Dziwak z dyplomem – 51

Rozdziału miało nie być, ale kiedy wracałam tramwajem do domu, byłam światkiem jakiejś idiotycznej... Ciężko powiedzieć czego. Ktoś się szarpał, bo ktoś rzekomo coś zrobił, a ja stałam dwa przystanki od domu przez kwadrans, bo w zimnicę iść nie będę, tylko dlatego, że się niziny intelektualnie szarpią xD. W każdym razie banda ćwierćinteligentów-degeneratów podsunęła mi pomysł, także rozdział powstał. Komcie też by mogły TT_TT.

Miłego! :*

================================

— Ugh… — westchnął po chwili, odsuwając kubek od ust z grymasem niezadowolenia na twarzy. Miło, że próbował się przekonać do herbaty, ale to zupełnie zbędne. Nie potrzebowałam, by lubił i robił wszystko to, co ja. I tak mieliśmy wspólne zainteresowania, i to te istotniejsze, więc drobnostki takie jak herbata nie powinny mieć znaczenia.
— Nie zmuszaj się, bo jeszcze ci się cofnie, a nie chciałabym dowiadywać się w ten sposób, co piłeś ze znajomymi…
— Złośnica — skomentował rozbawiony. — Nie jest z tobą chyba tak źle, skoro masz siłę ze mnie kpić. Rozpakuj się tam, gdzie uważasz za stosowne. Myślałem o gościnnej sypialni, żebyś miała jakąś własną przestrzeń, ale jeśli wolisz spać ze mną, nie mam nic przeciwko — dodał już poważniej, na dodatek najwyraźniej sądząc, że to mi w czymkolwiek pomoże, kiedy moim głównym problemem było to, że nie miałam pojęcia, czego właściwie chciałam. Chociaż nie, w zasadzie to było oczywiste, tylko tak skrajnie głupie, że nie przeszłoby mi przez gardło: chciałam, by to on zdecydował za mnie.
— A zaniesiesz mój bagaż? Źle stanęłam i nadwyrężyłam trochę nogę, powinnam chwilę posiedzieć… — poprosiłam, licząc na to, że się zgodzi i nie zapyta o kierunek, tylko sam zrobi to, co uważał za słuszne. Naprawdę chciałam wierzyć, że zorientuje się, że tego właśnie było mi trzeba.
~*~
Nie sądziłem, że będzie aż tak wycofana, byłem pewien, że po prostu się ze mną droczy, ale najwyraźniej była jeszcze mniej pewna siebie, niż sądziłem. W jakiś sposób mnie to pocieszyło, chociaż jednocześnie wprawiało w poczucie winy, bo chyba tylko najwięksi zwyrodnialcy cieszą się słabością innych ludzi… Cóż, nie byłem normalny, więc równie dobrze mogłem być i psycholem. Póki nie zagrażałem niczyjemu życiu, raczej nie powinno być z tego żadnych problemów.
Kiedy Kasia poprosiła o zaniesienie bagażu, tak bardzo przejąłem się rolą odpowiedzialnego gospodarza, że zupełnie zapomniałem zapytać, dokąd powinienem zanieść tę leciutką walizeczkę, z którą się tutaj zjawiła. Zawsze mi się wydawało, że kobiety potrzebują większej liczby rzeczy, ale wyglądało na to, że to tylko niezbyt poprawna politycznie generalizacja. Nie wiedząc, co zrobić, i nie chcąc jej pytać, bo wyraźnie jej się to nie podobało, postanowiłem zanieść rzeczy call girl do sypialni dla gości. Może na wspólne noce było jeszcze zbyt wcześnie, naprawdę nie miałem zbyt dużego porównania. Przygody na jedną noc rządziły się swoimi własnymi, zupełnie odmiennymi od związkowych, prawami, a my z Kate nie mieliśmy prawie żadnego doświadczenia z prawdziwymi, głębszymi relacjami z innymi ludźmi. Z drugiej strony dzięki temu mogliśmy robić to, co chcieliśmy, a nie to, czego wymagały od nas jakieś obyczajowe zasady. Niemniej niewiele mi to pomogło.
— Zaniosłem walizkę do pokoju dla gości. Masz sporo miejsca, na pewno się zmieścisz. Jesteś pewna, że nie potrzebujesz niczego więcej? — zapytałem, wracając do salonu z kubkiem świeżo zaparzonej kawy, którą zalałem podgrzaną wodą. Miałem szczęście, że przed chwilą robiła herbatę, gdyby nie możliwość chowania się za kubkiem, spanikowałbym.
— Aha, rozumiem — mruknęła tak, że zacząłem wątpić w słuszność swojej decyzji.
Niby zwykła odpowiedź, a sprawiła, że atmosfera w mieszkaniu zgęstniała, pewności siebie nie stracił tylko kot, a ja zwyczajnie się dusiłem. Odpaliłem papierosa, by zmotywować płuca do jakiegokolwiek wysiłku, by poczuć, że jeszcze je mam, po czym położyłem paczkę na stole przodem do dziewczyny, dając do zrozumienia, by się częstowała. Skoro mieliśmy spędzać weekendy razem, równie dobrze mogliśmy palić jedne papierosy, akurat i tak paliliśmy te droższe marki zapewniające tytoń lepszej jakości, a konkretna marka nie robiła już tak wielkiej różnicy.
Kate jednak nie skorzystała z propozycji. Wyciągnęła z kieszeni swoją wysłużoną paczkę i zapaliła, wydmuchując dym w herbatę, by uśmiechnąć się, gdy ponownie ujrzała w niej swoje odbicie. Cały czas starałem się analizować jej zachowanie, zrozumieć, co myślała i czuła, by jakoś ułatwić jej pierwsze kroki, ale że sam czułem się równie niepewnie, kiepsko mi szło. Generalnie skończyło się na siedzeniu w niezręcznej ciszy, póki nie zadzwonił do mnie telefon.
— Michał, ja cię normalnie… — zacząłem wściekle, ale przyjaciel natychmiast mnie uciszył.
Zbieraj dupę i ruszać się pod Kopernika, z Gabrysiem załatwiliśmy ci publikację książki! — Usłyszałem absurdalną wiadomość. Musiałem odsunąć telefon od ucha i upewnić się, że rozmawiam z właściwą osobą, bo wydawało mi się zupełnie niemożliwym, by zrobili coś takiego w tak krótkim czasie.
— Co to za idiotyczny dowcip? O co ci chodzi?
To nie dowcip, mówi prawdę. Spotkałem starego znajomego, okazał się dyrektorem SBP. Zagadałem z nim i się udało! — krzyknął Gabriel gdzieś z oddali, bo słyszałem go strasznie niewyraźnie.
— SBP? — zdziwiłem się. — Nawet o nich nie pomyślałem, ale w zasadzie to dobry pomysł. Gdzie i kiedy?
— Za dziesięć minut pod Kopernikiem. I nie bierz swojego nowego nadbagażu! — odparł Staw i rozłączył się, zanim zdążyłem go zwyzywać za uprzedmiotawianie mojej nowej… chyba dziewczyny.
— Wychodzisz? — Usłyszałem za plecami, a kiedy się odwróciłem i spojrzałem na zasmuconą dziewczynę, przez moment chciałem zrezygnować.
— Nie muszę…
— Musisz. Idź wydać książkę, nic mi nie będzie. Nie pierwszy raz nie umiem się odnaleźć. Powiedz mi tylko, gdzie się przestawia temperaturę tutaj, no i gdzie masz herbaty, bo znalazłam tylko te jedną…
— Jesteś pewna? — zapytałem ponownie, jednak chyba nadwyrężyłem już cierpliwość dziewczyny, bo w odpowiedzi zwyczajnie rzuciła we mnie ściągniętym z nogi klapkiem. Chyba aż tak bardzo jej ta noga nie doskwierała… — No dobrze, dobrze, pójdę. Biorę klucze, drugi komplet leży w przedpokoju nad wieszakiem. Gdybym długo nie wracał, zamknij drzwi na górny zamek, dolnego nie ruszaj, bo nie będę mógł otworzyć z zewnątrz. Ame dostaje jeść o dziesiątek, no i… Czuj się jak u siebie, przepraszam — streściłem w skrócie najpotrzebniejsze informacje, pokazując jej, gdzie co stało w kuchni, by tym razem już sobie poradziła. Ukryłem herbatę, przyznaję, po prostu jej widok mnie kusił, a smak odrzucał za każdym razem, więc tak było lepiej.
— Wszystko jasne. Mam tylko jedną prośbę, okej?
— Słucham?
— Nie wróć zbyt późno… Bo ja eeeee, nie lubię być sama w nowym miejscu w nocy — wydukała zdenerwowana, cała czerwieniąc się od stóp do głów, jakby mówiła coś, czego faktycznie można byłoby się wstydzić.
— Nie mogę obiecać, z Michałem nigdy nie wiadomo, ale zrobię co w mojej mocy. W razie czego masz Ame, no i możesz zaprosić koleżanki, jeśli poczujesz się lepiej.
— A jak zniszczymy ci dom, wypijemy wszystkie te śmieszne alkohole, spalimy całą marihuanę, a potem zdemolujemy dom i uciekniemy?
— To będę musiał zrobić remont — zaśmiałem się i podszedłem do niej, delikatnie obejmując dziewczynę ramionami.
Nie byłem pewien, czy akurat tego potrzebowała, czy przypadkiem właśnie nie zafundowałem sobie darmowej kastracji, ale jeśli kiedyś mieliśmy nauczyć się żyć wspólnie, musieliśmy również nauczyć się, że każde z nas inaczej reaguje na różne sprawy i musimy znaleźć jakiś środek, sposób, który zapewni nam obojgu komfort. Dlatego zdecydowałem zacząć od razu, bynajmniej z odwagi, po prostu miałem wyjść z domu, więc bez względu na konsekwencje i tak uniknąłbym ich poniesienia przynajmniej przez jakiś czas, na tyle długi, by wymyślić, jak wszystko naprawić. Na szczęście jednak nie musiałem tego robić.
Kasia powolnie odwzajemniła mój gest, przytulając się tak delikatnie, że bałem się, iż ją zgniotę, a przecież daleko było mi do jakiegoś siłacza.
— Wybacz, powinnam powiedzieć, że martwię się o ciebie, bo w sumie się martwię, ale to stoi na drugim miejscu, tuż za moim komfortem psychicznym, bo tylko taki jeszcze mi w życiu przysługuje — westchnęła ciężko, bełkocząc tak szybko i cicho, że ledwie w ogóle zrozumiałem.
— Największym wyrazem twojego martwienia się jest fakt, że mi to teraz powiedziałaś. Robimy niesamowite postępy — pocieszyłem ją, głaszcząc lekko po głowie.
Przez moment odniosłem wrażenie, że jesteśmy na tej dobrej drodze do zrozumienia. Fizyczna bliskość sprzyjała wzajemnemu zrozumieniu i zbliżeniu w sferze duchowej, ale wibrujący tyłek był mi klinem, z którym niewiele mogłem zrobić. Z bólem serca odsunąłem się od mojej… Naprawdę musimy o tym porozmawiać i coś ustalić, bo nawet myśleć już nie mogę! I ubrałem się pospiesznie, chwytając w biegu klucze. Pożegnałem się z nową weekendową współlokatorką i zjechawszy windą, pobiegłem pod pomnik najszybciej, jak byłem w stanie – czyli niezbyt szybko, ale byłem na czas, więc się liczyło!
Gabryś i Michał już na mnie czekali. Opatuleni po uszy kurtkami, bo znów na wieczór zerwał się zimny wiatr. Staw miał nawet czapkę na głowie, co zdarzało się niezwykle rzadko i najczęściej oznaczało, że czeka nas wybitnie zimny okres. Miałem jednak nadzieję, że skoro powoli kończyła się zimna część roku, nie sprowadzi na nas jakiejś katastrofy. Nie uśmiechałoby mi się jeżdżenie po mieście samochodem, gdyby komunikacja odmówiła współpracy.
Przywitaliśmy się i od razu z miejsca ruszyliśmy do Costy na nowym świecie, bo właśnie tam Gabriel umówił się ze swoim znajomym – dyrektorem naukowego wydawnictwa, które najwyraźniej miało stać mi się bliskie do końca życia. Byłem tą sprawą aż niezdrowo podekscytowany, w myślach wyzywając się od idiotów, doskonale wiedząc, że nadmierna radość z reguły zwiastuje rychłą porażkę. Powinienem był wrócić do gburowatego, znudzonego życiem siebie, ale tyle dobrych rzeczy spotkało mnie tego dnia, że zwyczajnie nie umiałem.
Na miejsce przyszliśmy pierwsi. Zamówiliśmy po kawie z nowej zimowej oferty i czekaliśmy na rzeczonego dyrektora. Wyglądało na to, że się spóźniał, a im dłużej czekaliśmy, tym więcej czarnych myśli zaczęło kłębić się w mojej głowie, sprawiając, że z każdym kolejnym dźwiękiem dzwonka nad drzwiami, ilekroć ktoś je otwierał, dostawałem zawału. Gdy wreszcie przyszedł ten, na którego czekaliśmy, zestresowałem się do tego stopnia, że nawet nie umiałem się prawidłowo przedstawić. Dobre, ze Gabryś był ze mną, bo z Michała nie było zbytniego pożytku. Siedział tylko i podśmiewał się ze mnie co chwilę, co nawet w Marcinie – dyrektorze wydawnictwa – wzbudzało mieszane uczucia, sądząc po wyrazie jego twarzy.
— A więc, panie Michaelis… Mogę ci mówić Sebastian? — zapytał krótko ścięty brunet z dwudniowym zarostem na twarzy, który cały czas gładził dłonią, wydając paskudnie irytujący dźwięk. Tłumaczyłem sobie, że nie robił mi tego na złość, co jakoś pozwalało mi się kontrolować, ale nie było łatwo. Zbyt wiele wrażeń, zdecydowanie zbyt wiele wrażeń.
— Oczywiście, Marcinie, nie widzę problemu. Możemy przejść do rzeczy? Gabriel nieco zaskoczył mnie tą informacją, a moja książka… Jeszcze nawet nie jest gotowa — przyznałem niechętnie, odwracając wzrok.
— Nie szkodzi, nie z takimi już pracowaliśmy. Powiedz, czego oczekujesz, nakład, wygląd, papier, cokolwiek. Ile arkuszy ci to zajmie, ile czasu? — zapytał, sięgając po filiżankę espresso.
— Myślałem o kilkuset sztukach na początek, ewentualnie dodruk, gdyby się dobrze sprzedawało. Tematycznie wpasowałaby się do waszej serii Nauka – Dydaktyka – Praktyka, więc kolorystycznie też powinna pasować, nie ma zbyt dużych wymagań. Chciałbym tylko nie musieć pokazywać się w notce autorskiej. No i zależałoby mi na tym, żeby udać się z nią na targi książek naukowych, więc dobrze byłoby wydać ją przed nimi. Co do długości… Obecnie mam około pięciuset tysięcy znaków, myślałem, żeby zamknąć się w ośmiuset tysiącach, więc to będzie jakieś dwadzieścia wydawniczych — odpowiedziałem rzeczowo, skupiając się na tych najistotniejszych rzeczach. Kolory miały mniejsze znaczenie, w końcu nikt, kto sięgnie po moją książkę, nie będzie skupiał się na jej kolorze a na treści. Chociaż zamierzałem dopilnować, by pod względem edytorsko-typograficznym nie było w niej ani jednego błędu czy niekorzystnego rozwiązania, jak ten błyszczący papier, tak popularny w szkolnych podręcznikach, a tak niesamowicie do nich nieodpowiedni.
— Rozumiem, jasne… Da się zrobić — odparł Marcin, wyciągając z walizki jakiś dziwaczny, płaski komputer, na którym zaczął coś kreślić rysikiem. — To mówisz, że dwadzieścia arkuszy? Dobrze, dobrze… Jeśli skończysz pisać do końca kwietnia, zdążymy ją wydać przed targami, pasuje ci?
— O-oczywiście… — odparłem zbaraniały. Nie sądziłem, że załatwianie spraw związanych z książką pójdzie aż tak szybko i sprawnie. Beż żadnych kłótni, problemów i niezrozumienia, zupełnie inaczej niż miałem okazję widywać. Wyglądało na to, że dyrektorowi zależało na wydaniu mojej pracy, albo Gabryś przekonał go, że warto sprawić mi przyjemność, ale na razie wolałem nie dopuszczać do siebie tego typu myśli. Bardziej liczyło się to, żeby załatwić i wreszcie osiągnąć jeden z tych celów, które kiedyś sobie postawiłem.
— Spotkajmy się jutro o trzeciej w naszej siedzibie tutaj niedaleko szpitala. Podpiszesz umowę, pokażę ci próbki, będziemy sami, więc nie masz się czym denerwować. Och, możesz wziąć asystentkę, jeśli masz, to dobre doświadczenie dla młodego edytora — mówił dalej, sprawiając, że nie tylko całkowicie mnie olśnił, ale również sprawiał, że nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż on zna mnie znacznie lepiej, niż bym sobie tego życzył. Mało kto ot tak pytał o asystentki…
Spojrzałem porozumiewawczo na Gabrysia, ale ten wzruszył tylko ramionami, uśmiechając się do mnie w taki sposób, że nawet nie potrafiłem tego jednoznacznie zinterpretować. Marcin zapisał mi na kartce adres placówki, jakbym wcale nie mieszkał tuż obok – przynajmniej żaden z moich przyjaciół nie powiedział mu jeszcze, gdzie mieszkałem – a potem zeszliśmy z tematów związanych z pracą, by porozmawiać zupełnie luźno, jak paczka starych znajomych. Sposób bycia dyrektora sprzyjał poznawaniu go. Był niezwykle wylewny, cały czas utrzymywał otwartą postawę ciała, na dodatek był skory do kontaktu fizycznego, jednak nie nalegał na niego. Miał idealne wyczucie, bardzo szybko udało mi się poczuć w jego towarzystwie swobodniej, lecz jeszcze szybciej musiał nas opuścić, gdy tylko odebrał telefon od żony. Najwyraźniej miał za chwilę zostać ojcem po raz trzeci, dlatego pożegnał się z nami zaaferowany i wybiegł. Miałem tylko nadzieję, że nie zapomni o naszym spotkaniu, bo ja już nie mogłem się doczekać, aż opowiem o wszystkim czekającej na mnie w domu Kasi!
Z kawiarni wyszliśmy, gdy tylko dopiliśmy kawę. Każdy z nas poszedł w swoją stronę, nie chcąc nadkładać drogi w wyjątkowo paskudną pogodę. Szedłem stosunkowo szybko, głównymi ulicami, by nie kusić losu. Przechodziłem akurat koło jednego z przystanków, kiedy ktoś popchnął mnie z całej siły, wciskając w ręce jakąś usmoloną puszkę. Chciałem krzyknąć za chłopakiem, ale nie zdążyłem. Poczułem rwący ból w ramionach, kolano na tyłku, a chwilę później przeszywające zimno na policzku.
— Ma puszkę, to on. Dzwoń po psy! — krzyczał jakiś zachrypnięty mężczyzna, który aktualnie klęczał sobie na moich kręgosłupie.
— Złaź ze mnie, nic nie zrobiłem! — krzyknąłem, próbując się wyszarpnąć.
— Każdy tak gada, głupi wandalu! Z wami się nie da normalnie, niczego się nie nauczyliście!
— Nie nauczyłem się, bo nic nie zrobiłem! Nie wiem nawet, czego ode mnie chcecie!
— Zostaw takie gadki dla glin! Zaraz tu będą! — odparł drugi głos.
Mężczyźni chwycili mnie za wykręcone ramiona i podnieśli na nogi, sprawiając przy tym tyle bólu, że aż oczy zaczęły mi łzawić. Ja nie wiem, co zrobiłem pieprzonej opatrzności, że zawsze musiała mi tak dopiekać, ale tym razem już zupełnie przesadziła! Jaka policja?! Zamierzali mnie zamknąć, bo jestem gburem i szedłem ulicą? Co za pojebane miasto!
Przez kilka kolejnych minut starałem się wytłumaczyć dwójce stróżów osiedlowego porządku, że NIC NIE ZROBIŁEM i jakiś gówniarz wepchnął mi w rękę spray’e, którymi rzekomo wymalowałem okna jakiegoś mieszkania na chmielnej (i na pewno przebiegłby taki kawał niezłapany, z pewnością, idioci), ale nie dawałem rady ich przekonać. Musieliśmy czekać na przyjazd policji, a kiedy wreszcie do tego doszło, byłem tak wykończony bólem, złością, zimnem i nerwami, że z kolei wzięli mnie za naćpanego i zamiast wyjaśnić sprawę na miejscu i dać mi wrócić do domu, zabrali mnie na komendę. Kasia mi nie uwierzy, Gabryś mi nie uwierzy, Staw będzie się dusił ze śmiechu. Dziękuję, żyje. Jak zwykle udało ci się mnie dobić!


6 komentarzy:

  1. To było zbyt piękne aby być prawdziwe :(
    Biedny Sebastian ani na chwilę nie może mieć spokojnego życia.
    Niecierpliwie czekam na dalsze losy z nadzieją, że wszystko ładnie się wyjaśni. 🖤

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hah, no cóż zrobić? Niektórzy ludzie zwyczajnie nie mają szczęścia w życiu, chociaż na nie zasługują :P. A co będzie dalej? Niedługo wszystko się wyjaśni :).
      Dzięki za komcia :*.

      Usuń
  2. Zgłaszam sprzeciw! Co się dzieje z Sebastianem?

    OdpowiedzUsuń
  3. Kiedy ciąg dalszy, bo zastanawia mnie co z Kate?

    OdpowiedzUsuń
  4. Zaraz wyjdę z siebie i stanę obok >_< Kocham dziwaka, a tak długo nie było rozdziałów :'(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mam obecnie czasu pisać. Na razie próbuję skończyć Różę, a Dziwakiem ruszę dalej, gdy mi się to uda. Ale spoko, rozumiem, też za nim tęsknię :(.

      Usuń

.