Ej, wiecie co? To opko ma taki ponury klimat i specyficzne poczucie humoru, że sama się nim jaram, kiedy betuję. Bo od czasu napisania tego rozdziału minęły ze dwa miesiące i zdążyłam nieco zapomnieć. To naprawdę miłe uczucie jarać się swoim własnym tworem xD. Chociaż nie jestem pewna, czy to już nie jest samozachwyt... Nieważne, grunt, że jest pozytywnie, a nie jak u Sebunia! :D
Miłego! :*
==============================
Jeśli dziwak
myślał, że go wysłucham, a potem wybaczę mu wszystko, co zrobił, to się
pomylił. Chociaż chciałam tak zrobić, to wiedziałam, że nie powinnam. Gdybym
pozwoliła się tak potraktować, uznałby to za normę i już zawsze cierpiałabym w
jego obecności. Nie był dla mnie nikim ważnym, nie na tyle, żebym chciała znów
przeżywać upokorzenia w imię znajomości, która niczego mi nie dawała. Dlatego
się od niego odcięłam, tak jak odcinałam się od wielu osób. Miałam to opanowane
do perfekcji. Zamknęłam rozdział: Sebastian Michaelis na swoich warunkach.
Przynajmniej dzięki temu czułam się lepiej.
Jedynie w nocy,
kiedy po raz kolejny nie mogłam zasnąć, poczułam lekki żal. Wtedy, gdy zjawił
się u mnie, kiedy go potrzebowałam, naprawdę miałam nadzieję, że zyskam w nim
znajomego. To moja wina, że pozwoliłam sobie ma taką szczeniacką myśl, ale nie
potrafiłam tego cofnąć. Musiałam się z tym pogodzić i żyć dalej, jak zwykle.
Musiałam się chronić, by znów nie upaść na samo dno. Musiałam być po prostu
silna.
I odcięłam się.
Od kolejnego dnia rano stałam się dawną sobą. Chodziłam na zajęcia, cisnęłam bekę
z dziewczynami, pracowałam, uczyłam się, parę razy nawet wyszłam towarzysko z
domu. Na zajęciach traktowałam Michaelisa tak, jak każdego innego wykładowcę.
Jakbyśmy nigdy nie spotkali się poza salą wykładową. Wiedziałam, że całkowita
obojętność boli najbardziej. Początkowo dlatego tak się zachowywałam, chciałam,
żeby poczuł to samo, co ja. Z czasem zrozumiałam, że nie tak zamyka się
rozdział i przestałam rozmyślać nad tym, jak na niego zareaguję. Wszystko
działo się samo, spontanicznie, a z każdym dniem stawało się łatwiejsze, aż wreszcie
zapomniałam niemal zupełnie, że cokolwiek mnie z nim łączyło.
~*~
Nie sądziłem,
że to się tak skończy. Kiedy tamtego dnia odchodziła od stolika, nie
przypuszczałem, że moje życie stanie się jeszcze bardziej parszywe. Tyle czasu
walczyłem o to, żeby doprowadzić się do względnego stanu używalności, a
wystarczyła taka bzdura, by to zupełnie zrujnować. Spierdoliłem sprawę, na
całej linii. Nie miałem dziewczynie za złe tego, że się ode mnie odizolowała.
Byłem toksyczny. Psułem wszystko, czego się dotykałem i niszczyłem każdą
relację międzyludzką, jaką udawało mi się z trudem nawiązać.
Zanim się
obejrzałem, był grudzień. Przez niespełna dwa miesiące udało mi się wyrzucić
Michała z domu, stracić kontakt z tymi ludźmi, z którymi mnie poznał, i nie
nawiązać żadnej nowej relacji. Czułem, że usycham. Moje życie zupełnie straciło
sens, choć nie rozumiałem, dlaczego aż tak mnie to dobiło. Pierwszy raz od
dawna udało mi się kogoś poznać i tak łatwo to straciłem. Kogoś – kogokolwiek,
kto chciałby ze mną rozmawiać, wiedząc cokolwiek na mój temat.
Początkowo nie
było aż tak źle. Myślałem, że po tygodniu milczenia wszystko się jakoś
rozejdzie, ale każdy kolejny dzień utwierdzał mnie w przekonaniu, że nic już
się nie zmieni. Napisałem nawet kilka wiadomości – nie otrzymałem odpowiedzi. W
końcu pogodziłem się z tym, że nie ma sensu próbować, za to moja apteczka
zapełnia się nowymi lekami. Silniejszymi. Psychiatra powiedział, że znów było
ze mną gorzej, a kiedy pytał o powód, nie potrafiłem wyjaśnić. Pewnie miał
swoją teorię, ale nie podzielił się nią ze mną. Nie było potrzeby, nie
słuchałbym.
Psychotropy
uciszały emocje i zaćmiewały mój umysł. Po pracy wracałem do domu, nie myślałem
już nawet o pisaniu, siedziałem jedynie w fotelu, bezsensownie gapiąc się w
ekran. Wszystko stało się szare i pozbawione wyrazu. Nie potrafiłem się na
niczym skupić, nawet nie chciałem. Czułem, że czegokolwiek dotknę, zwyczajnie
się spieprzy. Świat był pełen pięknych, wartościowych rzeczy i niezwykłych
ludzi, którzy zasługiwali na szczęście. Nie chciałem im tego odbierać.
Trzymałem się na uboczu, jedynie od czasu do czasu dopuszczając do siebie
Michała.
I tak miałem
wrażenie, że pojawiał się coraz rzadziej, odkąd okazało się, że cała ta mafia,
która go ścigała, była tylko dobrze ubranym gangiem osiedlowym. Pierwszego
grudnia minął miesiąc, odkąd ostatni raz mnie posuwał. Nawet on się mną
brzydził. Sam byłem sobie winny. Zrobiłem mu karczemną awanturę o to, co
powiedział Kate. Nie odzywaliśmy się do siebie przez kilka dni, a potem
oświadczył, że wraca na stare śmieci i tyle go widziałem. Wielokrotnie chciałem
do niego napisać, przeprosić, żeby odzyskać chociaż jego, ale dałem sobie
spokój. On również był szczęśliwszy beze mnie. Widziałem parę razy z okna
gabinetu, jak w towarzystwie ludzi, z którymi mnie poznał, w szampańskim
nastroju szedł na miasto. Nawet nie proponował, żebym z nimi poszedł, a kiedyś
wyciągnąłby mnie siłą.
Naprawdę
straciłem chęć do życia. Nie miałem zamiaru się też zabijać, uznałem, że to nie
ma sensu. Byłem durniem, pozwoliłem, żeby jakaś nic nie znacząca studentka
doprowadziła mnie na skraj załamania. Chciałem nie czuć, dlatego ćpałem
tabletki. Mój każdy dzień do złudzenia przypominał poprzedni, chwilami nawet
nie potrafiłem ich odróżnić. Tygodnie wlekły się niemiłosiernie, a jednocześnie
nawet nie zauważyłem, kiedy nadeszła zima.
Spadł śnieg, za
dwa dni na Placu Zamkowym organizowano jakieś wydarzenie. Całe Krakowskie i
Nowy Świat zatonęły w blasku lampek. Ludzie na ulicach uśmiechali się do siebie
radośnie, niosąc wypchane torby. Wszystkich dopadała świąteczna gorączka, a
pośród nich szedł ciemny, smutny cień człowieka. Miałem wrażenie, że nawet na
ulicy jestem niechciany.
Tylko ciotka
dzwoniła tak samo, jak zazwyczaj. Pytała o to samo z takim samym entuzjazmem, a
drugiego grudnia, jak co roku z odpowiednim wyprzedzeniem, zaprosiła mnie do
siebie na święta. Miałem odmówić, ale gdybym to zrobił, jej również zepsułbym
nastrój. Chciałem jakoś wziąć się garść do końca miesiąca, żeby na skromnej
Wigilii wypaść nieco mniej ponuro. Nie wiedziałem tylko, czy zdołam.
Szedłem właśnie
do wanny, żeby urozmaicić sobie bezproduktywny żywot, zmieniając kolor sufitu,
w który się wpatrywałem. Położyłem telefon na pralce, wszedłem do gorącej wody,
a potem utopiłem tabletkową kolację w szklance whisky. Koneserzy by mnie za to
zabili, na szczęście żadnego nie znałem. Odpaliłem papierosa, zsunąłem się do
wody tak, że wystawał mi jedynie głowa i upiłem odrobinę trunku. Przy okazji
zwróciłem uwagę na kościste kolana. Jadłem jeszcze mniej niż zwykle, o czym
organizm uporczywie przypominał mi na każdym kroku. Wczoraj… Albo przed wczoraj ktoś nawet pytał, czy nie jestem chory…
Rozważania przerwał wibrujący telefon.
— Halo? —
mruknąłem niewyraźnie.
— Seba, to ty?
Stary, brzmisz, jakby cię wyciągnęli z grobu!
— Chciałbym…
— Jutro jest
uroczysta iluminacja. Idziemy! — oświadczył Michał; tym samym tonem, co dwa
miesiące wcześniej, jakby wcale nie był na mnie zły.
Przez chwilę
poczułem, że napełniam się nadzieją ale szybko ją w sobie zdusiłem.
Czegokolwiek chciał, na pewno nie miało związku z tym, o czym myślałem.
— Jutro nie dam
rady…
— Serio, stary?
Nie wydaje ci się, że już wystarczy?
— O czym ty
gadasz? — zapytałem i zaciągnąwszy się papierosem, wypiłem połowę zawartości
szklanki.
— O gównie. Nie
obchodzi mnie, jakie masz plany. Będę u ciebie za pół godziny i lepiej, żebyś
nie leżał zaćpany na podłodze!
— Bez szans,
będę leżał zaćpany w wannie.
— Kurwa mać. —
Usłyszałem tylko, a potem się rozłączył.
Nie przejąłem
się, wiedziałem, że tak będzie. Uświadomił sobie, że dalej jestem tym samym,
nic nie wartym sobą i odpuścił. No i dobrze, lepiej dla niego. Pójdzie w
towarzystwie przyjaciół. Nie potrzebowałem go. Brzmiałem jak obrażone dziecko i
zachowywałem się jak zraniona nastolatka, ale to też mnie nie obchodziło. Miałem,
kurwa, depresję od lat. Byłem schorowany, czułem nieustający ból, na ciele i
duszy, i nie miałem już siły walczyć ze sobą o każdy dzień.
Odejście Kate z
mojego życia uświadomiło mi coś ważnego. Nie chodziło o nią, chociaż miałem
wrażenie, że za bardzo wypieram jej ingerencję, a to z kolei brzmiało tak,
jakby jednak była dla mnie ważna. Ale nie to liczyło się najbardziej. Jej
odejście uzmysłowiło mi, jak bardzo byłem samotny. Jak udawałem każdego dnia,
żeby znaleźć akceptację i jak bardzo się zawodziłem. Wraz z nią odeszły resztki
moich sił. To wszystko. Prędzej czy później to i tak by nadeszło, nawet
psychiatra mnie przed tym ostrzegał, ale mu nie wierzyłem; wolałem żyć nadzieją
i oto jak skończyłem.
Dopiłem drinka,
dopaliłem papierosa i wpatrywałem się w tę cholerą ścianę i podłużny zaciek,
który przesiąknął przez farbę. Powinienem odmalować, ale mi nie zależało.
Robiłem się senny. Miałem wstać i iść do łóżka, żeby wreszcie wyspać się jak
człowiek, ale kiedy spróbowałem się podnieść, zakręciło mi się w głowie.
Zrezygnowałem więc i wpatrywałem się dalej.
Z oddali
słyszałem jakieś walenie, jakby ktoś na dworze trzepał dywan, albo coś w tym
rodzaju… Docierały też do mnie krzyki. Nie umiałem ich od siebie odróżnić,
zresztą i tak nie krzyczano do mnie, więc po co miałbym po robić? Było mi
ciepło i przyjemnie, pierwszy raz od dawna.
Ktoś mnie
szarpał. Potem dostałem w mordę. Nie miałem pojęcia, co się dzieje, nie mogłem
otworzyć oczy, powieki za bardzo mi ciążyły, a kiedy w końcu się udało,
oślepiły mnie światła, a obraz i tak był cholernie rozmazany.
— Bierzcie co
chcecie — wybełkotałem, próbując odgonić się od napastników.
— Ty pierdolony
debilu! — Usłyszałem w odpowiedzi.
Właściciel
znajomego głosu znów mnie szarpnął, chyba wziął mnie na ręce, a potem rzucił na
łóżko i przykrył. Nie miałem pojęcia, co się dzieje, bo który złodziej robiłby
coś takiego? Może chce mnie zgwałcić?
Wypnę się, szybciej sobie pójdzie… Obróciłem się na brzuch i zsunąłem
pościel z tyłka. Chwilę później mnie zemdliło i zrzygałem się na poduszkę.
Oprawca
szarpnął mnie ponownie. Wrzeszczał coś do słuchawki, a potem rzucił telefon i
usiadł przy mnie. Dopiero wtedy zorientowałem się, że to Michał. Żałośnie
próbowałem się od niego odsunąć, ale mi nie pozwolił. Przetarł moją twarz mokrą
szmatą, a potem wcisnął mi przez łeb jakieś ubranie.
— Co robisz?
— Idioto,
próbowałeś się zabić!
— Nieprawda.
Zdrzemnąłem się tylko.
— Czemu nie
powiedziałeś, że tak z tobą źle? Nawet dać ci do namysłu nie można. Jesteś
żałosny!
— Wiem, i
samotny — przyznałem płaczliwie.
— Nie jesteś
samotny, kretynie. Przyjaźnimy się, trzeba czegoś więcej, żebym cię zostawił.
Nie poradziłbyś sobie beze mnie.
— Dlatego nawet
nie chciałeś mnie zerżnąć…
— Zamknij się
już…
Michał miał
taki ciepły głos. Był na mnie wściekły, ale czułem, że się martwił. Wzruszyłem
się. Zacząłem płakać, bo nawet gdybym nie chciał, nie zdołałbym się
powstrzymać. Powoli docierało do mnie, co się stało. Mój cudowny drink był
jednak małą przesadą. Przyjaciel nie pozwalał mi zasnąć, chociaż miałem ochotę
się wyłączyć, ale przynajmniej wszystko nabierało sensu.
Gadałem od
rzeczy jeszcze jakieś dwie godziny, a on cały czas siedział przy mnie i nie
zapowiadało się, że nie wyjdzie. Byłem mu za to cholernie wdzięczny, choć nie
potrafiłem tego okazać. I miałem do siebie żal, bo jednak źle go oceniłem. Może
to wszystko moja wina? Źle zinterpretowałem jego zachowanie i tak naprawdę sam
go odepchnąłem? Miałem zbyt zmulony łeb, żeby się nad tym zastanawiać. Nie
umiałem obiektywnie ocenić sytuacji. Wiedziałem tylko, że jego przyjście tu w
jakiś sposób mnie uratowało.
— Dziękuję, że
mnie nie zostawiłeś. Pojedź ze mną do ciotki…
— Posrało cię,
stary. Skup się na odżywaniu, bo leziesz ze mną na tę iluminację, choćbyś miał
się tam czołgać! — Stary, dobry Michał wrócił.
~*~
Moje oceny
skoczyły w górę. W sumie nie była to jakaś znaczna różnica, bo ledwie z
dziewięćdziesięciu pięciu na dziewięćdziesiąt sześć procent, ale i tak byłam
zadowolona. Stypendium było bezpieczne, stała współpraca przynosiła coraz
większe zyski i nawet ostatnimi czasy bóle stawów mniej dawały mi się w kość.
Tak, jakby odcięcie się od toksycznej znajomości, magicznie mnie leczyło.
Przynajmniej na tyle, na ile mogło.
W grudniu
miałam kilka dodatkowych tekstów o przyjemnej, świątecznej tematyce.
Uwielbiałam takie, mogłam pisać o tym wyidealizowanym świecie, w którym
istniało coś takiego jak magia świąt. Bo tak naprawdę nie istniała, nie dla
dorosłych. To tylko coś dla dzieci, czego doświadcza się, nim stanie się
świadomym wszystkich problemów. Ja zorientowałam się bardzo szybko, ale wciąż
pamiętałam to przyjemne ciepło i ekscytację na myśl o prezentach, Mikołaju i
spotkaniu rodzinnym.
W grudniu
zawsze nosiłam mikołajową czapkę. Zaczynałam pierwszego, a kończyłam równo z
wybicie północy nowego roku. Taka tradycja zapoczątkowana jeszcze w gimnazjum,
gdy śmialiśmy się, że święta w sklepach zaczynają się trzeciego listopada. No i
tak zostało. Lubiłam zdziwiony wzrok przechodniów, to jedno z niewielu spojrzeń
obcych, które tolerowałam. Na co dzień nie lubiłam się wychylać, ale czerwona
czapka z pomponem stanowiła wyjątek.
Trzeciego
grudnia wszyscy wybierali się na iluminację. Dziewczyny namawiały mnie tak
długo, aż w końcu uległam. Uznałam, że czasem muszę zrobić coś nie tylko dla
siebie, a Marcie jakoś wyjątkowo w tym roku zależało. Więc zgodziłam się iść.
Widowisko zaczynało się o dwudziestej, wiec umówiłyśmy się o szóstej pod
Kopernikiem, żeby spokojnie zjeść coś w KFC i przespacerować się na Plac
Zamkowy, żeby popatrzeć. Właściwie nigdy wcześniej nie widziałam tego na żywo,
nie zaszkodziło spróbować.
Lubiłam
dekoracje świąteczne, ale nie lubiłam idei stania w tłumie ludzi tylko po to,
żeby patrzeć na coś, co równie dobrze mogłam oglądać w telewizji, na
livestreamch albo z okna. Podobno na żywo doświadczenie było magiczne, więc za
tą magią zamierzałam gonić – przydałoby się na święta.
Ubrałam się w
byle co, byle było ciepło i wygodnie, bo temperatura wyjątkowo spadła na prawie
dziesięć poniżej zera. Jak zima, to pełną gębą! Oczywiście wszystkie
przyszłyśmy na miejsce spotkania kilka minut za wcześnie, bo żadna z nas nie
miała zwyczaju się spóźniać. Elizie się czasem zdarzało, ale jak autobus
pomiędzy miastami stanie w korku, to trudno winić pasażerów. Z miejskimi było
inaczej, ale Marta nie miewała tego problemu. Dawniej, kiedy jeździłyśmy na
dodatkowe zajęcia, docierałyśmy tam na godzinę przed czasem i w sumie tutaj też
nam to zostało. Przynajmniej nie martwiłyśmy się o spóźnianie.
Poszłyśmy do
ulubionej knajpy, zamówiłyśmy coś ze świątecznej – bo jakby inaczej – promocji
i usiadłyśmy w naszym ulubionym miejscu, gdzie jakimś cudem dawałyśmy radę
pomieścić wszystkie nasze graty. Na szczęście nie było jeszcze kolejek, a że
iluminacja odbywała się w sobotę, było również stosunkowo luźno, bo zazwyczaj
połowę knajpy zajmowali studenci – dziś wyłączeni z życia na rzecz imprez pod
byle pretekstem.
Po posiłku
ruszyłyśmy powolnie ulicą, na piechotę kierując się pod Zygmunta. Nie
musiałyśmy się spieszyć, drogę zazwyczaj pokonywało się w góra kwadrans, a my
miałyśmy jeszcze co najmniej godzinę, więc mogłyśmy sobie pozwolić na
prawdziwie leniwy spacer. Brakowało mi już tylko śniegu, bo ten jakoś w tym
roku stronił od miasta jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Dotychczas zdarzało mu
się spaść co najmniej raz przed grudniem, jednak w tym roku twardo trwał w
postanowieniu nie pojawiania się. Marcie było to na rękę, Elizie też, i żadna z
nich nie podzielała mojej tęsknoty. No ale ja miałam na zajęcia kwadrans
piechotą, a nie godzinę autobusem, więc mogłam im wybaczyć.
Kiedy
dotarłyśmy, na placu zdążył się już zebrać spory tłum. Kto by pomyślał, że
wszyscy aż tak ekscytowali się czymś takim jak kolorowe światełka. Miałam
wrażenie, że to tylko pretekst, żeby oderwać się od monotonii codziennego
życia. Nie do końca to rozumiałam, bo osobiście uwielbiałam tę swoją zwyczajną
przewidywalną codzienność. W moim stanie trzymanie się rutyny było niezwykle
istotne. No a kiedy potrzebowałam czegoś niezwykłego, zawsze coś udawało mi się
znaleźć, więc w zasadzie nigdy nie mogłam narzekać.
Brakowało mi co
prawda typowo międzyludzkich perypetii, bo z dziewczynami dogadywałyśmy się
zbyt dobrze, żeby się kłócić i wzajemnie nie rozumieć, a z innymi nie chciałam
utrzymywać zbyt bliskich kontaktów, bo zwyczajnie było mi szkoda na nich czasu.
Trudno było znaleźć kogoś na tyle ciekawego, żebym wolała poświęcić pieniądze,
które mogłabym zarobić w czasie spotkania, na słuchanie bełkotu drugiej osoby.
To musiała być naprawdę wyjątkowa persona, a o takie było straszliwie ciężko.
Wciąż byłam w szoku, że udało mi się znaleźć te dwie dziewczyny, z którymi na
co dzień tak dobrze spędzałam czas i w zasadzie nigdy nie czułam, że coś na tym
tracę.
Kilka minut
przez siódmą jakiś facet, który korzystał z mikrofonu chyba pierwszy raz w
życiu, zaczął gadać bzdury o kolejnym roku, o całkowitej liczbie światełek, o
pracy, jaką wszyscy włożyli w iluminację – takie tam blabla, żeby rozgrzać
tłum. I tak nikt go nie słuchał, wszyscy czekali tylko na moment, kiedy zacznie
się odliczanie i wszystko wokół rozświetlą tysiące świątecznych lampek.
Stałyśmy dosyć
daleko od centrum wydarzeń – tam, gdzie nie było jeszcze zbyt dużego tłoku,
żebyśmy mogły oddychać i w razie czego się wycofać, nie tratując i nie zostając
stratowane. Co jakiś czas rozglądałam się wokół, ciekawa, czy uda mi się dostrzec
kogoś znajomego. Oczywiście mi się nie udawało, bo w takim tłumie to graniczyło
z cudem, ale taka zwykła, ludzka ciekawość była nawet zdrowa, szczególnie dla
kogoś takiego jak ja.
W końcu
rozpoczęło się odliczanie. Wszyscy krzyczeli podekscytowani wraz z tym gościem
od mikrofonu, który przez kilka ostatnich minut wcale się niczego nowego nie
nauczył, a kiedy doszli do „zero” niebo naprawdę zalśniło, wszyscy wokół
również, zaczęła grać muzyka i generalnie było naprawdę pięknie i przez chwilę
magicznie. Aż zapomniałam, że jest cholernie zimno i wietrznie. Coś wewnątrz
mojej piersi generowało przyjemne ciepło – chyba właśnie ta cała magia świąt,
która wydała mi się niezwykle bliska, choć nie odczuwałam jej od tak dawna.
Kiedy czytałam przemyślenia Seby a konkretnie " Odejście Kate z mojego życia uświadomiło mi coś ważnego. Nie chodziło o nią, chociaż miałem wrażenie, że za bardzo wypieram jej ingerencję, a to z kolei brzmiało tak, jakby jednak była dla mnie ważna. Ale nie to liczyło się najbardziej. Jej odejście uzmysłowiło mi, jak bardzo byłem samotny. Jak udawałem każdego dnia, żeby znaleźć akceptację i jak bardzo się zawodziłem. Wraz z nią odeszły resztki moich sił. To wszystko. Prędzej czy później to i tak by nadeszło, nawet psychiatra mnie przed tym ostrzegał, ale mu nie wierzyłem; wolałem żyć nadzieją i oto jak skończyłem." miałam wrażenie jakbym czytała o sobie. Właśnie tak się teraz czuję...
OdpowiedzUsuńRozdział super choć taki smutnawy :( albo to ja mam takiego doła.
Nope, on był smutny. Potwierdzam, bo go wczoraj betowałam i popadałam s samozachwyt nad tym, jak doskonale udało mi się dobić samą siebie xD.
UsuńAnyway, cieszę się, że się podobało. Już chyba wspominałam, ale to jest w gruncie rzeczy dramat, a żarty... No bawią, ale przecież życie też jest takie słodko-gorzkie, nie? :P.