Dziwak z dyplomem – 45

Znów udało mi się napisać rozdział na czas! Możecie być ze mnie dumni. W ogóle powiem Wam, że wyjątkowo dobrze mi się pisało ten rozdział (poza tym, że za nic nie mogłam się za to zabrać i jak zwykle stukałam go we wtorkowe popołudnie, bo po co zacząć wcześniej xD). W każdym razie czuję się zadowolona z samego rozdziału, jako z aktu pisania go. Co do jakości... Mam nadzieję, że jest okay, powinno trzymać poziom, a co do błędów: ciężko robić betę na świeżo, więc jak jakieś zobaczycie, dawajcie znać :P.

Miłego! :*

=============================

Olśniona jego zachowaniem, jak idiotycznie by to nie brzmiało, szłam dalej przez wąski korytarzyk pomiędzy masą stoisk z jedzeniem, gadżetami i różnymi formami japońskiej sztuki, by dotrzeć w kolejne miejsce, które miałam na liście. Profesor szedł obok mnie, rozglądają się trochę niepewnie, ale odnosiłam wrażenie, że im dłużej tu byliśmy, tym czuł się swobodniej. Gorzej robiło się tylko chwilami, kiedy gdzieś coś głośniej uderzyło, ktoś wrzasnął albo w ogóle z nagła działo się coś, czego się nie spodziewał. Wtedy był jak spłoszone zwierzę, zagubiony kot, który niemo szukał pomocy. A ja uwielbiałam koty, dlatego po którymś z kolei wzdrygnięciu się, chwyciłam go za rękę i uśmiechnęłam się ciepło, gdy dwie herbaciane tęczówki zatrzymały się na mnie w wyrazie zaskoczenia.
— Nie martw się, jak mi zacznie przeszkadzać, to cię puszczę. A tak przynajmniej się nie zgubimy, tam jest tłok — wyjaśniłam, skrzętnie ukrywając swoje prawdziwe intencje pod grubą warstwą samolubnej, interesownej postawy, za którą chowałam się zawsze, gdy naga prawda wydawała się zbyt intymna i istniało prawdopodobieństwo, że mnie zrani.
— Ach, rozumiem. W takim razie będę mocno cię trzymał, nie chciałbym, żebyś została tu zupełnie sama — odpowiedział w podobnym tonie, mrugając do mnie porozumiewawczo. Zwyczajnie dawał znać, że wiedział, jak się czułam i nie wymagał ode mnie mówienia tego, czego i tak bym z siebie nie wydusiła.
— No i dobrze, bo od ściskania boli mnie ręka. Ty ściskaj — dodałam jeszcze, by moje słowo zawisło w gęstym, dusznym od potu powietrzu, żebym miała ostatnie słowo, uwielbiałam je mieć.
Resztę stoisk odwiedziliśmy już w miarę spokojnie. Kupiłam kilka nieistotnych bambetli, dziwak chciał zasponsorować mi elektryczny garnek do ryżu, ale bardzo dobitnie dałam mu do zrozumienia, że nie potrzebuję sponsora, a kiedy obeszliśmy wszystko, co nas interesowało, na chwilę zatrzymaliśmy się przy scenie w głównej hali, by popatrzeć na artystów i powytykać błędy językowe początkujących uczniów jednej z warszawskich szkół językowych. Nie, żebym czuła potrzebę czuć się od nich lepsza, dlatego też nie wygłaszałam swoich komentarzy nazbyt głośno – jak miałam w zwyczaju, kiedy tylko udawałam, że mówię obok, a naprawdę chciałam, by osoba, o której mówię, mnie usłyszała – ale niezwykle imponował mi fakt, że potrafiłam takie błędy dostrzec. To oznaczało, że lata nauki nie szły w las i stopniowo stawałam się coraz lepsza. A Sebastian… Cóż, on poprawiał moje błędne poprawiania ich błędów, ale i to mi nie przeszkadzało, mogłam się czegoś nauczyć, a każda okazja, by zdobyć nowe doświadczenie językowe, była niezwykle ważna. Już sam fakt, że spotykałam się, jakby nie było, z japonistą, napawała mnie radością i idiotyczną dumą, że będę mogła szkolić język w zasadzie zawsze, gdy tylko będę miała na to ochotę. Pod tym względem Michaelis wydawał się doskonałym materiałem na faceta, szczególnie dla mnie, ale pod innymi… Cóż, starałam się nie wybiegać myślami aż tak daleko, by nie zapeszać.
— Pójdziemy do kawiarni? Mam ochotę na herbatę — zapytałam, pokazując mu jedną z kawiarnianych sieciówek.
Na dworze było zimno, z naszych ust naprzemiennie wydobywały się ciemne obłoczki ciepłego powietrza, które zawsze myliłam z dymem i nigdy nie wiedziałam, czy to jeszcze papieros czy już powietrze. Marzły mi dłonie, bo nie wzięłam rękawiczek, a z nosa coraz bardziej ciepło i co jakiś czas musiałam nieelegancko pociągać nosem. Byłam zadowolona, spotkanie ostatecznie wyszło naprawdę miło, ale jednak potrzebowałam chwili, żeby posiedzieć, odpocząć i nieco się ogrzać.
Sebastian jednak mruknął tylko coś pod nosem. Wydawał się strasznie sceptyczny wobec mojego pomysłu, biorąc pod uwagę, jak gładko udało mi się przeciągnąć go po całym Torwarze. Nie do końca rozumiałam tylko, o co chodziło. Herbata? Mógł zamówić kawę, to nie był jakiś lokal konkurencyjny Starbucksa, tylko zwyczajne miejsce, gdzie można było usiąść, zjeść cośi wypić (szczerze mówiąc wybór kawy był tam nawet znacznie bogatszy).
— Może lepiej pójdziemy do mnie? Mam tego twojego Besalara, ostatnio w sklepie była promocja i sprzedawali różne smaki, więc wziąłem z myślą o tobie, na wszelki wypadek — zaproponował nieśmiało, a mi momentalnie zrobiło się ciepło.
Nie przywykłam do tego, że ktoś tak po prostu o mnie myślał, gdzieś w szarej codzienności swojego życia. Zawsze sądziłam, że jestem dla innych tylko kolejną, wypłowiałą plamą, którą mijają obojętnie, napotykając przypadkiem co kilka dni. Jednak wyglądało na to, że dla Michaelisa byłam kimś więcej. I to na tyle, że nawet wiedział, jaką markę herbaty lubię najbardziej. A już że pomylił nazwy, to szczegół, nawet nie zamierzałam mu tego wytknąć. Bezpośrednio.
— Jak masz Basilura Magic Nights to przyjdę — oświadczyłam zdecydowanie, ciekawa, co zrobi, jeśli takiej herbaty akurat nie miał. Nie doczekałam się jednak.
— Magic Nights, Frosty Afternoon, Golden Crescent, Whit Magic i jeszcze kilka.
— Frosty Afternoon?! Uwielbiam ją. Powiedz, że sypana, błagam! — Podekscytowałam się na samo wspomnienie jednego z ulubionych smaków wysokojakościowej herbaty. Kiedyś kupiłam ją sobie w puszce w kształcie półksiężyca i piłam bardzo oszczędnie, tylko w wyjątkowych sytuacjach, czasem zimą przy otwartym na oścież oknie z samego rana, by poczuć rześkość poranka i chociaż herbata nazywała się „afternoon” na takie chwile pasowało idealnie.
— Tak sądziłem, że ci zasmakuje — zaśmiał się, wyraźnie z siebie zadowolony.
— Skąd mogłeś to wiedzieć? Nie mówiłam ci.
— Nie musiałaś, jestem domyślny.
— Po prostu sprawdziłeś skład tych, o których mówiłam i wywnioskowałeś, jakie połączenie również mogłoby mi smakować. To w gruncie rzeczy żaden wyczyn, wiesz? Starałam się być miła — prychnęłam lekko zirytowana.
— Starałaś się, ale kompletnie to właśnie spieprzyłaś, wiesz?
— Wiem, cicho. Po prostu chodźmy, bo naprawdę mi zimno. Adidasy nie wytrzymują próby, przydałyby mi się rękawiczki, no i kręgosłup mnie boli — wyżaliłam się tak otwarcie, jak kiedyś rodzicom, gdy za dzieciaka ciągali mnie na siłę na górkę do zjeżdżania, nie rozumiejąc, że wcale nie mam ochoty wspinać się tylko po to, żeby przez chwilę poczuć prędkość sprawiającą, że łzawiły mi oczy.
— Mogę dać ci tabletkę.
— Spasuję.
— Więc weź to, proszę. — Ściągnął rękawiczki i wręczył mi je drżącymi, bladymi dłońmi o niesamowicie intensywnych, czarnych paznokciach. Że też chciało mu się je malować, skoro i tak nikt ich nie widział. Nie wnikałam, uznałam, że zapytam w bardziej komfortowych warunkach.
— Na pewno? — Pokiwał głową. — Dziękuję, oddam w autobusie — zapewniłam, wsuwając ręce do środka niezwykle miękkich i wygodnych, chociaż zdecydowanie zbyt dużych rękawiczek.
Trochę było mi głupio. Wiedziałam, że miał fobię i to było dla niego niesamowicie komfortowe. Wiedziałam też, że prawdopodobnie już nigdy nie założy tych rękawiczek, tylko spali je gdzieś, bo w końcu skaziłam je swoimi zarazkami od wewnątrz, ale doceniałam gest. Sebastian momentalnie się spłoszył, przygarbił i zaczął rozglądać tak, jak zwierzę wyczuwające, że ktoś je obserwuje. Wzięłam go więc pod ramię i prowadziłam na przystanek, by chociaż trochę ułatwić mu drogę.
Kiedy tylko wsiedliśmy do autobusu, ściągnęłam rękawiczki i oddałam mu je, dziękując jeszcze raz za pomoc. Naprawdę się przydały. Czerwone z zimna, szczypiące palce nieco odpoczęły i nawet były w stanie odpowiednio się zgiąć, żebym mogła chwycić się żółtej rurki w autobusie. Mój towarzysz za to stał jak kołek oparty o gumową harmonijkę w przegubie autobusu i wpatrywał się w swoje ukochane rękawiczki, wyraźnie nie wiedząc, co powinien zrobić. Głupio mi się zrobiło.
~*~
Uparłem się, że będę mężczyzną. Że stanę na wysokości zadania, przełamię swój idiotyczny lęk, wejdę wśród ludzi. Nie sądziłem, że wyjdzie aż tak dobrze, dlatego pozwoliłem sobie zaszaleć. Opuściłem strefę komfortu, podjąłem zbyt pochopną, nieprzemyślaną decyzję i… Skończyłem w pełnym zarazków autobusie, w którym nie miałem nawet jak zachować stabilności, bo kierowca – chyba jakiś niespełniony wyścigowiec – jechał tak, jakby próbował nas wszystkich zabić. Gdybym miał przy sobie napój, który trzeba wstrząsnąć przed otwarciem, miałbym problem z głowy.
Brak rękawiczek był dla mnie czymś tak obcym, nienormlanym i niemal przerażającym, że chociaż w zasadzie nawet niczego nie dotknąłem, czułem się tak, jakby cały mój świat spłonął i figury z popiołu powoli rozwiewały się z każdym pełnym drobnoustrojów oddechem. Czułem się brudny, tak niesamowicie splamiony, że mogłem już tylko myśleć o tym, jak bardzo tęsknię do mojej wanny i specjalnego żelu antybakteryjnego. Nie byłem arachibutyrofobem, o prostu nienawidziłem tego wszechobecnego brudu. W domu, gdy byłem sam, mogłem zdjąć rękawiczki i poruszać się normalnie, bo ufałem sobie i wiedziałem, że mam porządek. Nic nigdy się nie lepiło, między kafelkami w łazience nie było zagrzybiałych fug, blaty zawsze lśniły, a o kurzu nie było co marzyć, nawet w powietrzu, bo zamontowałem specjalny filtr. Ale tu, w pełnym poubieranych w grube warstwy materiałów ludzi oddychających ciepłym powietrzem w tym paskudnie brudnym i zakurzonym środku komunikacji miejskiej, którego strach było dotknąć, bo nie wiadomo, kto wcześniej tu był i kiedy to ostatnio było myte, zwyczajnie umierałem. Nie mogłem doczekać się przystanku, pragnąłem już stąd wyjść, zapalić i schować się w domu. Na dodatek marzły mi dłonie.
Nie byłem przyzwyczajony nawet do jesiennego chłodu, nawet do letniej bryzy a co dopiero ten pieprzony mróz. Dłonie były jedynymi częściami mojego ciała, które nie radziły sobie z niskimi temperaturami. Między innymi po to malowałem paznokcie, lakier sprawiał, że opuszki palców mniej marzły, ale nie zamierzałem się nikomu z tego spowiadać. Wolałem uchodzić za dziwaka, który po prostu lubi czerń. Swoją drogą ją lubiłem. Za to moja sucha skóra nienawidziła powietrza.
Nim doszliśmy do domu, palce skostniały mi do tego stopnia, że nawet gdybym chciał, zwyczajnie nie byłbym w stanie wcisnąć przycisku w windzie czy otworzyć drzwi. Głupio było mi prosić Kasię, żeby grzebała w kieszeni moich spodni, ale nie bardzo miałem wyjście. Lepsze to niż przypadkowe połamanie, zwichnięcie, skręcenie, czy co tam jeszcze mogło mi się stać, palca. Miałem dosyć przykrych wrażeń bólowych, nie potrzebowałem dodatkowych.
Jedyne, co mnie pocieszało, to mina dziewczyny. Łagodny uśmiech na jej twarzy, wykończony delikatnymi rumieńcami z zimna i zawstydzenia tworzyły malowniczy obraz, który pragnąłem zatrzymać w pamięci na zawsze. Ona, w ciemnej czapce z cekinami i paskiem modnego puszku, tuż za nią latarnia rzucająca miękki cień na prawą stronę twarzy, uwydatniając wyraziste kości policzkowe, do tego soczyście błękitne oczy i ten radosny blask, których z nich bił i próbował przyćmić dołeczki w policzkach, by uszły mojej uwadze, ale byłem na to zbyt dobrym obserwatorem.
— Możesz już przestać się tak gapić? Wiem, że zniszczyłam ci rękawiczki, no ale…
— Nie zniszczyłaś! — odparłem pospiesznie. — Upiorę je dokładnie wywinięte na lewą stronę, potem normalnie i będą się nadawały. Nie przejmuj się.
— Ah, racja. To faktycznie nic strasznego. — Chyba ze mnie kpiła, ale szczerze mówiąc, nie byłem pewien.
— Mogłabyś… Wyjąć eeee… Klucze, z mojej kieszeni, prawej, w spodniach. Przepraszam — wybełkotałem zażenowany, stając naprzeciwko drzwi.
Dziewczyna popatrzyła na mnie podejrzliwie. Na jej czole pojawiły się dwie sinusoidalne zmarszczki, a sam wzrok nabrał niezwykle analitycznego wyrazu. Sprawdzała mnie. Próbowała zrozumieć, skąd wzięło mi się to idiotyczne pytanie, bo że nie było próbą namówienia jej do nawiązania bliskiego kontaktu, wiedzieliśmy oboje nim jeszcze otworzyłem usta. W końcu to nie było w moim stylu, do tego trzeba było mieć jaja, a nie wyciśnięty, wiszący worek między nogami. Nie starałem się ukrywać przyczyny, w końcu i tak domyśliłaby się w ciągu kilku najbliższych minut, bo pilnie potrzebowałem wymoczyć ręce w gorącej wodzie z nawilżającymi specyfikami.
— Nie dawaj mi więcej rękawiczek. Ja bym tylko zmarzła, a ty prawie sobie odmroziłeś palce. Szkoda dłoni — skomentowała poważnie, z nutą niechęci w głosie.
Przysunęła się do mnie i z niezwykłą zręcznością wyciągnęła klucze. Jakby była mistrzynią złodziejstwa. Gdybym nie widział jej ręki, nawet bym nie poczuł, że coś zniknęło z kieszeni. Albo to dlatego, że lekko zdrętwiała mi noga i mrowienie utrudniało odbieranie bodźców, ale ciężko było jednoznacznie określić, poza tym to nie było ważne i wolałem myśleć, że miała taką ciekawą umiejętność.
Gdy otworzyła drzwi, zaproponowała, że zaparzy herbatę i kawę, a ja mogę iść zadbać o swoje ręce. Że też moja pokerowa twarz była aż tak kiepska, by tak dobrze się domyśliła… Przynajmniej wiedziałem, że nie było sensu próbować swoich sił w kasynie. Niby jakoś strasznie nie dotknęłaby mnie ta strata, ale po co robić z siebie jeszcze większe pośmiewisko?
Rozebrawszy się, poszedłem do łazienki, przebrałem się w coś świeżego, wrzuciłem wywinięte na lewą stronę rękawiczki do pralki wraz z kilkoma innymi rzeczami, nastawiłem pranie. Potem umyłem dokładnie ręce, przygotowałem gorącą wodę ze środkami nawilżającymi i łagodzącymi, a potem wróciłem do salonu, gdzie na stoliku do kawy stały dwie filiżanki, a na kanapie tuż przed nimi siedziała z przyciągniętymi do siebie kolanami moja Kasia. Moja Kasia… Chciałbym kiedyś móc powiedzieć to na głos, wiedząc, że to prawda.
— Wybacz, że tyle to trwało, musiałem się tym zająć od razu.
— Nie szkodzi. Zrobiłam ci czarną kawę bez cukru, no i zobacz, nabiłam fifkę. Nauczyłam się!
— Nieźle — skomplementowałem, przyjrzawszy się jej dziełu. Kawa pachniała naprawdę dobrze, a lufka była nabita porządnie, ale nie na tyle mocno, by nie dało się swobodnie ciągnąć.
— Chcesz palić? W sumie się tego nie spodziewałem…
— Jak ci na mnie szkoda, to zapalimy to, co mi dałeś.
— Nie o to chodzi, o prostu myślałem…
— Że jak do ciebie przyjdę, to mi się odwdzięczysz za wtedy. Domyśliłam się, wiesz? I w sumie się tego spodziewałam, dlatego… — przerwała i wziąwszy do ręki fifkę, przystawiła ogień do cybucha i wzięła pokaźny wdech, po chwili wypuszczając z ust chmurę gęstego dymu. — Dlatego się ogoliłam, przygotowywałam psychicznie i nawet udało mi się obejrzeć jakiegoś pornosa z taką sceną bez wymiotowania, żeby wiedzieć, czego się spodziewać. Ale na trzeźwo nie dam rady.
Po tym, co powiedziała, poczułem się trochę jak gwałciciel, który zwabił swoją ofiarę. Ofiarę, która musiała chorować na bardzo silny syndrom sztokholmski, bo zamiast odmówić, uciec, zadzwonić na policję czy zwyczajnie odwołać spotkanie, jeszcze tylko się do niego szykowała. To ja byłem taki obrzydliwy, niedelikatny i… sam nie wiem jaki jeszcze, czy to ona podchodziła do tego zbyt paranoicznie?
— Ale wiesz, że to nieobowiązkowe, prawda? Bardziej fakultatywne.
— Na wtorkowy dyżur też się do ciebie zapisałam, widać lubię się z tobą męczyć. — Co ja bym zrobił bez tej jej ironii? Przychodziła call girl tak łatwo, że chwilami zastanawiałem się, czy ona aby na pewno mnie lubi, czy tylko bawi się moim kosztem, czy… W sumie nie wiedziałem, co myślałem, ale to zdecydowanie miało negatywny wydźwięk.
— Czyli chcesz, żebym to zrobił czy nie? Nie jestem dobry w takie gry. To znaczy w sumie jestem, ale nie w takich poważnych sprawach. Wolałbym nie odebrać tego źle i przypadkiem nie zmusić cię do czegoś, na co naprawdę nie masz ochoty, wiesz? — zapytałem, decydując się na grę w otwarte karty, bo stawka była zbyt wysoka, żebym ryzykował, używając mózgu.
— Chcę. Gdybym nie chciała, nie wspomniałabym o tym. Wiesz, na czym polega nasz problem? Ty jesteś zbyt mało pewny siebie, a ja obracam w żart wszystko. Wszystko co mówię, czuję i myślę. Czasem sama nie wiem, co jest prawdą. Więc nawet się nie dziwię, że się w tym gubisz. Ale tak, chcę tego, przygotowałam się, uważam, że jesteś dobrą osobą, bym to z tobą zrobiła, bo… — przerwała ponownie, by znów się zaciągnąć, a kiedy skończyła, zestresowany wziąłem od niej fifkę, by nieco się zrelaksować, bo resztki mojego mózgu niemal się gotowały od intensywnego analizowania każdego jej słowa. — Bo, wybacz, nie chcę być jakaś wredna, albo coś, ale jesteś trochę taką życiową sierotą. To mi daje poczucie bezpieczeństwa i pewność, że nie będziesz potem ze mnie kpił, jeśli coś pójdzie nie tak, a to dla mnie bardzo, ale to bardzo, bardzo, bardzo, BARDZO niezręczny i trudny temat, no i chyba zioło zaczyna działać, bo mam niekontrolowany słowotok, wiec mógłbyś już mnie uciszyć swoimi ustami? Zawsze chciałam… znaczy od ostatniego razu, chciałam zapalić z tobą w ten sposób, żeby zobaczyć, czy wdychany dym, który już ktoś wdychał, smakuje inaczej.
— Mam cię pocałować. To zrozumiałem — zaśmiałem się, gdy tylko przeszła mnie pierwsza fala rozluźnienia.
Zaciągnąłem się po raz kolejny, zatrzymałem dym w płucach i przysunąłem się do Kate, by delikatnie złączyć nasze usta w pocałunku i wdmuchać powietrze wprost do jej ust. Zatrzymała je w sobie i jeszcze przez chwilę się całowaliśmy, by potem wypuścić powietrze, uśmiechnąć się w nieco niepokojący sposób i zdecydowanie pewniej szarpnąć mnie w swoją stronę i znów zacząć całować.

Tylko że ja nigdy dotąd nie lizałem cipki! 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.