Rozdziału miało nie być, ale kiedy wracałam tramwajem do domu, byłam światkiem jakiejś idiotycznej... Ciężko powiedzieć czego. Ktoś się szarpał, bo ktoś rzekomo coś zrobił, a ja stałam dwa przystanki od domu przez kwadrans, bo w zimnicę iść nie będę, tylko dlatego, że się niziny intelektualnie szarpią xD. W każdym razie banda ćwierćinteligentów-degeneratów podsunęła mi pomysł, także rozdział powstał. Komcie też by mogły TT_TT.
Miłego! :*
================================
— Ugh… —
westchnął po chwili, odsuwając kubek od ust z grymasem niezadowolenia na
twarzy. Miło, że próbował się przekonać do herbaty, ale to zupełnie zbędne. Nie
potrzebowałam, by lubił i robił wszystko to, co ja. I tak mieliśmy wspólne
zainteresowania, i to te istotniejsze, więc drobnostki takie jak herbata nie
powinny mieć znaczenia.
— Nie zmuszaj
się, bo jeszcze ci się cofnie, a nie chciałabym dowiadywać się w ten sposób, co
piłeś ze znajomymi…
— Złośnica —
skomentował rozbawiony. — Nie jest z tobą chyba tak źle, skoro masz siłę ze
mnie kpić. Rozpakuj się tam, gdzie uważasz za stosowne. Myślałem o gościnnej
sypialni, żebyś miała jakąś własną przestrzeń, ale jeśli wolisz spać ze mną,
nie mam nic przeciwko — dodał już poważniej, na dodatek najwyraźniej sądząc, że
to mi w czymkolwiek pomoże, kiedy moim głównym problemem było to, że nie miałam
pojęcia, czego właściwie chciałam. Chociaż nie, w zasadzie to było oczywiste,
tylko tak skrajnie głupie, że nie przeszłoby mi przez gardło: chciałam, by to
on zdecydował za mnie.
— A zaniesiesz
mój bagaż? Źle stanęłam i nadwyrężyłam trochę nogę, powinnam chwilę posiedzieć…
— poprosiłam, licząc na to, że się zgodzi i nie zapyta o kierunek, tylko sam
zrobi to, co uważał za słuszne. Naprawdę chciałam wierzyć, że zorientuje się,
że tego właśnie było mi trzeba.
~*~
Nie sądziłem,
że będzie aż tak wycofana, byłem pewien, że po prostu się ze mną droczy, ale
najwyraźniej była jeszcze mniej pewna siebie, niż sądziłem. W jakiś sposób mnie
to pocieszyło, chociaż jednocześnie wprawiało w poczucie winy, bo chyba tylko
najwięksi zwyrodnialcy cieszą się słabością innych ludzi… Cóż, nie byłem
normalny, więc równie dobrze mogłem być i psycholem. Póki nie zagrażałem
niczyjemu życiu, raczej nie powinno być z tego żadnych problemów.
Kiedy Kasia
poprosiła o zaniesienie bagażu, tak bardzo przejąłem się rolą odpowiedzialnego
gospodarza, że zupełnie zapomniałem zapytać, dokąd powinienem zanieść tę
leciutką walizeczkę, z którą się tutaj zjawiła. Zawsze mi się wydawało, że
kobiety potrzebują większej liczby rzeczy, ale wyglądało na to, że to tylko
niezbyt poprawna politycznie generalizacja. Nie wiedząc, co zrobić, i nie chcąc
jej pytać, bo wyraźnie jej się to nie podobało, postanowiłem zanieść rzeczy
call girl do sypialni dla gości. Może na wspólne noce było jeszcze zbyt
wcześnie, naprawdę nie miałem zbyt dużego porównania. Przygody na jedną noc
rządziły się swoimi własnymi, zupełnie odmiennymi od związkowych, prawami, a my
z Kate nie mieliśmy prawie żadnego doświadczenia z prawdziwymi, głębszymi
relacjami z innymi ludźmi. Z drugiej strony dzięki temu mogliśmy robić to, co
chcieliśmy, a nie to, czego wymagały od nas jakieś obyczajowe zasady. Niemniej
niewiele mi to pomogło.
— Zaniosłem
walizkę do pokoju dla gości. Masz sporo miejsca, na pewno się zmieścisz. Jesteś
pewna, że nie potrzebujesz niczego więcej? — zapytałem, wracając do salonu z
kubkiem świeżo zaparzonej kawy, którą zalałem podgrzaną wodą. Miałem szczęście,
że przed chwilą robiła herbatę, gdyby nie możliwość chowania się za kubkiem, spanikowałbym.
— Aha, rozumiem
— mruknęła tak, że zacząłem wątpić w słuszność swojej decyzji.
Niby zwykła
odpowiedź, a sprawiła, że atmosfera w mieszkaniu zgęstniała, pewności siebie
nie stracił tylko kot, a ja zwyczajnie się dusiłem. Odpaliłem papierosa, by
zmotywować płuca do jakiegokolwiek wysiłku, by poczuć, że jeszcze je mam, po
czym położyłem paczkę na stole przodem do dziewczyny, dając do zrozumienia, by
się częstowała. Skoro mieliśmy spędzać weekendy razem, równie dobrze mogliśmy
palić jedne papierosy, akurat i tak paliliśmy te droższe marki zapewniające
tytoń lepszej jakości, a konkretna marka nie robiła już tak wielkiej różnicy.
Kate jednak nie
skorzystała z propozycji. Wyciągnęła z kieszeni swoją wysłużoną paczkę i
zapaliła, wydmuchując dym w herbatę, by uśmiechnąć się, gdy ponownie ujrzała w
niej swoje odbicie. Cały czas starałem się analizować jej zachowanie,
zrozumieć, co myślała i czuła, by jakoś ułatwić jej pierwsze kroki, ale że sam
czułem się równie niepewnie, kiepsko mi szło. Generalnie skończyło się na
siedzeniu w niezręcznej ciszy, póki nie zadzwonił do mnie telefon.
— Michał, ja
cię normalnie… — zacząłem wściekle, ale przyjaciel natychmiast mnie uciszył.
— Zbieraj dupę i ruszać się pod Kopernika, z
Gabrysiem załatwiliśmy ci publikację książki! — Usłyszałem absurdalną
wiadomość. Musiałem odsunąć telefon od ucha i upewnić się, że rozmawiam z
właściwą osobą, bo wydawało mi się zupełnie niemożliwym, by zrobili coś takiego
w tak krótkim czasie.
— Co to za
idiotyczny dowcip? O co ci chodzi?
— To nie dowcip, mówi prawdę. Spotkałem
starego znajomego, okazał się dyrektorem SBP. Zagadałem z nim i się udało! —
krzyknął Gabriel gdzieś z oddali, bo słyszałem go strasznie niewyraźnie.
— SBP? —
zdziwiłem się. — Nawet o nich nie pomyślałem, ale w zasadzie to dobry pomysł.
Gdzie i kiedy?
— Za dziesięć
minut pod Kopernikiem. I nie bierz swojego nowego nadbagażu! — odparł Staw i rozłączył
się, zanim zdążyłem go zwyzywać za uprzedmiotawianie mojej nowej… chyba
dziewczyny.
— Wychodzisz? —
Usłyszałem za plecami, a kiedy się odwróciłem i spojrzałem na zasmuconą
dziewczynę, przez moment chciałem zrezygnować.
— Nie muszę…
— Musisz. Idź
wydać książkę, nic mi nie będzie. Nie pierwszy raz nie umiem się odnaleźć.
Powiedz mi tylko, gdzie się przestawia temperaturę tutaj, no i gdzie masz
herbaty, bo znalazłam tylko te jedną…
— Jesteś pewna?
— zapytałem ponownie, jednak chyba nadwyrężyłem już cierpliwość dziewczyny, bo
w odpowiedzi zwyczajnie rzuciła we mnie ściągniętym z nogi klapkiem. Chyba aż
tak bardzo jej ta noga nie doskwierała… — No dobrze, dobrze, pójdę. Biorę
klucze, drugi komplet leży w przedpokoju nad wieszakiem. Gdybym długo nie
wracał, zamknij drzwi na górny zamek, dolnego nie ruszaj, bo nie będę mógł
otworzyć z zewnątrz. Ame dostaje jeść o dziesiątek, no i… Czuj się jak u
siebie, przepraszam — streściłem w skrócie najpotrzebniejsze informacje,
pokazując jej, gdzie co stało w kuchni, by tym razem już sobie poradziła.
Ukryłem herbatę, przyznaję, po prostu jej widok mnie kusił, a smak odrzucał za każdym
razem, więc tak było lepiej.
— Wszystko
jasne. Mam tylko jedną prośbę, okej?
— Słucham?
— Nie wróć zbyt
późno… Bo ja eeeee, nie lubię być sama w nowym miejscu w nocy — wydukała
zdenerwowana, cała czerwieniąc się od stóp do głów, jakby mówiła coś, czego
faktycznie można byłoby się wstydzić.
— Nie mogę
obiecać, z Michałem nigdy nie wiadomo, ale zrobię co w mojej mocy. W razie
czego masz Ame, no i możesz zaprosić koleżanki, jeśli poczujesz się lepiej.
— A jak
zniszczymy ci dom, wypijemy wszystkie te śmieszne alkohole, spalimy całą marihuanę,
a potem zdemolujemy dom i uciekniemy?
— To będę
musiał zrobić remont — zaśmiałem się i podszedłem do niej, delikatnie obejmując
dziewczynę ramionami.
Nie byłem
pewien, czy akurat tego potrzebowała, czy przypadkiem właśnie nie zafundowałem
sobie darmowej kastracji, ale jeśli kiedyś mieliśmy nauczyć się żyć wspólnie,
musieliśmy również nauczyć się, że każde z nas inaczej reaguje na różne sprawy
i musimy znaleźć jakiś środek, sposób, który zapewni nam obojgu komfort.
Dlatego zdecydowałem zacząć od razu, bynajmniej z odwagi, po prostu miałem wyjść
z domu, więc bez względu na konsekwencje i tak uniknąłbym ich poniesienia
przynajmniej przez jakiś czas, na tyle długi, by wymyślić, jak wszystko naprawić.
Na szczęście jednak nie musiałem tego robić.
Kasia powolnie
odwzajemniła mój gest, przytulając się tak delikatnie, że bałem się, iż ją
zgniotę, a przecież daleko było mi do jakiegoś siłacza.
— Wybacz,
powinnam powiedzieć, że martwię się o ciebie, bo w sumie się martwię, ale to
stoi na drugim miejscu, tuż za moim komfortem psychicznym, bo tylko taki
jeszcze mi w życiu przysługuje — westchnęła ciężko, bełkocząc tak szybko i
cicho, że ledwie w ogóle zrozumiałem.
— Największym
wyrazem twojego martwienia się jest fakt, że mi to teraz powiedziałaś. Robimy
niesamowite postępy — pocieszyłem ją, głaszcząc lekko po głowie.
Przez moment
odniosłem wrażenie, że jesteśmy na tej dobrej drodze do zrozumienia. Fizyczna
bliskość sprzyjała wzajemnemu zrozumieniu i zbliżeniu w sferze duchowej, ale
wibrujący tyłek był mi klinem, z którym niewiele mogłem zrobić. Z bólem serca
odsunąłem się od mojej… Naprawdę musimy o
tym porozmawiać i coś ustalić, bo nawet myśleć już nie mogę! I ubrałem się
pospiesznie, chwytając w biegu klucze. Pożegnałem się z nową weekendową
współlokatorką i zjechawszy windą, pobiegłem pod pomnik najszybciej, jak byłem
w stanie – czyli niezbyt szybko, ale byłem na czas, więc się liczyło!
Gabryś i Michał
już na mnie czekali. Opatuleni po uszy kurtkami, bo znów na wieczór zerwał się
zimny wiatr. Staw miał nawet czapkę na głowie, co zdarzało się niezwykle rzadko
i najczęściej oznaczało, że czeka nas wybitnie zimny okres. Miałem jednak
nadzieję, że skoro powoli kończyła się zimna część roku, nie sprowadzi na nas
jakiejś katastrofy. Nie uśmiechałoby mi się jeżdżenie po mieście samochodem,
gdyby komunikacja odmówiła współpracy.
Przywitaliśmy
się i od razu z miejsca ruszyliśmy do Costy na nowym świecie, bo właśnie tam
Gabriel umówił się ze swoim znajomym – dyrektorem naukowego wydawnictwa, które
najwyraźniej miało stać mi się bliskie do końca życia. Byłem tą sprawą aż
niezdrowo podekscytowany, w myślach wyzywając się od idiotów, doskonale
wiedząc, że nadmierna radość z reguły zwiastuje rychłą porażkę. Powinienem był
wrócić do gburowatego, znudzonego życiem siebie, ale tyle dobrych rzeczy
spotkało mnie tego dnia, że zwyczajnie nie umiałem.
Na miejsce
przyszliśmy pierwsi. Zamówiliśmy po kawie z nowej zimowej oferty i czekaliśmy
na rzeczonego dyrektora. Wyglądało na to, że się spóźniał, a im dłużej
czekaliśmy, tym więcej czarnych myśli zaczęło kłębić się w mojej głowie,
sprawiając, że z każdym kolejnym dźwiękiem dzwonka nad drzwiami, ilekroć ktoś
je otwierał, dostawałem zawału. Gdy wreszcie przyszedł ten, na którego czekaliśmy,
zestresowałem się do tego stopnia, że nawet nie umiałem się prawidłowo
przedstawić. Dobre, ze Gabryś był ze mną, bo z Michała nie było zbytniego
pożytku. Siedział tylko i podśmiewał się ze mnie co chwilę, co nawet w Marcinie
– dyrektorze wydawnictwa – wzbudzało mieszane uczucia, sądząc po wyrazie jego
twarzy.
— A więc, panie
Michaelis… Mogę ci mówić Sebastian? — zapytał krótko ścięty brunet z dwudniowym
zarostem na twarzy, który cały czas gładził dłonią, wydając paskudnie irytujący
dźwięk. Tłumaczyłem sobie, że nie robił mi tego na złość, co jakoś pozwalało mi
się kontrolować, ale nie było łatwo. Zbyt wiele wrażeń, zdecydowanie zbyt wiele
wrażeń.
— Oczywiście,
Marcinie, nie widzę problemu. Możemy przejść do rzeczy? Gabriel nieco zaskoczył
mnie tą informacją, a moja książka… Jeszcze nawet nie jest gotowa — przyznałem
niechętnie, odwracając wzrok.
— Nie szkodzi,
nie z takimi już pracowaliśmy. Powiedz, czego oczekujesz, nakład, wygląd,
papier, cokolwiek. Ile arkuszy ci to zajmie, ile czasu? — zapytał, sięgając po
filiżankę espresso.
— Myślałem o
kilkuset sztukach na początek, ewentualnie dodruk, gdyby się dobrze
sprzedawało. Tematycznie wpasowałaby się do waszej serii Nauka – Dydaktyka –
Praktyka, więc kolorystycznie też powinna pasować, nie ma zbyt dużych wymagań.
Chciałbym tylko nie musieć pokazywać się w notce autorskiej. No i zależałoby mi
na tym, żeby udać się z nią na targi książek naukowych, więc dobrze byłoby wydać
ją przed nimi. Co do długości… Obecnie mam około pięciuset tysięcy znaków,
myślałem, żeby zamknąć się w ośmiuset tysiącach, więc to będzie jakieś dwadzieścia
wydawniczych — odpowiedziałem rzeczowo, skupiając się na tych najistotniejszych
rzeczach. Kolory miały mniejsze znaczenie, w końcu nikt, kto sięgnie po moją
książkę, nie będzie skupiał się na jej kolorze a na treści. Chociaż zamierzałem
dopilnować, by pod względem edytorsko-typograficznym nie było w niej ani
jednego błędu czy niekorzystnego rozwiązania, jak ten błyszczący papier, tak
popularny w szkolnych podręcznikach, a tak niesamowicie do nich nieodpowiedni.
— Rozumiem,
jasne… Da się zrobić — odparł Marcin, wyciągając z walizki jakiś dziwaczny,
płaski komputer, na którym zaczął coś kreślić rysikiem. — To mówisz, że dwadzieścia
arkuszy? Dobrze, dobrze… Jeśli skończysz pisać do końca kwietnia, zdążymy ją
wydać przed targami, pasuje ci?
— O-oczywiście…
— odparłem zbaraniały. Nie sądziłem, że załatwianie spraw związanych z książką
pójdzie aż tak szybko i sprawnie. Beż żadnych kłótni, problemów i
niezrozumienia, zupełnie inaczej niż miałem okazję widywać. Wyglądało na to, że
dyrektorowi zależało na wydaniu mojej pracy, albo Gabryś przekonał go, że warto
sprawić mi przyjemność, ale na razie wolałem nie dopuszczać do siebie tego typu
myśli. Bardziej liczyło się to, żeby załatwić i wreszcie osiągnąć jeden z tych
celów, które kiedyś sobie postawiłem.
— Spotkajmy się
jutro o trzeciej w naszej siedzibie tutaj niedaleko szpitala. Podpiszesz umowę,
pokażę ci próbki, będziemy sami, więc nie masz się czym denerwować. Och, możesz
wziąć asystentkę, jeśli masz, to dobre doświadczenie dla młodego edytora —
mówił dalej, sprawiając, że nie tylko całkowicie mnie olśnił, ale również
sprawiał, że nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż on zna mnie znacznie lepiej,
niż bym sobie tego życzył. Mało kto ot tak pytał o asystentki…
Spojrzałem
porozumiewawczo na Gabrysia, ale ten wzruszył tylko ramionami, uśmiechając się
do mnie w taki sposób, że nawet nie potrafiłem tego jednoznacznie
zinterpretować. Marcin zapisał mi na kartce adres placówki, jakbym wcale nie
mieszkał tuż obok – przynajmniej żaden z moich przyjaciół nie powiedział mu
jeszcze, gdzie mieszkałem – a potem zeszliśmy z tematów związanych z pracą, by
porozmawiać zupełnie luźno, jak paczka starych znajomych. Sposób bycia
dyrektora sprzyjał poznawaniu go. Był niezwykle wylewny, cały czas utrzymywał
otwartą postawę ciała, na dodatek był skory do kontaktu fizycznego, jednak nie
nalegał na niego. Miał idealne wyczucie, bardzo szybko udało mi się poczuć w
jego towarzystwie swobodniej, lecz jeszcze szybciej musiał nas opuścić, gdy
tylko odebrał telefon od żony. Najwyraźniej miał za chwilę zostać ojcem po raz
trzeci, dlatego pożegnał się z nami zaaferowany i wybiegł. Miałem tylko
nadzieję, że nie zapomni o naszym spotkaniu, bo ja już nie mogłem się doczekać,
aż opowiem o wszystkim czekającej na mnie w domu Kasi!
Z kawiarni
wyszliśmy, gdy tylko dopiliśmy kawę. Każdy z nas poszedł w swoją stronę, nie
chcąc nadkładać drogi w wyjątkowo paskudną pogodę. Szedłem stosunkowo szybko,
głównymi ulicami, by nie kusić losu. Przechodziłem akurat koło jednego z
przystanków, kiedy ktoś popchnął mnie z całej siły, wciskając w ręce jakąś
usmoloną puszkę. Chciałem krzyknąć za chłopakiem, ale nie zdążyłem. Poczułem
rwący ból w ramionach, kolano na tyłku, a chwilę później przeszywające zimno na
policzku.
— Ma puszkę, to
on. Dzwoń po psy! — krzyczał jakiś zachrypnięty mężczyzna, który aktualnie
klęczał sobie na moich kręgosłupie.
— Złaź ze mnie,
nic nie zrobiłem! — krzyknąłem, próbując się wyszarpnąć.
— Każdy tak
gada, głupi wandalu! Z wami się nie da normalnie, niczego się nie nauczyliście!
— Nie nauczyłem
się, bo nic nie zrobiłem! Nie wiem nawet, czego ode mnie chcecie!
— Zostaw takie
gadki dla glin! Zaraz tu będą! — odparł drugi głos.
Mężczyźni
chwycili mnie za wykręcone ramiona i podnieśli na nogi, sprawiając przy tym
tyle bólu, że aż oczy zaczęły mi łzawić. Ja nie wiem, co zrobiłem pieprzonej
opatrzności, że zawsze musiała mi tak dopiekać, ale tym razem już zupełnie
przesadziła! Jaka policja?! Zamierzali mnie zamknąć, bo jestem gburem i szedłem
ulicą? Co za pojebane miasto!
Przez kilka
kolejnych minut starałem się wytłumaczyć dwójce stróżów osiedlowego porządku,
że NIC NIE ZROBIŁEM i jakiś gówniarz wepchnął mi w rękę spray’e, którymi
rzekomo wymalowałem okna jakiegoś mieszkania na chmielnej (i na pewno
przebiegłby taki kawał niezłapany, z pewnością, idioci), ale nie dawałem rady
ich przekonać. Musieliśmy czekać na przyjazd policji, a kiedy wreszcie do tego
doszło, byłem tak wykończony bólem, złością, zimnem i nerwami, że z kolei
wzięli mnie za naćpanego i zamiast wyjaśnić sprawę na miejscu i dać mi wrócić do
domu, zabrali mnie na komendę. Kasia mi nie uwierzy, Gabryś mi nie uwierzy,
Staw będzie się dusił ze śmiechu. Dziękuję, żyje. Jak zwykle udało ci się mnie
dobić!
To było zbyt piękne aby być prawdziwe :(
OdpowiedzUsuńBiedny Sebastian ani na chwilę nie może mieć spokojnego życia.
Niecierpliwie czekam na dalsze losy z nadzieją, że wszystko ładnie się wyjaśni. 🖤
Hah, no cóż zrobić? Niektórzy ludzie zwyczajnie nie mają szczęścia w życiu, chociaż na nie zasługują :P. A co będzie dalej? Niedługo wszystko się wyjaśni :).
UsuńDzięki za komcia :*.
Zgłaszam sprzeciw! Co się dzieje z Sebastianem?
OdpowiedzUsuńKiedy ciąg dalszy, bo zastanawia mnie co z Kate?
OdpowiedzUsuńZaraz wyjdę z siebie i stanę obok >_< Kocham dziwaka, a tak długo nie było rozdziałów :'(
OdpowiedzUsuńNie mam obecnie czasu pisać. Na razie próbuję skończyć Różę, a Dziwakiem ruszę dalej, gdy mi się to uda. Ale spoko, rozumiem, też za nim tęsknię :(.
Usuń