Znów udało mi się napisać rozdział na czas! Możecie być ze mnie dumni. W ogóle powiem Wam, że wyjątkowo dobrze mi się pisało ten rozdział (poza tym, że za nic nie mogłam się za to zabrać i jak zwykle stukałam go we wtorkowe popołudnie, bo po co zacząć wcześniej xD). W każdym razie czuję się zadowolona z samego rozdziału, jako z aktu pisania go. Co do jakości... Mam nadzieję, że jest okay, powinno trzymać poziom, a co do błędów: ciężko robić betę na świeżo, więc jak jakieś zobaczycie, dawajcie znać :P.
Miłego! :*
=============================
Olśniona jego
zachowaniem, jak idiotycznie by to nie brzmiało, szłam dalej przez wąski
korytarzyk pomiędzy masą stoisk z jedzeniem, gadżetami i różnymi formami
japońskiej sztuki, by dotrzeć w kolejne miejsce, które miałam na liście.
Profesor szedł obok mnie, rozglądają się trochę niepewnie, ale odnosiłam
wrażenie, że im dłużej tu byliśmy, tym czuł się swobodniej. Gorzej robiło się
tylko chwilami, kiedy gdzieś coś głośniej uderzyło, ktoś wrzasnął albo w ogóle
z nagła działo się coś, czego się nie spodziewał. Wtedy był jak spłoszone
zwierzę, zagubiony kot, który niemo szukał pomocy. A ja uwielbiałam koty,
dlatego po którymś z kolei wzdrygnięciu się, chwyciłam go za rękę i
uśmiechnęłam się ciepło, gdy dwie herbaciane tęczówki zatrzymały się na mnie w
wyrazie zaskoczenia.
— Nie martw
się, jak mi zacznie przeszkadzać, to cię puszczę. A tak przynajmniej się nie
zgubimy, tam jest tłok — wyjaśniłam, skrzętnie ukrywając swoje prawdziwe
intencje pod grubą warstwą samolubnej, interesownej postawy, za którą chowałam
się zawsze, gdy naga prawda wydawała się zbyt intymna i istniało
prawdopodobieństwo, że mnie zrani.
— Ach,
rozumiem. W takim razie będę mocno cię trzymał, nie chciałbym, żebyś została tu
zupełnie sama — odpowiedział w podobnym tonie, mrugając do mnie
porozumiewawczo. Zwyczajnie dawał znać, że wiedział, jak się czułam i nie
wymagał ode mnie mówienia tego, czego i tak bym z siebie nie wydusiła.
— No i dobrze,
bo od ściskania boli mnie ręka. Ty ściskaj — dodałam jeszcze, by moje słowo
zawisło w gęstym, dusznym od potu powietrzu, żebym miała ostatnie słowo,
uwielbiałam je mieć.
Resztę stoisk
odwiedziliśmy już w miarę spokojnie. Kupiłam kilka nieistotnych bambetli,
dziwak chciał zasponsorować mi elektryczny garnek do ryżu, ale bardzo dobitnie
dałam mu do zrozumienia, że nie potrzebuję sponsora, a kiedy obeszliśmy
wszystko, co nas interesowało, na chwilę zatrzymaliśmy się przy scenie w
głównej hali, by popatrzeć na artystów i powytykać błędy językowe początkujących
uczniów jednej z warszawskich szkół językowych. Nie, żebym czuła potrzebę czuć
się od nich lepsza, dlatego też nie wygłaszałam swoich komentarzy nazbyt głośno
– jak miałam w zwyczaju, kiedy tylko udawałam, że mówię obok, a naprawdę
chciałam, by osoba, o której mówię, mnie usłyszała – ale niezwykle imponował mi
fakt, że potrafiłam takie błędy dostrzec. To oznaczało, że lata nauki nie szły
w las i stopniowo stawałam się coraz lepsza. A Sebastian… Cóż, on poprawiał
moje błędne poprawiania ich błędów, ale i to mi nie przeszkadzało, mogłam się
czegoś nauczyć, a każda okazja, by zdobyć nowe doświadczenie językowe, była
niezwykle ważna. Już sam fakt, że spotykałam się, jakby nie było, z japonistą,
napawała mnie radością i idiotyczną dumą, że będę mogła szkolić język w
zasadzie zawsze, gdy tylko będę miała na to ochotę. Pod tym względem Michaelis
wydawał się doskonałym materiałem na faceta, szczególnie dla mnie, ale pod
innymi… Cóż, starałam się nie wybiegać myślami aż tak daleko, by nie zapeszać.
— Pójdziemy do
kawiarni? Mam ochotę na herbatę — zapytałam, pokazując mu jedną z kawiarnianych
sieciówek.
Na dworze było
zimno, z naszych ust naprzemiennie wydobywały się ciemne obłoczki ciepłego
powietrza, które zawsze myliłam z dymem i nigdy nie wiedziałam, czy to jeszcze
papieros czy już powietrze. Marzły mi dłonie, bo nie wzięłam rękawiczek, a z
nosa coraz bardziej ciepło i co jakiś czas musiałam nieelegancko pociągać
nosem. Byłam zadowolona, spotkanie ostatecznie wyszło naprawdę miło, ale jednak
potrzebowałam chwili, żeby posiedzieć, odpocząć i nieco się ogrzać.
Sebastian
jednak mruknął tylko coś pod nosem. Wydawał się strasznie sceptyczny wobec
mojego pomysłu, biorąc pod uwagę, jak gładko udało mi się przeciągnąć go po
całym Torwarze. Nie do końca rozumiałam tylko, o co chodziło. Herbata? Mógł
zamówić kawę, to nie był jakiś lokal konkurencyjny Starbucksa, tylko zwyczajne
miejsce, gdzie można było usiąść, zjeść cośi wypić (szczerze mówiąc wybór kawy
był tam nawet znacznie bogatszy).
— Może lepiej
pójdziemy do mnie? Mam tego twojego Besalara, ostatnio w sklepie była promocja
i sprzedawali różne smaki, więc wziąłem z myślą o tobie, na wszelki wypadek —
zaproponował nieśmiało, a mi momentalnie zrobiło się ciepło.
Nie przywykłam
do tego, że ktoś tak po prostu o mnie myślał, gdzieś w szarej codzienności
swojego życia. Zawsze sądziłam, że jestem dla innych tylko kolejną, wypłowiałą
plamą, którą mijają obojętnie, napotykając przypadkiem co kilka dni. Jednak
wyglądało na to, że dla Michaelisa byłam kimś więcej. I to na tyle, że nawet
wiedział, jaką markę herbaty lubię najbardziej. A już że pomylił nazwy, to
szczegół, nawet nie zamierzałam mu tego wytknąć. Bezpośrednio.
— Jak masz
Basilura Magic Nights to przyjdę — oświadczyłam zdecydowanie, ciekawa, co
zrobi, jeśli takiej herbaty akurat nie miał. Nie doczekałam się jednak.
— Magic Nights, Frosty Afternoon,
Golden Crescent, Whit Magic i jeszcze kilka.
— Frosty
Afternoon?! Uwielbiam ją. Powiedz, że sypana, błagam! — Podekscytowałam się na
samo wspomnienie jednego z ulubionych smaków wysokojakościowej herbaty. Kiedyś
kupiłam ją sobie w puszce w kształcie półksiężyca i piłam bardzo oszczędnie,
tylko w wyjątkowych sytuacjach, czasem zimą przy otwartym na oścież oknie z
samego rana, by poczuć rześkość poranka i chociaż herbata nazywała się „afternoon”
na takie chwile pasowało idealnie.
— Tak sądziłem,
że ci zasmakuje — zaśmiał się, wyraźnie z siebie zadowolony.
— Skąd mogłeś
to wiedzieć? Nie mówiłam ci.
— Nie musiałaś,
jestem domyślny.
— Po prostu
sprawdziłeś skład tych, o których mówiłam i wywnioskowałeś, jakie połączenie
również mogłoby mi smakować. To w gruncie rzeczy żaden wyczyn, wiesz? Starałam
się być miła — prychnęłam lekko zirytowana.
— Starałaś się,
ale kompletnie to właśnie spieprzyłaś, wiesz?
— Wiem, cicho.
Po prostu chodźmy, bo naprawdę mi zimno. Adidasy nie wytrzymują próby,
przydałyby mi się rękawiczki, no i kręgosłup mnie boli — wyżaliłam się tak
otwarcie, jak kiedyś rodzicom, gdy za dzieciaka ciągali mnie na siłę na górkę
do zjeżdżania, nie rozumiejąc, że wcale nie mam ochoty wspinać się tylko po to,
żeby przez chwilę poczuć prędkość sprawiającą, że łzawiły mi oczy.
— Mogę dać ci
tabletkę.
— Spasuję.
— Więc weź to,
proszę. — Ściągnął rękawiczki i wręczył mi je drżącymi, bladymi dłońmi o
niesamowicie intensywnych, czarnych paznokciach. Że też chciało mu się je
malować, skoro i tak nikt ich nie widział. Nie wnikałam, uznałam, że zapytam w
bardziej komfortowych warunkach.
— Na pewno? —
Pokiwał głową. — Dziękuję, oddam w autobusie — zapewniłam, wsuwając ręce do
środka niezwykle miękkich i wygodnych, chociaż zdecydowanie zbyt dużych
rękawiczek.
Trochę było mi
głupio. Wiedziałam, że miał fobię i to było dla niego niesamowicie komfortowe.
Wiedziałam też, że prawdopodobnie już nigdy nie założy tych rękawiczek, tylko
spali je gdzieś, bo w końcu skaziłam je swoimi zarazkami od wewnątrz, ale
doceniałam gest. Sebastian momentalnie się spłoszył, przygarbił i zaczął
rozglądać tak, jak zwierzę wyczuwające, że ktoś je obserwuje. Wzięłam go więc
pod ramię i prowadziłam na przystanek, by chociaż trochę ułatwić mu drogę.
Kiedy tylko
wsiedliśmy do autobusu, ściągnęłam rękawiczki i oddałam mu je, dziękując
jeszcze raz za pomoc. Naprawdę się przydały. Czerwone z zimna, szczypiące palce
nieco odpoczęły i nawet były w stanie odpowiednio się zgiąć, żebym mogła
chwycić się żółtej rurki w autobusie. Mój towarzysz za to stał jak kołek oparty
o gumową harmonijkę w przegubie autobusu i wpatrywał się w swoje ukochane
rękawiczki, wyraźnie nie wiedząc, co powinien zrobić. Głupio mi się zrobiło.
~*~
Uparłem się, że
będę mężczyzną. Że stanę na wysokości zadania, przełamię swój idiotyczny lęk,
wejdę wśród ludzi. Nie sądziłem, że wyjdzie aż tak dobrze, dlatego pozwoliłem
sobie zaszaleć. Opuściłem strefę komfortu, podjąłem zbyt pochopną, nieprzemyślaną
decyzję i… Skończyłem w pełnym zarazków autobusie, w którym nie miałem nawet
jak zachować stabilności, bo kierowca – chyba jakiś niespełniony wyścigowiec –
jechał tak, jakby próbował nas wszystkich zabić. Gdybym miał przy sobie napój,
który trzeba wstrząsnąć przed otwarciem, miałbym problem z głowy.
Brak rękawiczek
był dla mnie czymś tak obcym, nienormlanym i niemal przerażającym, że chociaż w
zasadzie nawet niczego nie dotknąłem, czułem się tak, jakby cały mój świat
spłonął i figury z popiołu powoli rozwiewały się z każdym pełnym drobnoustrojów
oddechem. Czułem się brudny, tak niesamowicie splamiony, że mogłem już tylko
myśleć o tym, jak bardzo tęsknię do mojej wanny i specjalnego żelu
antybakteryjnego. Nie byłem arachibutyrofobem, o prostu nienawidziłem tego
wszechobecnego brudu. W domu, gdy byłem sam, mogłem zdjąć rękawiczki i poruszać
się normalnie, bo ufałem sobie i wiedziałem, że mam porządek. Nic nigdy się nie
lepiło, między kafelkami w łazience nie było zagrzybiałych fug, blaty zawsze
lśniły, a o kurzu nie było co marzyć, nawet w powietrzu, bo zamontowałem
specjalny filtr. Ale tu, w pełnym poubieranych w grube warstwy materiałów ludzi
oddychających ciepłym powietrzem w tym paskudnie brudnym i zakurzonym środku
komunikacji miejskiej, którego strach było dotknąć, bo nie wiadomo, kto
wcześniej tu był i kiedy to ostatnio było myte, zwyczajnie umierałem. Nie mogłem
doczekać się przystanku, pragnąłem już stąd wyjść, zapalić i schować się w
domu. Na dodatek marzły mi dłonie.
Nie byłem
przyzwyczajony nawet do jesiennego chłodu, nawet do letniej bryzy a co dopiero
ten pieprzony mróz. Dłonie były jedynymi częściami mojego ciała, które nie
radziły sobie z niskimi temperaturami. Między innymi po to malowałem paznokcie,
lakier sprawiał, że opuszki palców mniej marzły, ale nie zamierzałem się nikomu
z tego spowiadać. Wolałem uchodzić za dziwaka, który po prostu lubi czerń.
Swoją drogą ją lubiłem. Za to moja sucha skóra nienawidziła powietrza.
Nim doszliśmy
do domu, palce skostniały mi do tego stopnia, że nawet gdybym chciał,
zwyczajnie nie byłbym w stanie wcisnąć przycisku w windzie czy otworzyć drzwi.
Głupio było mi prosić Kasię, żeby grzebała w kieszeni moich spodni, ale nie
bardzo miałem wyjście. Lepsze to niż przypadkowe połamanie, zwichnięcie,
skręcenie, czy co tam jeszcze mogło mi się stać, palca. Miałem dosyć przykrych
wrażeń bólowych, nie potrzebowałem dodatkowych.
Jedyne, co mnie
pocieszało, to mina dziewczyny. Łagodny uśmiech na jej twarzy, wykończony
delikatnymi rumieńcami z zimna i zawstydzenia tworzyły malowniczy obraz, który
pragnąłem zatrzymać w pamięci na zawsze. Ona, w ciemnej czapce z cekinami i
paskiem modnego puszku, tuż za nią latarnia rzucająca miękki cień na prawą
stronę twarzy, uwydatniając wyraziste kości policzkowe, do tego soczyście
błękitne oczy i ten radosny blask, których z nich bił i próbował przyćmić dołeczki
w policzkach, by uszły mojej uwadze, ale byłem na to zbyt dobrym obserwatorem.
— Możesz już
przestać się tak gapić? Wiem, że zniszczyłam ci rękawiczki, no ale…
— Nie zniszczyłaś!
— odparłem pospiesznie. — Upiorę je dokładnie wywinięte na lewą stronę, potem
normalnie i będą się nadawały. Nie przejmuj się.
— Ah, racja. To
faktycznie nic strasznego. — Chyba ze mnie kpiła, ale szczerze mówiąc, nie
byłem pewien.
— Mogłabyś… Wyjąć
eeee… Klucze, z mojej kieszeni, prawej, w spodniach. Przepraszam — wybełkotałem
zażenowany, stając naprzeciwko drzwi.
Dziewczyna
popatrzyła na mnie podejrzliwie. Na jej czole pojawiły się dwie sinusoidalne
zmarszczki, a sam wzrok nabrał niezwykle analitycznego wyrazu. Sprawdzała mnie.
Próbowała zrozumieć, skąd wzięło mi się to idiotyczne pytanie, bo że nie było
próbą namówienia jej do nawiązania bliskiego kontaktu, wiedzieliśmy oboje nim
jeszcze otworzyłem usta. W końcu to nie było w moim stylu, do tego trzeba było
mieć jaja, a nie wyciśnięty, wiszący worek między nogami. Nie starałem się
ukrywać przyczyny, w końcu i tak domyśliłaby się w ciągu kilku najbliższych minut,
bo pilnie potrzebowałem wymoczyć ręce w gorącej wodzie z nawilżającymi
specyfikami.
— Nie dawaj mi
więcej rękawiczek. Ja bym tylko zmarzła, a ty prawie sobie odmroziłeś palce.
Szkoda dłoni — skomentowała poważnie, z nutą niechęci w głosie.
Przysunęła się
do mnie i z niezwykłą zręcznością wyciągnęła klucze. Jakby była mistrzynią
złodziejstwa. Gdybym nie widział jej ręki, nawet bym nie poczuł, że coś
zniknęło z kieszeni. Albo to dlatego, że lekko zdrętwiała mi noga i mrowienie
utrudniało odbieranie bodźców, ale ciężko było jednoznacznie określić, poza tym
to nie było ważne i wolałem myśleć, że miała taką ciekawą umiejętność.
Gdy otworzyła
drzwi, zaproponowała, że zaparzy herbatę i kawę, a ja mogę iść zadbać o swoje
ręce. Że też moja pokerowa twarz była aż tak kiepska, by tak dobrze się domyśliła…
Przynajmniej wiedziałem, że nie było sensu próbować swoich sił w kasynie. Niby
jakoś strasznie nie dotknęłaby mnie ta strata, ale po co robić z siebie jeszcze
większe pośmiewisko?
Rozebrawszy
się, poszedłem do łazienki, przebrałem się w coś świeżego, wrzuciłem wywinięte
na lewą stronę rękawiczki do pralki wraz z kilkoma innymi rzeczami, nastawiłem
pranie. Potem umyłem dokładnie ręce, przygotowałem gorącą wodę ze środkami
nawilżającymi i łagodzącymi, a potem wróciłem do salonu, gdzie na stoliku do
kawy stały dwie filiżanki, a na kanapie tuż przed nimi siedziała z
przyciągniętymi do siebie kolanami moja Kasia. Moja Kasia… Chciałbym kiedyś móc
powiedzieć to na głos, wiedząc, że to prawda.
— Wybacz, że
tyle to trwało, musiałem się tym zająć od razu.
— Nie szkodzi.
Zrobiłam ci czarną kawę bez cukru, no i zobacz, nabiłam fifkę. Nauczyłam się!
— Nieźle —
skomplementowałem, przyjrzawszy się jej dziełu. Kawa pachniała naprawdę dobrze,
a lufka była nabita porządnie, ale nie na tyle mocno, by nie dało się swobodnie
ciągnąć.
— Chcesz palić?
W sumie się tego nie spodziewałem…
— Jak ci na
mnie szkoda, to zapalimy to, co mi dałeś.
— Nie o to
chodzi, o prostu myślałem…
— Że jak do
ciebie przyjdę, to mi się odwdzięczysz za wtedy. Domyśliłam się, wiesz? I w
sumie się tego spodziewałam, dlatego… — przerwała i wziąwszy do ręki fifkę,
przystawiła ogień do cybucha i wzięła pokaźny wdech, po chwili wypuszczając z
ust chmurę gęstego dymu. — Dlatego się ogoliłam, przygotowywałam psychicznie i
nawet udało mi się obejrzeć jakiegoś pornosa z taką sceną bez wymiotowania,
żeby wiedzieć, czego się spodziewać. Ale na trzeźwo nie dam rady.
Po tym, co powiedziała,
poczułem się trochę jak gwałciciel, który zwabił swoją ofiarę. Ofiarę, która
musiała chorować na bardzo silny syndrom sztokholmski, bo zamiast odmówić,
uciec, zadzwonić na policję czy zwyczajnie odwołać spotkanie, jeszcze tylko się
do niego szykowała. To ja byłem taki obrzydliwy, niedelikatny i… sam nie wiem
jaki jeszcze, czy to ona podchodziła do tego zbyt paranoicznie?
— Ale wiesz, że
to nieobowiązkowe, prawda? Bardziej fakultatywne.
— Na wtorkowy
dyżur też się do ciebie zapisałam, widać lubię się z tobą męczyć. — Co ja bym
zrobił bez tej jej ironii? Przychodziła call girl tak łatwo, że chwilami
zastanawiałem się, czy ona aby na pewno mnie lubi, czy tylko bawi się moim kosztem,
czy… W sumie nie wiedziałem, co myślałem, ale to zdecydowanie miało negatywny
wydźwięk.
— Czyli chcesz,
żebym to zrobił czy nie? Nie jestem dobry w takie gry. To znaczy w sumie
jestem, ale nie w takich poważnych sprawach. Wolałbym nie odebrać tego źle i
przypadkiem nie zmusić cię do czegoś, na co naprawdę nie masz ochoty, wiesz? —
zapytałem, decydując się na grę w otwarte karty, bo stawka była zbyt wysoka,
żebym ryzykował, używając mózgu.
— Chcę. Gdybym
nie chciała, nie wspomniałabym o tym. Wiesz, na czym polega nasz problem? Ty
jesteś zbyt mało pewny siebie, a ja obracam w żart wszystko. Wszystko co mówię,
czuję i myślę. Czasem sama nie wiem, co jest prawdą. Więc nawet się nie dziwię,
że się w tym gubisz. Ale tak, chcę tego, przygotowałam się, uważam, że jesteś dobrą
osobą, bym to z tobą zrobiła, bo… — przerwała ponownie, by znów się zaciągnąć,
a kiedy skończyła, zestresowany wziąłem od niej fifkę, by nieco się
zrelaksować, bo resztki mojego mózgu niemal się gotowały od intensywnego
analizowania każdego jej słowa. — Bo, wybacz, nie chcę być jakaś wredna, albo
coś, ale jesteś trochę taką życiową sierotą. To mi daje poczucie bezpieczeństwa
i pewność, że nie będziesz potem ze mnie kpił, jeśli coś pójdzie nie tak, a to
dla mnie bardzo, ale to bardzo, bardzo, bardzo, BARDZO niezręczny i trudny
temat, no i chyba zioło zaczyna działać, bo mam niekontrolowany słowotok, wiec
mógłbyś już mnie uciszyć swoimi ustami? Zawsze chciałam… znaczy od ostatniego razu,
chciałam zapalić z tobą w ten sposób, żeby zobaczyć, czy wdychany dym, który
już ktoś wdychał, smakuje inaczej.
— Mam cię
pocałować. To zrozumiałem — zaśmiałem się, gdy tylko przeszła mnie pierwsza
fala rozluźnienia.
Zaciągnąłem się
po raz kolejny, zatrzymałem dym w płucach i przysunąłem się do Kate, by
delikatnie złączyć nasze usta w pocałunku i wdmuchać powietrze wprost do jej
ust. Zatrzymała je w sobie i jeszcze przez chwilę się całowaliśmy, by potem
wypuścić powietrze, uśmiechnąć się w nieco niepokojący sposób i zdecydowanie
pewniej szarpnąć mnie w swoją stronę i znów zacząć całować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz