Dziwak z dyplomem – 30

Czuję się zawiedziona motzno, niczym Sebastian samym sobą, z powodu osiągów ostatnich rozdziałów. Wyświetlenia spadły, komcie spadły, a ostatnia Róża to już w ogóle sięgnęła dna i zakopała się w wodorostach – zapewne stąd zero komciów. W każdym razie jest mi przykro, jak Kasi, gdy Sebuś nie odpisał na smsa i wątpię w swojego blogusia niczym... Sebastian w każdej chwili swojego życia. Czemu zawsze jak się robi ciepło, to aktywność bloga spada? Nie lubię przegrywać z pogodą xDDDD.
Okay, pobóldupiłam, możecie się przejąć, ale to opcjonalne, jak się nie przejmiecie, to się nie potnę grahamką i nie zawieszę blogusia, tylko będę dalej smutna, a moi znajomi będą skazani na słuchanie bólu dupy :*. 

Miłego!^^

============================

Nienawidzę zimy. Zapewne wiedział o tym każdy, kto miał nieprzyjemność zadawać się ze mną dłużej niż kilka dni, ale i tak musiałem nawyklinać na tę cholerną pogodę, gdy tylko obudziłem się rano i zorientowałem się, że przyjdzie mi jechać do ciotki w śnieżycę. Nienawidziłem prowadzić samochodu i gdybym mógł, zwyczajnie bym zrezygnował. Gdyby tylko moje rano nie było o dwunastej, pewnie zdecydowałbym się na autobus, pociąg, taksówkę, teleport… Cokolwiek, bylebym nie musiał wsiadać za kółko. Ale w Wigilię o tej godzinie nie miałem najmniejszych szans zdobyć biletu, a nawet gdyby jakimś cudem się udało, dojechałbym na miejsce może przed północą.
Zrezygnowany, wyklinając dosłownie na wszystkie przez cały czas i niemal odpalając jednego papierosa od drugiego, zapakowałem się, zmusiłem niezwykle niezadowolonego Ame, żeby wszedł do transportera, a potem poczłapałem w śnieżnej plusze do samochodu. Wrzuciłem wszystkie graty, z wyjątkiem kota – oczywiście, do bagażnika i usiadłem za kierownicą. Transporter z kotem zapiąłem na przednim siedzeniu, a potem odpaliłem silnik, papierosa i na wszelki wypadek poprzeklinałem jeszcze trochę, zanim zdecydowałem się ruszyć.
Właściwie bałem się prowadzić. Tyle się słyszało o wypadkach, niedzielnych kierowcach, pijanych kierowcach, nieletnich kierowcach i nieuzdolnionych kierowcach (w kategorii tych ostatnich wiodłem prym) – wolałem nie ryzykować, gdy nie było potrzeby. Zawsze stresowałem się rozpędzaniem do zbyt wysokiej prędkości, samochodami, które śmigały obok mnie z tym irytującym świstem, na dodatek dostawałem niemal ataku paniki, kiedy jakiemuś skończonemu idiocie przychodziło do głowy na mnie trąbić, bo jechałem siedemdziesiąt kilometrów na godzinę tam, gdzie ograniczenie było do stu dwudziestu. Bo w tym cholernym kraju ograniczenie nie oznaczało maksymalnej prędkości, jaką wyciąga się na ulicy, tylko minimalną, do której schodzi się jedynie, gdy uprzejmi kierowcy jadący z naprzeciwka mrugnął dwa razy przeciwmgielnymi, czym dawali znać, że kawałek dalej stoją psy na warcie. A ja wolałem jeździć przepisowo, dla własnego spokoju i bezpieczeństwa.
Kot zaczął się w końcu niecierpliwić, więc uznałem, że to znak, że pora ruszać. Ostrożnie wyjechałem na osiedlową ulicę, a potem jakimś cudem przemknąłem bezkolizyjnie przez miasto. Kiedy minąłem wszystkie podwarszawskie mieściny, zaczęła się najgorsza część trasy. Prawdziwy hydepark, raj dla młodocianych kierowców, którzy marzyli o tym, by umrzeć przygnieceni przez metal lub wtopieni w siedzenie. Trzymałem się prawej strony szosy, jadąc niemal na poboczu, by w razie czego mogli mnie spokojnie wyprzedzać. Nie słuchałem muzyki. Uspokoiłaby mnie, ale poczucie, że nie słyszę wszystkiego, co tylko się da, z zewnątrz, zwyczajnie mnie niepokoiła.
Niepotrzebnie oglądałem kiedyś w Internecie kompilację filmów o wypadkach drogowych. Sam nawet miałem taką kamerkę, tylko po to, by w razie czego zdążyć wykrzyczeć swoją ostatnią wolę, nim wykrwawię się na śmierć… Chyba trochę przesadzałem. O ile jednak pod wieloma względami uważałam swoją paranoję za paranoję, o tyle pod tym względem byłem jej wdzięczny, że objawia się w postaci nadmiernego bezpieczeństwa. Bo nie byłem z kolei jednym z tych artystów, którzy na drodze szybkiego ruchu wyciągali zaledwie czterdzieści na godzinę – bo to było równie groźne. Znalazłem złoty środek, idealną prędkość pomiędzy widełkami śmierci, której zawsze się trzymałem, i byłem z siebie zadowolony.
Droga strasznie mi się dłużyła. Zapewne ze zdenerwowania, ale na to nic nie mogłem poradzić. Brakowało mi zaledwie pięćdziesięciu kilometrów – jakiejś godziny drogi do celu – kiedy z naprzeciwka wyjechał jakiś pirat drogowy, który uznał, że TIR to nowa formuła jeden. Jakby tego było mało, ktoś mnie akurat wyprzedzał, wyjeżdżając na czołowe na podwójnej ciągłej na zakręcie w lewo. Co. Za. Kretyn.
Przerażony skręciłem nerwowo w prawo. Samochód zaczął się trząść na wybojach, odbijać od barierek, aż w końcu zrobiło mi się ciemno przed oczami i słyszałem już tylko alarmy, klaksony i rozpaczliwe miauczenie przerażonego kota. Zemdlałem. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo następnym, co zarejestrowałem, była wąsata twarz policjanta w zimowej czapce, który zatroskany pukał w moje okno.
— Nic się panu nie stało? To wyglądało groźnie, ale ma pan tylko obity zderzak.
— Ame! — krzyknąłem, rozglądając się wokół.
Kota nie było obok mnie. Zacząłem nerwowo rozpinać pasy i odpychać poduszkę powietrzną, głuchy na zapewnienia mężczyzny, że nic się nie stało.
— Mój kot! — wydusiłem wreszcie coś składnego, kiedy przerażony wypadłem z samochodu, lądując na czworakach w zabłoconym śniegu.
Policjant patrzył na mnie jak na jakiegoś psychola. Wymamrotał do krótkofalówki jakieś ich kody (jeden z nich był prośbą o alkomat – zdążyłem przywyknąć, bo prawie zawsze mnie tak traktowano, gdy dostawałem ataku paniki na drodze), a potem położył rękę na moim ramieniu i podsunął mi pod nos śpiącego smacznie kota w transporterze.
— Ame! — krzyknąłem, przytulając się do zimnego plastiku. — Co się stało? Jakiś kretyn próbował się ścigać TIRem!
— Owszem, próbował. Na szczęście nikomu się nic nie stało. Musi pan złożyć zeznania. Na razie wstępne, ale proszę być gotowym na to, że w ciągu kilku tygodni odezwiemy się do pana, by złożył pan dokładne zeznania na posterunku — tłumaczył, a ja z każdą chwilą coraz bardziej się irytowałem.
Drżącą ręką wyciągnąłem z kieszeni paczkę papierosów, żałując, że nie były to zielone skręty Michała. To nic, że pewnie poszedłbym za to siedzieć, przynajmniej bym się uspokoił. Na szczęście tytoń i tak zdołał nieco ukoić moje nerwy. Podniosłem się, obejrzałem samochód, z ulgą stwierdzając, że dam radę wyjechać z płytkiego rowu, w którym wylądował, a potem wsadziłem kota z powrotem na siedzenie i szczelnie zamknąłem drzwi, żeby mi przypadkiem nie zmarzł.
— Daj pan te pytania. Muszę jechać — burknąłem niechętnie.
Gliniarz przewrócił oczami, wyciągnął notes i jakąś elektroniczną zabawkę, a chwilę później młodszy kolega przybiegł z alkomatem. Wykonałem test, uzyskując całe zero promili, odpowiedziałem na pytania, a potem kazałem im pilnować, żeby nic we mnie nie przywaliło, jak będę wyjeżdżać. Zgodzili się bardzo niechętnie, ale skoro zabrali mi ponad godzinę z życia, powinni chociaż trochę się przysłużyć.
Ruszyłem dalej. Jechałem z sercem w gardle, wzdrygając się przy każdym głośniejszym, niespodziewanym dźwięku. Najchętniej bym zrezygnował, zatrzymał się i zaczął płakać, jak dziecko, któremu ukradziono lizaka prosto z ręki, ale myśl, że za chwilę dojadę do domu i będę mógł popłakać w sypialni, sprawiała, że odnajdywałem w sobie resztki heroizmu.
Udało mi się! Dojechałem! Zaparkowałem na podjeździe pod domem ciotki, stając obok dwóch drogich aut, starając się żadnego nie zarysować. Wolałbym nie zaczynać świąt jeszcze gorzej. Obitego zderzana nawet nie próbowałem ukrywać, to się zwyczajnie mijało z celem. Jeśli ciotka miała go zobaczyć, to i tak by do tego doszło, bez względu na to, jak bardzo nie starałbym się temu zapobiec.
Dom ciotki znacznie się wyróżniał na tle innych okolicznych budynków. Mieszkała na obrzeżach miasta, gdzie stało sporo domów jednorodzinnych, ale ten jej właściwie był ogromną willą, z basenem, przykrywanym na zimę – chyba że akurat miała ochotę pojeździć na łyżwach, albo zaprosić dzieci sąsiadów, żeby pojeździły. Nie oceniałem, sam też kilka razy jeździłem na łyżwach w basenie. Wprawdzie kiedyś ukruszyłem ząb na drabinkach, ale poza tym obeszło się bez większych kontuzji. Mogłem nawet uznać, że w zasadzie lubiłem jeździć na łyżwach.
Zanim doszedłem do drzwi, stanęła w nich pokojówka. Widziałem ją na oczy po raz pierwszy w życiu, ale miała na sobie tak boleśnie stereotypowy strój, że chyba każdy, nawet małe dziecko, bez trudu zorientowałby się, kim była. I chociaż ja nie miałem pojęcia, jak ma na imię, ile ma lat, skąd przybyła i czy nie chciała tylko okraść ciotki, ona wiedziała o mnie wystarczająco, by rzucając okiem na wgnieciony zderzak, pokręcić tylko głową i zaprosić mnie do środka, zwracając się do mnie po imieniu. Wspaniale, że służba ciotki rozpoznawała mnie po życiowych porażkach. A ja skrycie liczyłem na to, że przez święta uda mi się zapomnieć o tym, jakim byłem nieudacznikiem. Ale nawet tego nie umiałem osiągnąć.
— A ty to kto? — mruknąłem niezbyt przyjemnie, ale nie wydała się oburzona, najwyraźniej ciotka dała jej się we znaki albo zdążyła uprzedzić, że jestem nieudacznikiem i gburem na dodatek.
— Sylwia, jestem pokojówką…
— Zauważyłem — przerwałem jej i wyciągnąłem papierosa.
Ciotka nie pozwalała palić w domu, bo chociaż było w nim wszystko, to odpowiedniej wentylacji poskąpiła chyba specjalnie po to, żeby nie kusiło jej, by wrócić do nałogu. No i żebym ja przypadkiem nie mógł poczuć się komfortowo… Chociaż nie powinienem zakładać, że brała mnie pod uwagę podczas remontu, w końcu już tu nie mieszkałem. Miałem swój pokój, swoje sztućce, talerze i kubki, i ulubione siedzenie w salonie, ale poza tym to miejsce było dla mnie prawie zupełnie obce.
Sięgnąłem do kieszeni, żeby sprawdzić czy przypadkiem nie dostałem emaila od wydawnictwa. Wieczór wcześniej napisał do mnie przedstawiciel jednego z większych na rynku z propozycją współpracy nad projektem. Nie odmówiłem, chociaż początkowo planowałem, uznając, że to zbyt upierdliwe, ale ostatecznie poprosiłem o szczegółowe informacje. Od tego czasu milczał. Pewnie miał lepsze rzeczy do roboty niż opisywanie szczegółowego zlecenia tuż przed świętami. Okazało się jednak, że nie miałem telefonu w kieszeni. Podszedłem do samochodu i zacząłem przeszukiwać jego wnętrze, jednak bezskutecznie. Wściekły przekląłem kilka razy, a potem zgasiłem niedopałek szluga w popielniczce i wytarłszy buty, wszedłem do domu.
— Ciociu? Jestem — krzyknąłem, rozbierając się w holu.
Z salonu leciała jakaś składanka kolęd, z kuchni dobiegał słodki zapach ciasta. Poza tym było pusto i nie zapowiadało się, żeby coś miało się zmienić. W końcu byliśmy tylko we dwoje. No i teraz była jeszcze pokojówka z nadwagą. To pewnie dla niej te ciasta, bo w końcu ciotka miała cukrzyce i musiała uważać, a ja… Nie miałem zwyczaju jeść.
— Sebastian! Chodź, chodź! Gniotę ciasto, pomożesz mi? Trzeba rozbić jajka i dolać mleka do drugiej porcji, Sylwia wymiesza — przywitała mnie uśmiechnięta, pomarszczona twarz siwiejącej blondynki z elegancko upiętymi włosami.
Nie była przesadnie dystyngowana. Mimo że nie brakowało jej pieniędzy, nie dawała odczuć innym, że coś ich różniło. Zawsze była ciepła i pomocna i nawet kiedy ubierała się w sukienki od najlepszych projektantów, w towarzystwie zwykłych śmiertelników wyglądała całkiem normalnie. Chyba po prostu miała coś takiego w twarzy, że zwyczajnie nie dało się czuć wobec niej jakiejkolwiek niechęci – ta przychodziła dopiero kiedy dostawała migreny, albo kiedy spędzało się z nią zbyt dużo czasu. Za to do jej wypieków owszem. Nie, żeby nie umiała przygotować ciasta, ale ono zawsze było słodkie. Niby ciasto powinno takie być, ale te jej były dla mnie zwyczajnie niezjadalne. Chyba że robiła galaretkowy sernik, tym akurat mógłbym się zajadać, ale tradycyjnie przygotowywała go na Wielkanoc, więc musiałem obejść się smakiem.
Wszedłem do kuchni i zrobiłem, o co prosiła, usilnie starając się nie skupiać na tym, że właśnie tę z założenia bardziej męską czynność, którą było mieszanie ciasta, robiła za mnie pokojówka, bo nie dałbym rady utrzymać łyżki. Ze wszystkich sił starałem się tym nie zdołować do reszty, wiedząc, że wtedy zepsułbym ciotce święta.
— Opowiesz mi o tej dziewczynie?
— Nie ma o czym…
— Więc jednak jest jakaś dziewczyna! — krzyknęła triumfalnie, a ja skrzywiłem się zrezygnowany.
Nie wiem, jak ona to robiła. To chyba jakiś kobiecy dodatkowy zmysł, jakaś supermoc, na domiar złego działała bez najmniejszych zastrzeżeń. Kobiety były zaprawdę przerażającymi istotami. Aż dziw brał, że były ludźmi, choć podobno wywodziliśmy się z dwóch różnych planet… W sumie byłbym skłonny w to uwierzyć, gdybym nie był wykształcony i nie wiedziałbym, że na Marsie i Wenus nie było odpowiednich warunków do życia.
— Ciociu, ale nie ma żadnej dziewczyny… — Chciałem dodać, że jestem gejem, może byłoby łatwiej, ale wolałem nie ryzykować, jeszcze źle by się to skończyło. — Po prostu koleguję się z dziewczyną z uczelni. Ale tylko się koleguję. Poza tym wcale mi to nie wychodzi.
— Bzdury gadasz! — Uniosła głos, patrząc na mnie tak, jakbym ją właśnie oszukał i za nic nie wiedziałem, o co jej w zasadzie chodzi. — Na pewno nie jest tak źle. Uwierzyłbyś w siebie wreszcie. Nie tego chciałby twój wuj! Sebastianie, jesteś  już dorosły, przestań zachowywać się jak dziecko. Nikt w ciebie nigdy nie uwierzy, jeśli ty sam tego nie zrobisz. No już, podaj mi ten wałek, nie stój tak. Jutro przyjdzie do nas moja dobra przyjaciółka, chciałabym, żebyś z nią porozmawiał. Napisała książkę i…
— Ciociu… — jęknąłem smętnie.
Za każdym razem to samo. Najpierw mi się dostaje, że w siebie nie wierzę, a potem wyjeżdża mi z czymś takim. Kochałem ją, lubiłem i szanowałem, ale w takich chwilach miałem ochotę ją trzasnąć i wrócić do domu. Na piechotę, żeby było bezpiecznie.
— Ja nie pracuję w wydawnictwie. Jak miałbym jej pomóc?
— No wiesz, spojrzysz, ocenisz. Powiesz, co myślisz — wymieniała, a na jej usta ponownie wstąpił uśmiech.
Pokojówka gdzieś zniknęła, zapewne musiała wrócić do obowiązków albo miała dosyć mojego towarzystwa, albo… W sumie co mnie to obchodziło? Zignorowałem to i skupiłem się na ciotce. Wyraźnie potrzebowała się komuś wygadać, dlatego zaparzyłem sobie kawę i usiadłem przy stole, od czasu do czasu pomagając jej w drobniejszych pracach. Wysłuchałem opowieści o wszystkim po kolei, a potem po raz kolejny zebrałem burę – tym razem za zapijanie tabletek kawą, co sprawiło, że prychnąłem śmiechem. Przypomniała mi się call girl. Byłem ciekaw, co się u niej działo, zdecydowanie musiałem znaleźć telefon. Najchętniej zrobiłbym to od razu, ale nie chciałem psuć ciotce nastroju.
Ostatecznie zupełnie zapomniałem o komórce, Kasi, pracy i wszystkim innym. Dałem się porwać świątecznym przygotowaniom i zanim się obejrzałem, miałem kilka toreb prezentów w pokoju, ciepłe kapcie na nogach i siedziałem w salonie z ciotką i jej koleżanką, dziwiąc się, że nie wyjechałem dwudziestego piątego – jak miałem początkowo w zamiarze.
Wigilia była strasznie skromna i cicha, szczególnie jak na tak bogaty dom, ale ciotka… Miała na imię Krystyna, ale nie lubiłem tego imienia, więc ZAWSZE nazywałem ją po prostu ciotką. W każdym razie, ciotka wiedziała, że źle znoszę tłumy, dlatego nie urządzała wielkich imprez, choć wiedziałem, że chętnie wzięłaby w takiej udział. Czasem było mi głupio, że ją tak ograniczałem. Chciałem nawet wymyślić pretekst, żeby zwyczajnie nie przyjechać, by mogła odwiedzić znajomych i poczuć nieco magii świąt, ale paradoksalnie czułem, że ona straszliwie chciała, żebym do niej przyjeżdżał. Dlatego ostatecznie zawsze to robiłem i zawsze czułem się z tym źle.
Miałem wrócić do domu następnego dnia, ale mój samochód magicznie zniknął z podjazdu i najwidoczniej teleportował się do mechanika, który równie magicznie znał numer do mojej ciotki i powiedział, że mój grat będzie gotów do odbioru dwudziestego szóstego wieczorem. Mogłem w każdej chwili wziąć auto ciotki, ale zdecydowałem, że zostanę. Nie wiedziałem, co mną kierowało, może to była kwestia wielkich, ciepłych kapci z misiami, a może mojego ulubionego, grubego golfu z wyciągniętymi rękawami, który zostawiłem tu ostatnim razem, a może po prostu miałem ochotę i nie potrzebowałem wymówek. W każdym razie zostałem i nie czułem się z tym źle.
Ciotka pilnowała, żebym jadł trzy posiłki dziennie. Robiła mi czekoladową kawę, a kilka razy nawet skusiłem się na kakao. Zjadłem odrobinę ciasta, dostałem nawet moją ukochaną galaretkę i zawsze, gdy coś do niej mówiłem, słuchała z pełną uwaga i odpowiadała, jakby naprawdę obchodziło ją to, o czym mówiłem. Prawie jak Kate, tylko że ciotka mnie tak nie krępowała. Czułem się przy niej naprawdę dobrze, jak małe dziecko kochane przez rodziców i chyba właśnie to uczucie sprawiło, że dwudziestego ósmego wciąż siedziałem jej na głowie pod pretekstem wnikliwej analizy obyczajowej powieści jej koleżanki.
Nie była to literatura zbyt wysokich lotów, ale dawała wystarczająco dobry pretekst, żebym nie musiał mówić wprost, że chcę zostać, bo wreszcie czuję się gdzieś dobrze. Nie rozumiałem tego. Naprawdę musiałem się zmienić, zestarzeć albo do reszty porzucić nadzieję, bo jeszcze nigdy przebywanie u ciotki w domu nie sprawiało mi tyle radości. Martwiło mnie jedynie to, że mój telefon nadawał się do śmieci. O ile maile mogłem odebrać na komputerze, o tyle nie miałem możliwości, by skontaktować się z call girl. Czułem, że się na mnie wścieknie, ale były święta, nie chciałem wychodzić z domu i szlajać się po sklepach w poszukiwaniu telefonu. Zresztą raz na jakiś czas taki detoks dobrze robił człowiekowi.
Na dwa dni przed końcem roku postanowiłem, że w końcu muszę wrócić. Ciotka nie była zbyt zachwycona, ja zresztą podobnie. Jednak wyjeżdżałem bogatszy o kilka kilogramów, dzięki czemu wyglądałem prawie jak człowiek, oraz o miłe wspomnienia. Nawet Sylwia przestała mnie irytować. Ostatecznie umówiłem się z ciotką, że odwiedzę ją w czasie przerwy międzysemestralnej na uczelni i naprawdę chciałem to zrobić.
Wracając do Warszawy, zatrzymałem się w jakimś sklepie z elektroniką. Kupiłem telefon, podobno flagowiec Samsunga, chociaż to nie miało dla mnie większego znaczenia, póki moja niewielka karta SIM, którą udało się jakimś cudem odzyskać, nie pasowała do nowego modelu, żebym nie musiał się bawić w jakieś zmiany. Nie musiałem. Karta pasowała i kiedy tylko włączyłem telefon, zalała go fala wiadomości. Całe cztery smsy, dwa nieodebrane połączenia, kilkanaście maili, trochę spamu… Jakim ja byłem samotnym człowiekiem. Wystarczyło włączyć telefon po kilku dniach nieużywania, żeby zorientować się, że nikomu mnie nie brakowało. Jedynie call girl nieco mnie pocieszyła, gdy jej nazwa kontaktu wyświetliła się na ekranie, jednak treść wiadomości nie była już taka radosna, jak bym chciał.

4 komentarze:

  1. Monika Lisicka24 maja 2017 21:17

    Ło Jezu co się stało ??? Sebuś... w porządku wszystko ? Chyba poczuł magię świąt, dlatego tak się zmienił ( chwilowo ) ale zawsze się coś musi spieprzyć. Kasai miała dobre chęci ale oczywiście nie obejdzie się bez nieporozumienia bo jakże.

    Ciekawe co dalej ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo Sebuś i samochód do kiepskie połączenie xD. Jego jazda egzaminacyjna musiała wyglądać ciekawie ahahahaha. Opisałabym to, ale nijak mi do niczego nie pasuje TT_TT.

      Usuń
  2. Wyświetlenia spadają bo teraz nagle wszyscy się obudzili , że trzeba teraz zagrożone oceny popoprawiac , w tym i ja... Ale teraz... Sebuń! Ame! Nic wam nie jest?! No i Sebastian w końcu trochu , trochu wychodzi do ludzi. Może nie jest z nim tak źle? Nami... Jak oceny zostaną już ostatecznie wystawione , to daję sobie mały palec u dłoni odciąć , że wyświetlenia wrócą do normy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O kurde, w ogóle nie pomyślałam o tych ocenach. Zbyt wiele czasu minęło, odkąd byłam w szkole i żyłam w przekonaniu, że skoro ona się ciągnie do końca czerwca, to oceny się poprawia i wyciąga w czerwcu a nie w maju xD. Ale w sumie możesz mieć rację. Najpierw był Pyrkon, potem czas wycieczek szkolnych, teraz Magni, oceny... No, to może być to. Oby. Bo, mówiąc szczerze, czuję się trochę zmęczona Różą i ciężko mi się pisze ostatnio. Chciałabym już skończyć to opko, a spadające wyświetlenia nie motywują xD. A teraz motywacja szczególnie by mi się przydała, bo praca polegająca na ciągłym pisaniu też pozbawia mnie sił na pisanie twórcze po pracy.
      No a Sebuś i Ame... Specjalnie ostatnio policzyłam, żeby mi się strony tak zgadzały, by się wyjaśniło, że nic im nie jest. Bo nie chciałam Wam trzymać w polsatowej niepewności (taka się zrobiłam miła xD). Poza urazem do samochodów, zepsutym telefonem, wgniecionym zderzakiem i masą przekleństw z ust Sebastiana nic im się nie stało xD. Spokojnie, będą żyć. Przynajmniej przez chwilę hehehehehe xDDDD.

      Usuń

.