Dziwak z dyplomem – 29

Dla Was nowy rozdział, a dla mnie dziś dobra środa, bo jutro robię sobie wolne od porannych zajęć, więc się wyśpię <3. A potem do escape rooma, także idealny dzień :D.
To tyle, dziś bez zbędnego pitolenia. 

PS Jutro premiera 128 chaptera Kuroszka! Już nie mogę się doczekać, żeby znów się okazało, że absolutnie niczego się nie dowiemy xD. Arigatou gozaimasu, Toboso-seisen :*.

Miłego! :*

=========================

Zamiast stukotu kostek lodu, usłyszałem rozsuwanie suwaka. Jeśli myślał, że to mnie w jakikolwiek sposób zainteresuje, tym razem naprawdę się pomylił. Siedziałem niewzruszenie, sięgając jedynie po papierosa, podczas gdy on najprawdopodobniej się ze sobą zabawiał, zapominając o moim alkoholu. Sprytnie to wymyślił, bo chcąc zrobić sobie drinka sam, musiałbym najpierw otworzyć oczy i stać się świadkiem tego samogwałtu. Może powinienem wezwać policję, rozwiązaliby problem za mnie – prychnąłem w myślach. Dłużej niż kwadrans i tak nie miało mu to prawa zająć.
Nie zajęło, zdążyłem wypalić zaledwie dwa papierosy pod rząd, kiedy gardłowy jęk oznajmił, że Staw osiągnął to, po co w ogóle ze mną poszedł. Nosiłem się z zamiarem wyrzucenia go z mieszkania, ale przerwał mi chłód szklanki, którą podsunął mi do ręki. Uśmiechnąłem się pod nosem, przysunąłem naczynie do ust i upiłem odrobinę, dopiero po chwili orientując się, że z tym alkoholem było coś nie tak. Otworzyłem oczy, postawiłem szklankę na stół i przyjrzałem jej się uważnie.
Po wilgotnej ściance, w miejscu, w którym dotknąłem nią ust, do wnętrza powoli ściekało coś gęstszego niż whisky i lód. Początkowo myślałem, że to ślina, ale im dłużej obserwowałem lśniący w świetle rudy trunek tłoczący się pomiędzy kostkami lodu, tym większą zyskiwałem pewność, że spływająca po lodzie maź – dodatek do mojego drinka – był niczym innym jak nasieniem Michała.
— Popierdoliło cię do reszty? — warknąłem, odwracając się do niego gwałtownie.
— Nie smakuje ci? — Przysunął się do mnie i zaczął lizać mój policzek; nie wiem, jak ostro się spił, ale przechodził samego siebie. — Nawet nie wiesz, jak seksownie wyglądasz, gdy to pijesz. Zrób to jeszcze raz.
— Chyba uszkodziłeś sobie mózg, jeśli naprawdę sądzisz, że… — Nie dokończyłem, bo silny ucisk na członku skutecznie mnie uciszył.
Staw był wyraźnie zdeterminowany, by osiągnąć swój cel, widziałem to w jego oczach. Kiedy trzymał mojego mnie w dłoni w taki sposób, nie byłem tylko pewien, czy zamierzał mnie zaspokoić, czy raczej chciał mnie wykastrować. Niechętnie sięgnąłem po szklankę, cały czas utrzymując kontakt wzrokowy z pijanym przyjacielem, którego źrenice rozszerzały się z podniecenia, kiedy szklanka zbliżała się do moich ust. To było na równi przerażające i ekscytujące.
No i po raz kolejny przegrałem sam ze sobą, posłusznie wypijając pełnego spermy drinka. O jego walorach smakowych wolałbym nie musieć dyskutować, za to moje posłuszeństwo poskutkowało jednym z najlepszych stosunków, jakie kiedykolwiek miałem okazję przeżyć. Nie wiedziałem, czy on mnie w ten sposób przepraszał, czy tak paskudnie się schlał, czy po prostu tak wyszło, ale perfekcyjnie spełniał wszystkie moje potrzeby i nie przestawał, póki nie padłem wycieńczony na podłogę, błagając, by przestał. Chociaż gdybym miał siłę, kazałbym mu powtórzyć to jeszcze ze dwa razy.
~*~
Dla większości ludzi święta to czas… Nie będę idealizować świata, mówiąc, że: spokoju, miłości, radości i innych takich wyniosłych haseł. Jednak z reguły jest to czas, kiedy można odpocząć od pracy, zjeść coś dobrego, na chwilę zapomnieć o codziennych problemach na rzecz tych świątecznych: bo choinka krzywa, bo za mało potraw na stole, bo wujek znowu przechlał świąteczną nalewkę i ciotka nie ma z czymś przyjść… Zawsze to coś innego, lepszego, świeższego. Jednak nie dla mnie.
Nie chciałam wyjeżdżać z miasta w taki sposób, ale nie miałam wyjścia. Uniosłam się dumą i uparcie wmawiałam sobie, że mam powód, by być zła na dziwaka, a moja reakcja wcale nie była przesadzona. Wychodziło mi, przynajmniej jako tako, dopóki nie opuściłam stolicy. Im bliżej byłam domu ciotki, stukot kół pociągu i szum nieszczelnych wagonów napełniał mnie tym straszliwie niepokojącym uczuciem, że zostawiam za sobą niedokończoną sprawę, która jeszcze się na mnie zemści. Dlatego z reguły lubiłam rozwiązywać konflikty. To zdecydowanie lepsze niż uciekanie, nie rozmawianie z kimś i udawanie, że sprawa rozwiązała się sama. Tak naprawdę tylko dusiła się, doprawiała kolejnymi drobnostkami i zanim emocjonalny kucharz się orientował, uczucie krzywdy i żalu urastało do tak niebotycznego rozmiaru, że wystarczała malutka kropelka zjadliwego sosu, by przelać szalę goryczy, doprowadzając do katastrofy. Wtedy ludzie rozstawali się na zawsze, a ja nienawidziłam tracić ludzi.
Czasem musiałam być ze sobą szczera, a prawda była taka, że chociaż większość istot ludzkich była dla mnie bezwartościowym, szarym plebsem, to wśród tej żałosnej masy trafiały się jednostki tak barwne i pełne przytulnego, ciepłego światła, że za wszelką cenę chciałam je przy sobie zatrzymać. A kiedy je traciłam, mój świat się zawalał, odcinałam się od ludzi jeszcze bardziej i w ten sposób z ponad czterystu znajomych na Facebooku utrzymywałam kontakt z dwiema osobami na żywo i dwiema przez Internet, a i tak nie udawało mi się uciec przed cierpieniem. Byłam na nie skazana.
Był przedwigilijny wieczór. Siedziałam na wyłożonym kocem, szerokim parapecie z kubkiem cynamonowego kakao w dłoni. Wyglądałam jak jakaś postać z tych pseudo-ambitnych obrazków dla gimbazjalistów. Parujący kubek, ciemność za zaparowaną szybą i smutna, wychudzona dziewczyna w wyciągniętym swetrze. Brakowało mi tylko jakiegoś cytatu o bólu i cierpieniu nad głową. Nie obchodziło mnie jednak, jak wyglądałam z perspektywy obserwatora. Nic mnie właściwie nie obchodziło. Patrzyłam beznamiętnie na walczący z wiatrem, samotny świerk na terenie działki ciotki.
Domy jednorodzinne we wsiach pod większymi miastami miały swój specyficzny klimat. Niby prowincja, niby pola, lasy, pozorne odcięcie od cywilizacji, gdzie można było się zaszyć i długie godziny spędzić na siedzeniu na ziemi, nie zostając zauważonym przez nikogo. Z drugiej strony ten spokój był straszliwie obłudny, bo wystarczyło przejść się kilometr dalej, żeby latarnie i przejeżdżające w niebezpiecznie szybkim tempie auta psuły ten spokój i wnosiły do wsi nieco typowo miejskiego buractwa. Dlatego nigdy nie umiałam zdecydować, czy właściwie lubiłam tę okolicę, czy nienawidziłam jej jeszcze bardziej niż miasto.
Z reguły nie miałam też w zwyczaju się nad tym zastanawiać, ale tego wieczora czułam się straszliwie przybita i zbierało mi się na refleksyjny bełkot. Na dodatek z powodu silnego wiatru zerwało przekaźnik i zasięg w całej wsi był tak kiepski, że wysłanie wiadomości niemal graniczyło z cudem. Pod oknem go nie było, chociaż co jakiś czas migały dwie kreski, robiły mi nadzieję, że dostanę odpowiedź na smsa, a potem znikały.
Ciotka nie zawracała mi specjalnie głowy. Siedziała na drugim końcu pokoju, oglądając z wujkiem jakiś modny program dla ludzi w średnim wieku. Chyba coś o gotowaniu, bo wujek co jakiś czas proponował Konstancji, żeby zrobiła coś takiego na Wigilię, a ona denerwowała się, nie do końca rozumiejąc, że tylko żartował. Ich dzieci: kuzynka Karolina – długonoga piękność o włosach długich i czarnych jak smoła, pracowała jako lekarka na ostrym dyżurze gdzieś w Bydgoszczy. Ze względu na wzrost liczby wypadków, jak w każde święta, mogła przyjechać dopiero dwudziestego czwartego wieczorem. Za to ich syn – dziesięciolatek, który właściwie nie powinien był się urodzić, bo w trzecim miesiącu problemy z ciążą niemal zabiły ciotkę i lekarze byli pewni, że mały nie żyje – przechodził swoisty okres buntu, bo podobno dwa dni wcześniej wuj nie zgodził się kupić mu jakiejś jego upragnionej gry. W zasadzie dlatego, że miał ją dostać na Gwiazdkę, ale przecież nie mogli mu tego powiedzieć… Wobec tego tylko ja zalegałam im na głowie, nie wiedząc, czy nie wyganiają mnie przez grzeczność, czy po prostu traktują jak mebel i nawet nie zauważają.
Kiedy dopiłam kakao, odniosłam kubek do kuchni, umyłam go, a potem wróciłam po telefon. Odpowiedzi dalej nie było. Przerabiałam w głowie każdy możliwy scenariusz. Że skasował smsa po pijaku, że odczytał go po pijaku i zapomniał, a potem zwyczajnie nie wchodził w skrzynkę odbiorczą, bo przecież miał równie bujne życie towarzyskie co i ja, że zepsuł mu się telefon, że wiadomość w ogóle nie doszła przez te zasięgi – bo i takie sytuacje się zdarzały. Starałam się znaleźć cokolwiek oprócz „po prostu ma cię dość”, ale nie potrafiłam myśleć pozytywnie. Niby napisaliśmy sobie życzenia wcześniej, ale… To nie było to. A potem, nie wiedzieć po jaką cholerę, napisałam mu, że dotarłam do rodziny i zapytałam, jakie on ma plany. Po co to sobie robiłam? Mogłam się domyślić, że nie odpowie. Gdybym nie napisała, nie musiałabym teraz uporczywie tego przeżywać.
— Idę do pokoju, dobranoc — mruknęłam, zgarniając telefon z parapetu.
— Na pewno nie chcesz kolacji? Prawie nie tknęłaś obiadu. Twoja matka by mi nie wybaczyła — zmartwiła się ciotka.
W tym roku była niewymownie miła. W sumie nigdy nie była niesympatyczna, ale zazwyczaj czułam, że chce się mnie jak najszybciej pozbyć. Tym razem jednak miałam wrażenie, że było zupełnie odwrotnie i z jakiegoś powodu zależało jej na tym, żebym została jak najdłużej. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy nie zostać na Sylwestra, bo sama w domu tylko dręczyłabym się sprawą z Sebastianem. Z kolei ciotka namawiałaby mnie na szampana… A może powinnam się go napić? Czy nie dość już odprawiałam ten idiotyczny rytuał?
— Nie szkodzi, nie jestem głodna. Mama na pewno by ci wybaczyła — odpowiedziałam, uśmiechając się wymuszenie, a potem najszybciej, jak tylko dałam radę, uciekłam po schodach do gościnnej sypialni, która przez lata zdążyła się stać moją małą norą.
Nie miałam tam żadnych prywatnych przedmiotów ani niczego, do czego byłabym przywiązana, ale rozstawienie mebli i przedmiotów, od lat wypracowywane tak, bym musiała ruszać się jak najmniej, nie zostało zmieniane i zawsze, gdy wracałam, brakowało jedynie kurzu, który zapewne zebrałby się, gdyby ciotka nie przychodziła regularnie sprzątać. Skoro jednak nie przestawiła przewróconego krzesła z zawieszonym nań workiem na śmierci z powrotem tak, jak powinno stać, mogłam to uznać za przesłankę, że byłam tu mile widziana. Tylko że wcale nie chciałam…
Bycie z rodziną Konstancji i Marcina sprawiało, że dotkliwiej odczuwałam brak własnej, a zachowanie Kuby i Karoliny zaczynało mnie strasznie irytować, bo nie doceniali tego, co mieli, chociaż gdyby moi rodzice żyli, traktowałabym ich zapewne podobnie. Idiotyczne dylematy zniechęcały mnie najbardziej, nie lubiłam tak się nad wszystkim zastanawiać. I tak większość życia nadawałam się tylko od myślenia i nie umiałam się od niego uwolnić, ale to nie znaczyło, że nie mogłam chociaż w części kontrolować tematyki tych męczących rozmyślań.
Rozsiadłam się z laptopem, dziękując w duchu, że chociaż Internet działał. Nijak nie zbliżało mnie to do uzyskania odpowiedzi od Michaelisa, ale przynajmniej mogłam popracować, a w desperacji postalkować ludzi, którzy ostatnio wybitnie zaszli mi za skórę. Zaczęłam oczywiście od Stawskiego. Niby sytuacja ze stypendium ucichła, ale on bzykał Sebastiana – zdecydowanie zasługiwał na to, żebym zebrała na jego temat pokaźną kolekcję brudów. Dotąd zdążyłam tylko dowiedzieć się, jak bardzo był wpływowy i jak trudno było mu zaszkodzić. Ale trudno nie znaczyło, że to niemożliwe.
Nie spodziewałam się jednak zobaczyć uśmiechniętej gęby Stawskiego i Michaelisa pod jakąś choinką z puszek po piwie. Widać dobrze się bawił, odkąd się ostatnio widzieliśmy. Zdjęcie było raptem sprzed doby, a Michaelis trzymał na nim telefon w dłoni. Kompletnie zidiociałam, ale zaczęłam przybliżać obrazek, żeby zobaczyć, czy na wyświetlaczu była malutka ikonka koperty, ale jakość fotki była kanonicznie lodówkowa i nie miałam szans tego dojrzeć. Za to poczułam się jeszcze gorzej i chociaż w zasadzie nigdy mi się to nie zdarzało, poszłam spać o dwudziestej. Przez tragiczny nastrój nawet udało mi się szybko zasnąć.
Obudziły mnie promienie słońca, wdzierające się do pokoju przez niedokładnie zasłonięte okna. Ocknęłam się i ze zgorszeniem, które przerodziło się w nudności, zorientowałam się, że była dopiero ósma rano. O takiej godzinie to ja potrafiłam dopiero iść spać, za to wstawałam tak ostatnio jakieś cztery miesiące wcześniej, kiedy chodziłam na letni lektorat. Czułam się źle. Było mi zimno, rześko i jasno. Nie cierpiałam tego. Świat ledwo się obudził, czemu miałam wstawać razem z nim?
Nie miałam na siebie absolutnie żadnego pomysłu. Wszystkie teksty napisałam, Internet mnie nudził, wiadomości nie było, a żeby wyjść na spacer w zamieć, musiałoby mi brakować szlugów, co było niewykonalne, biorąc pod uwagę, że już kilka tygodni wcześniej odłożyłam pieniądze, by kupić na raz całe dwa wagony fajek – tak na wszelki wypadek, gdyby jeden spłonął, bym przypadkiem nie musiała drałować piechotą do sklepu na drugim końcu wsi.
Z braku lepszych perspektyw postanowiłam zejść na dół i pomóc ciotce w przygotowaniach. Nigdy mnie o to nie prosiła, bo wiedziała, jak się czuję i że jest mi zwyczajnie ciężko. Jeden z niewielu plusów podzielenia się z nią diagnozą, bo ćpanie leków wytykała mi przy każdej okazji.
Przy kuchennym stole siedział naburmuszony Kuba, mieszając łyżką pełen płatków jogurt w czerwonej miseczce. Ciotka krzątała się koło piekarnika, co chwilę trzaskając naczyniami.
— Dzień dobry — przywitałam się bez entuzjazmu.
— O, Kasia! Wiesz, że tata nie chciał mi kupić gry? Nienawidzę go! Są święta, powinien!
— Tobie też wesołych świąt, młody — odpowiedziałam, przewracając oczami.
Zazwyczaj lubiłam Kubę, ale tego typu zachowanie zwyczajnie mnie irytowało. Nie zamierzałam go wychowywać, w końcu nie moje dziecko, ale nie zamierzałam również razem z nim przeżywać, jakiego straszliwie okrutnego miał ojca, że chciał mu zrobić niespodziankę, kupując grę za trzy stówy, zamiast ściągnąć za darmo pirata z sieci.
— Caesar — mruknęła ciotka, stawiając na stole kolejną miskę, tym razem z sałatką dla mnie.
Podziękowałam i usiadłam przy stole. Nie chciałam jej mówić, że o takiej godzinie jedzenie jest ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę, bo w końcu to byłoby niemiłe, ale nie byłam pewna, jak wmuszę w siebie posiłek. Niby tylko sałata, trochę kurczaka, jakiś tam pomidor, który w sumie był jak sałata, no i trochę parmezanu. I dressing, lubiłam go, ale nie o tej godzinie.
Przeprosiłam, tłumacząc się wizytą w łazience i przy okazji poszłam zapalić. Uznałam, że to trochę mnie rozbudzi i może jakoś wygram ze śniadaniem. Jeśli ciotka myślała, że po tym wciśnie we mnie wigilijną kolację, to się przeliczyła już na starcie. Miałam żołądek ściśnięty bardziej niż zwykle, bo dalej denerwowałam się sprawą z dziwakiem. A najgorsze było to, że za niecały miesiąc miałam mieć kolejne wolne, tym razem trzy tygodnie. Na samą myśl o tym robiło mi się słabo, chociaż zazwyczaj nie pogardziłabym siedzeniem w łóżku i maniaczeniem copywritingu.
Po powrocie sprzed domu wepchnęłam w siebie prawie całe śniadanie, po którym czułam, jakbym miała wybuchnąć, a potem zaoferowałam, że pomogę w kuchni. Konstancja była zaskoczona, ale i zadowolona. Uznałam, że to dobrze, przynajmniej jedna osoba będzie tego dnia w dobrym nastroju. Przez myśl przeszło mi jeszcze, że może od przygotowań poczuję nieco magii świąt, ale nie przywiązywałam się do tej myśli. I miałam rację. W zasadzie do przyjazdu Karoliny siedziałam w kuchni i pomagałam w jakichś drobniejszych pracach, a ducha świąt ani wiadomości jak nie było, tak nie było. Na szczęście spodziewałam się tego, więc nie czułam się zawiedziona bardziej. Albo to dlatego, że bardziej się już nie dało, o czym przypominały stawy, boląc bardziej niż zwykle – jak zawsze, gdy miałam tak tragiczny humor. Pieprzone perpetuum mobile: smutek napędzał ból, ból napędzał smutek. Nie wiedziałam, co tym razem mnie wyrwie z tego błędnego koła, ale marzyłam o tym, by dostać na gwiazdkę wyrywacz z kręgu depresji, by pomóc sobie sama.
Karolinie szczęśliwie udało się dotrzeć do domu nieco wcześniej niż zakładała. Wyrobiła się na wcześniejszy pociąg, czy tam autobus, w sumie nie miało to dla mnie znaczenia. Od wejścia zachowywała się jak wielka pani domu, uznając najwyraźniej, że wszyscy powinni przed nią klękać, bo miała tę swoją ukochaną pracę. A podobno to chirurdzy mieli kompleks Boga… W tej rodzinie jednak miała go ona.
Darowałam sobie zgryźliwe komentarze, nie miałam na nie nastroju, zresztą w oczach Karoliny nigdy nie byłam kimś na tyle istotnym, żeby moje słowa mogły ją urazić. Zawsze mówiła: „Zdanie kogoś takiego jak ty, nawet najgorsze, ledwo dociera do moich wyżyn z tego twojego intelektualnego podziemia”, albo jakąś parafrazę powyższego. Zawsze wypowiadała się z tą sztuczną wyższością, bo nie potrafiła przyjąć do wiadomości, że mimo tego, że całkowicie zaprzepaściłam swój potencjał, w gruncie rzeczy byłam od niej zdolniejsza. I nie trzeba było tego udowadniać na jakieś szczególnie wyszukane sposoby, wystarczyło zwykłe czytanie ze zrozumieniem czy kojarzenie faktów. Nie, żebym uważała się z tego powodu lepsza – w końcu ona osiągnęła coś, o czym ja mogłam tylko marzyć, chociażby ze względu na stan zdrowia, ale zwyczajnie irytowali mnie ludzie, którzy uważali się za lepszych bez wyraźnego dowodu na swoją lepszość, a jednak wybór ścieżki kariery to żaden sukces.
Tym razem jednak kuzynka również była w jakimś nietypowo świątecznym nastroju. Poza tym, że klasycznie rozstawiała wszystkich po kątach, kiedy zwróciłam jej uwagę, że mówi się „w cudzysłowie” a nie „cudzysłowiu”, spojrzała na mnie tylko, zastanowiła się przez chwilę, a potem uznała, że mam rację i zniknęła na kwadrans z pola widzenia. Widać kilkunastogodzinne zmiany uczą człowieka pokory.
Zdziwiłam się jeszcze bardziej, kiedy zaciągnęła mnie do swojej sypialni, kiedy akurat szłam do łazienki, i wręczyła mi prostopadłościenny prezent owinięty kolorowym papierem w jakieś świąteczne bambetle i obowiązkową, granatową wstążką, którą charakteryzowały się wszystkie prezenty od niej. Powiedziała, że nie nadaje się, żebym otwierała go przy innych. Podziękowałam nieco zbita z tropu, a potem wraz z paczką pomaszerowałam do siebie, żeby otworzyć prezent.
Nigdy nie należałam do tych osób, które otwierają prezenty ostrożnie, bo: „ładny papier”, „piękne pudełko”, „nie niszcz, przyda się”. Rozrywałam bez zastanowienia, nie dbając o ujadanie innych. Teraz zrobiłam tak samo, w międzyczasie zerkając na wyświetlacz telefonu, by upewnić się, że w dalszym ciągu nie otrzymałam żadnej wiadomości. Kiedy zdarłam papier, zorientowałam się, dlaczego prezent był bardzo nie na pokaz. Idiotka kupiła mi wibrator! Nie wiedziałam, co niby miałabym z nim zrobić. Po chwili oględzin uznałam, że jak wykręcę z niego wnętrze, przemaluję i zrobię podstawkę, może służyć jako kubek na długopisy, albo papierosy, albo cokolwiek wąskiego i podłużnego. Ewentualnie mogłam go wyrzucić. Na razie zapakowałam to obrzydlistwo z powrotem i przyjrzałam się drugiej części prezentu. Był to jakiś idiotyczny poradnik o tym, jak dogadywać się z ludźmi.
Wiedziałam, że nie należę do zbyt rozrywkowych ludzi, a liczba moich znajomych nie sięgała dwóch cyfr, ale czy to oznaczało, że musiałam staczać się aż tak? Nie wydawało mi się. Starałam się jednak patrzeć na prezent bez uprzedzeń. Może zwyczajnie chciała mi pomóc? Nie wydawała się złośliwa, kiedy mi go wręczała. Nie oznaczało to oczywiście, że zamierzałam brudzić oczy tym bublem, ale pomyślałam, że może sprezentuję go dziwakowi. Pewnie by przeczytał, znając jego, a potem uznałby, że jest życiową porażką. Nie większą niż ja, biorąc pod uwagę ostatnie rewelacje, ale to by go nie powstrzymało od użalania się nad sobą.
Prezent od Karoliny wywarł jednak na mnie wpływ. Sięgnęłam pewnie po smartfona i wstukałam wiadomość:
„Nie wiem, czy ze mną nie rozmawiasz, czy wszechświat wysyła moje wiadomości w próżnię, ale jest Wigilia, więc: Wesołych Świąt dla Ciebie i Twojego…”
Popatrzyłam na wiadomość i skasowałam wielokropek. Brzmiał tak, jakbym miała uprzedzenia.
„(…) dla Ciebie i Twojego partnera. Mam nadzieję, że Twoje marzenia się spełnią.”
Nie zastanawiałam się więcej nad treścią, chociaż wydawała mi się nieco pokraczna, bo zwyczajnie bym zrezygnowała. Wysłałam smsa, zostawiłam telefon w pokoju i wróciłam do reszty podekscytowanej rodziny, żeby pomóc w ostatecznych przygotowaniach. 


2 komentarze:

  1. Monika Lisicka17 maja 2017 19:42

    Mam dziwne wrażenie, że Kasia może mieć z tego GRUBE kłopoty :D Rozdział świetny ;) Nie mam nastroju do długiego gadania. Ale ciekawi mnie do kogo trafi SMS :3 Mihihihi jeśli odczyta go Michał... nie chcę nawet wiedzieć. Ale mam wrażenie, że ten SMS-es odbije się zarówno na Katarzynie jak i na Sebastianie. A prezent Karoliny mnie powalił...

    OdpowiedzUsuń
  2. O Boziu kocham cię za te gejowskie scenki <3 Nie przesadzone , po męsku ale dają kopa :D I po prostu wiedziałam , że "Sam się sobie odwdzięcz. I zrób mi drinka." zostanie zrozumiane przez Michała jako " Zrób sobie dobrze , a jak skończysz to daj mi drinka " , ale zdecydowanie nie spodziewałam się dodatkowej zawartości w owym napoju . I jestem ciekawa jak wyglądał ta góra puszek i Seba :P

    Powiem ci , że udało się tobie wykreować postać ( chociaż drugoplanową ) taką , że przypomina do maksimum wyszmaglowaną szkapę , którą znam . Tylko , że osobnik , którego znam ma tlenione kudły , ale mniejsza . Reasumując tak Karolina czy jak jej tam było , wkurzyła mnie i to porządnie , a co za tym idzie , współczułam Kasi ( co się zdarza rzadko , bo to ona była tym co sprawia problemy - bynajmniej dla mnie)

    A ten wibrator i poradnik ... Tutaj ta zołza przeszła samą siebie . Poczułam się jak zwykle , czyli jak odludek , który najzwyczajniej w świecie ma mózg i nie próbuje dopasować się do tego pojebanego towarzystwa , a przyjaciela ma gdzieś indziej . Miałam ochotę tej Karolinie zaszyć gębę .

    I nareszcie ktoś kto rozumie , że te gimbusiarskie memy to dno , a ich treść nie przekracza poza granice " życie jest bez sensu , więc się rzucę z mostu " , " lepiej być pojebanym niż nudnym i oczywiście wszyscy muszą wiedzieć jak bardzo jesteś chory psychicznie , bo w tedy nie miał by ten tytuł zjeba żadnego znaczenia , a przecież lepiej być chamem niż po prostu zabawnym czy inteligentnie sarkastycznym " , " miłość jest dla mnie wszystkim - powiedziała 13-latka po trzech miesiącach związku " itd.

    Jeszzcze chyba znalazłam jeden błąd "jak nie było, tak nie było " a może powinno być "jak nie było, tak nie będzie " A zz tymi świętami to taki paradoks , bo są prawie na początku wakacji xd

    Jak zwykle świetnie , życzę weny i nie wiem czy mi się uda przeczytać koleny rozdział :( Jadę na jakieś zadupie

    - Lady Fox -

    OdpowiedzUsuń

.