami.
Odwróciła się tyłem do okna i w drzwiach sypialni ujrzała czerwonowłosego shinigami.

                – Panienka jest w swojej sypialni, panie Sutcliff – odpowiedziała posłusznie.

Nie pałała specjalną sympatią do tego dziwnego człowieka, który od jakiegoś czasu zaczął regularnie pojawiać się w rezydencji, ale dzięki niemu fioletowowłosa nie pozostawała bierna. Czasami mężczyzna pomagał jej w zleconych przez Królową zadaniach, a czasem zamykał się wraz z dziewczyną w jej gabinecie i godzinami nie wychodził z niego, prowadząc z nią burzliwe dyskusje. Nie był to może najlepszy sposób aktywnego spędzania czasu, ale po kilku pierwszych dniach, które Elizabeth przeleżała w łóżku zupełnie się nie odzywając, nie ruszając się na krok i z trudem zmuszając się do wypicia szklanki wody, był to niesamowity postęp. Dlatego pokojówka była wobec Sutcliffa przyjazna i grzeczna, choć przez cały czas miała się na baczności na wypadek, gdyby mężczyzna próbował czegoś dziwnego.

                – Dzięki – rzucił czerwonowłosy i zniknął z pola widzenia pokojówki.

Dziewczyna powróciła do pracy, przysłuchując się z wielką uwagą każdemu dźwiękowi, jaki niósł się echem po opustoszałych korytarzach.

                Bóg śmierci bez ostrzeżenia wpadł do sypialni Lizz, zastając ją półnagą, w trakcie przebierania się w białą koszulę i czarną wełnianą marynarkę. Udawał zawstydzonego, ale na szlachciance jego obecność nie robiła żadnego wrażenia. Ubrała się do końca i usiadła na łóżku, by założyć i zawiązać, sięgające prawie do kolan, czarne oficerki.

                – Myślałam, że jednak dacie mi dziś spokój – powiedziała, pochylając się.

                – Dlatego się tak wystroiłaś? – zauważył, niezwykle bystrze, Grell.

                – To na wszelki wypadek. Sutcliff, dziś ja pomogę wam, jutro ty mi się odwdzięczysz – rzekła nieznoszącym sprzeciwu głosem.

                – Królowa znowu się tobą wysługuje? – zakpił, bawiąc się pasmem krwistoczerwonych włosów.

Dziewczyna prychnęła pod nosem. Wstała z łóżka i wsuwając w cholewę buta leżący dotąd na etażerce sztylet, spojrzała z zacięciem w zielone oczy boga śmierci.

                – Zawrzyj ryj, Sutcliff. Taka była umowa. Twoja osobista opinia mnie nie interesuje – wyjaśniła i minęła mężczyznę, wychodząc z sypialni. – Pospieszmy się, nie mam czasu na te wasze paranormalne potyczki, które nijak nie zbliżają mnie do celu.

Shinigami jęknął coś pod nosem i ruszył za dziewczyną.

~*~

                – Cholerni bogowie! Zostawcie nas w spokoju! – krzyczał jeden z dwójki demonów.

Stali przyparci do muru, bez możliwości ucieczki. Z obu stron drogę zastawiali im shinigami. Grell wraz z Ronaldem Knoxem celowali swoimi kosami w głowy przerażonych, piekielnych istot niższego rzędu. Szkaradne postaci potworów wzbudzały w stojącej za Sufcliffem szlachciance obrzydzenie. Przywykła już do ich wyglądu – zniekształcone ciała, szpetne twarze i krwistoczerwone, puste oczy przez ostatnie miesiące stały się dla niej normą, jednak wciąż na ich widok czuła niechęć. Na samą myśl o tym, jak piękny w swej prawdziwej formie był demon, z którym podpisała pakt, po jej plecach przechodziły ciarki. Nigdy wcześniej nie zastanawiała się, jaką pozycję pełnił Sebastian w swoim świecie. Dopóki nie stanęła oko w oko z jego, jak zwracał się do niego były kamerdyner, Ojcem nie zaprzątała sobie głowy takimi nieistotnymi detalami. Nie obchodziło ją jego pochodzenie, prawdziwe pobudki, ani przeszłość. Zawsze myślała tylko o tym, że był narzędziem do osiągnięcia jej celu. Narzędziem, które obdarzyło ją, jak się zdawało, wzajemnym uczuciem miłości i zaufania. Gdyby wcześniej dane jej było ujrzeć niższe piekielne pomioty, może poddałaby w wątpliwość zapewnienia o oddaniu i szczerości, którymi Sebastian poił ją przez te lata. Była naiwna, ale teraz wiedziała już, że tym bestiom nie można było wierzyć w żadne słowo. Także niechęć Williama wydała jej się dużo bardziej zrozumiała, niż kiedy spotkała się z nim po raz pierwszy.

                – Gadaj, co zamierzaliście zrobić z tymi duszami – warknęła hrabianka, wychodząc z cienia czerwonowłosego.

Podeszła do jednego z demonów i uśmiechnęła się morderczo, przykładając sztylet do jego gardła.

                – Mieliśmy dostarczyć je naszemu panu! – krzyknął drżący potwór.

                – Jakiemu panu?

                – Naszemu Ojcu, Królowi Belialowi! – wtrącił się drugi, niemniej rozdygotany pomiot.
Dziewczyna splunęła z obrzydzeniem i przycisnęła broń, raniąc gardło Niższego.

                – Nie wierzę wam – wycedziła przez zęby, intensywnie przyglądając się mimice zniekształconej twarzy swojej ofiary.

                – Przecież, kurwa, dobrze wiesz, że nie możemy sami ich pożreć, pieprzona gówniaro! – wydarł się demon, próbując zaatakować fioletowowłosą.

Odskoczyła w tył i zerwała z szyi materiałowy woreczek. Ujęła go w obie dłonie i podsuwając do ust, wymamrotała kilka niezrozumiałych słów, po czym rzuciła mieszkiem w biegnącą ku niej bestię. Potwór stanął w ogniu. Zaczął wydawać z siebie nieludzkie wrzaski cierpienia. Czarne jak smoła, zdeformowane ciało zaczęło nienaturalnie wyginać się w różne strony, póki nie zaczęło zamieniać się w pył. Po minucie krzyk ustał, a po bestii została jedynie kupka błyszczącego popiołu.

Dziewczyna spojrzała groźnie na rannego potwora.

                – Jesteś następny – oświadczyła i sięgnęła do kieszeni marynarki.

                – Nie! Czekaj, stój! Wszystko powiem! – zaczął panikować.

                – Niech gada – wtrącił się Sutcliff.

Niezadowolona nastolatka westchnęła ciężko i machnęła ręką, przyzwalając bestii, by przemówiła.

                – Król zbiera dusze, by przywrócić siłę swojemu prawowitemu następcy, ukochanemu synowi. My tylko zbieramy te, które wybrał. Nie mamy z tym nic wspólnego! Wcale nie chcemy tego robić, ale nie mamy wyjścia, inaczej nas zabije! – tłumaczył chaotycznie.

                – Nie macie wyjścia? – zainteresowała się Elizabeth. – Wyjaśnij.

                – Niewielu z nas popiera zachowanie Króla. Uważamy, że marnotrawny syn nie zasługuje na jego łaskę. Nawet nie używa swojego prawdziwego imienia! Wciąż posługuje się tym, które nadało mu ludzkie ścierwo! – krzyknął.

Hrabianka podbiegła do potwora i znów przyłożyła ostrze go jego gardła.

                – Uważaj na słowa, śmieciu – upomniała go. – Co planuje twój król?

                – On i ten jego… Sebastian, chcą przejąć kontrolę nad ludzkim światem – odparł potwór, z trudem przełykając spływająca do gardła krew.

                – Dziewczyno, wystarczy – warknął zniecierpliwiony Knox i odpaliwszy swoją kosę, powoli zaczął zbliżać się do demona.

                – Twój szef sam prosił mnie o pomoc, jeśli coś ci się nie podoba…

                – Ma racje, Elizabeth – przyznał Grell. – Niczego więcej się nie dowiemy. I tak pozwoliłem ci na zbyt wiele. Ta sama gadka od dwóch miesięcy… – jęknął i również zaczął zbliżać się do rozdygotanego potwora.

                – Jak chcesz – odparła i opuściwszy sztylet, odwróciła się i odeszła, pozostawiając bestię na łasce bogów śmierci.

Podeszła do błyszczącej kupki pyłu, wyciągnęła z kieszeni pusty woreczek i wsypała do niego garść popiołu. U jej boku pojawił się Sutcliff, strzepując krew ze swojej ukochanej broni.

                – Mówiłem, rutynowa robota. Czego się spodziewałaś? – zapytał, zarzucając kosę na ramię.

                – Konkretów. Ciągle gadają o zbieraniu dusz i opanowaniu ludzkiego świata. Cholerne demony! Wysyłają te niczego nieświadome ścierwa na rzeź. Zbierają siły, tracąc zbędne robaki. To doskonale do niego pasuje…

                – Zgadzam się. Zmyślne, jak przystało na Króla Piekieł.

                – To nie jego sprawka. To mój… to ten cholerny demon. Nie bez powodu wciąż używa tego imienia. Nie chce, żebym zapomniała – wyjaśniła dziewczyna, ze złością zaciskając pięści. – Ale to już nie twoja sprawa. Zrobiłam, co do mnie należało. Reszta gówna, które po nim zostało, należy do was.

                – Jednak uszczknęłaś sobie kawałek – zauważył, chwytając nastolatkę za nadgarstek ręki, w której trzymała malutką sakiewkę.

                – Nie twój interes – odparła twardo i wyszarpnęła się z jego uścisku. – Widzimy się jutro w południe – machnęła dłonią, wsiadła na konia i pogalopowała w głąb lasu.

                – Panie Sutcliff… Dlaczego Pan William zgodził się współpracować z tym krnąbrnym dzieckiem? – zapytał Ronald, równając się z przełożonym.

Czerwonowłosy westchnął, podrapał się po policzku i radośnie uśmiechnął do blondyna, poprawiając zsuwające się z nosa okulary.

                – Ponieważ ta denerwująca dziewczyna posiada aktywny kontrakt z jednym z naszych największych wrogów i kiedy przyjdzie odpowiednia chwila i uda jej się go przywołać, przejmiemy go i raz na zawsze uporamy się z całą demoniczną nacją – wyjaśnił słodko, jakby opowiadał Knoxowi i swoich ślubnych planach.

                – Panie Sutcliff, to niezwykle okrutne. Kiedy prawda wyjdzie na jaw, ona załamie się do reszty – odparł z nutą współczucia, spoglądając w kierunku znikającej między drzewami hrabianki.

                – Taki los ludzi. Dla nas nie powinno mieć to znaczenia, Knox. Wracajmy zdać raport Willowi! – krzyknął i tanecznym krokiem ruszył przed siebie.

                – Ludzkie życie jest naprawdę pozbawione sensu – westchnął Ronald i pobiegł za przełożonym. 

.