Jesień mojego życia

Nieszczególnie mam coś do powiedzenia na temat tego oneshota. Od dawna planowałam napisać coś podobnego, a kiedy zaczęłam, napisałam rawie cały w dwie - trzy godziny i odłożyłam końcówkę na lesze czasy. Dziś nie są lepsze czasy, są gorsze, bo moja ręka nie działa tak, jak powinna. Ale dopisałam zakończenie, zrobiłam betę i wydaje mi się, że wyszło mniej źle, niż to zapamiętałam. Także wybaczcie Wy, którzy czekaliście na Dziwaka, mam nadzieję, że ten oneshot jakoś Wam to wynagrodzi. 
Dajcie znać, co o tym myślicie, bo jakoś wybitnie niepewnie się czuję względem tego dziełka.

Miłego!

==========================

                Świat był taki… pusty. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak łatwo coś pełnego piękna i kolorów może obrócić się w szary pył, po którym zostawał jedynie nieprzyjemny posmak w ustach i zapach zwęglonych marzeń. Jesień życia, mojego życia. Losu istoty, która widziała w swoim życiu więcej śmierci, niż mogło się to wydawać tym wszystkim śmiertelnikom.
                Nigdy nie sądziłem, że śmierć człowieka będzie w stanie wywrzeć na mnie takie wrażenie. Właściwie nigdy się nie spodziewałem, że czyjakolwiek śmierć będzie w stanie poruszyć moje serce. To był tylko organ, pompa, która pracowała na to, bym mógł dalej istnieć, niosąc pełną rozpaczy zarazę, plamiąc nią kolejne ludzkie życia tych, którzy w desperacji sprzeniewierzali się ideałom, by postawić wszystko na jedną kartę. Słodki zapach strachu, kojący uszy odgłos serc dudniących w gardle… Kiedyś napawały mnie ekscytacją, ale w dni takie jak dziś, kiedy słońce leniwie niknęło za horyzontem, a wątłe promienie słońca próbowały nadać światu chociaż odrobinę kolorów, nic już nie miało znaczenia.
                Moje cierpienie było jasnym dowodem na to, że wszystko się zmieniło. Byłem pewien, że to niemożliwe. Że tysiące lat życia zahartowały nie tylko moje ciało i umysł, ale również to pieprzone serce. Demony nie są stworzone po to, by kochać – doskonale o tym wiedziałem, tego uczono mnie od samego początku, wpajano we mnie starą prawdę, zabezpieczając przed chwilami takimi jak ta — gdy delikatna, jesienna bryza przybierała formę wichury przeszywającej mnie do szpiku kości. Byłem sam i chociaż nie było w tym nic nowego, poczułem to tak dobitnie, że byłem bliski załamania.
                Od tamtego dnia, gdy po raz pierwszy ujrzałem drobną, wychudzoną twarz dziesięciolatka, tak desperacko pragnącego pomocy, że skłonny był oddać wszystko – nawet życie własnego brata – by ktoś pomógł mu wynurzyć się z otchłani cierpienia, by ponownie zagościć wśród żywych, cały mój świat diametralnie się zmienił. Był dzieckiem, a ja byłem… demonem. Potworem, który obiecał mu wierność w imię jedynego, co naprawdę się dla mnie liczyło: jego duszy.
                Wiedziałem już od samego początku, że to nie będzie łatwy kontrakt, wszak jak mógłby takim być, gdy ten, który śmiał zwać się mym panem, nie wiedział nawet, gdzie znajdował się jego dom? Początki zawsze bywały trudne, wymagały mnóstwa cierpliwości, dobrego poznania nowego pana, nauczenia się, co sprawia mu przyjemność, a czego muszę unikać jak ognia, by w braku roztropności nie narażać się na zbędne problemy. W rzeczywistości żaden z moich kontrahentów nie stanowił najmniejszego zagrożenia, jednak lubiłem odgrywać swoją rolę właściwie, poświęcając jej nie tylko ciało, ale i umysł. Dlatego przyjąłem postać kamerdynera, wiernie służąc niepokornemu, butnemu dziecku w drodze do upragnionego celu – zemsty na tych, którzy zhańbili jego imię. Tak przynajmniej próbował wmawiać sobie i mi. W rzeczywistości wiedzieliśmy, że było nieco inaczej.
                Dniami i nocami studiowałem kucharskie księgi, zapoznawałem się z angielską kulturą, zwyczajami szlachty, polityką, prawem, a nawet tajnikami sztuki przedsiębiorczej, by służyć memu panu radą w każdej sytuacji. On również dawał z siebie wszystko. Demon i mały chłopiec – dwie istoty, które w ogromnym, pustym domu jedynie udawały hrabiego i jego wiernego kamerdynera. Musieliśmy jak najszybciej sprawić, by kłamstwo zmieniło się w prawdę, choć nie to, które miało być dla mnie znakiem nadejścia upragnionego posiłku. A miałem na co czekać…
                Ja uczyłem jego, on uczył mnie. Obaj dawaliśmy z siebie wszystko, choć jego duma często przyćmiewała zdrowy rozsądek. Oduczyłem go więc tego, wpoiłem poprawne zasady. Rzeźbiłem w mokrej glinie, zmieniając inteligentnego, słabego szczeniaka w członka szlacheckiego świata godnego nazywać siebie hrabią rodu Phantomhive. Sądziłem wtedy, że osiągnie cel niezwykle szybko, a ja wrócę do bycia sobą, krążąc bez celu po świecie, niczym suchy liść na jesiennym wietrze, szukając kolejnej rozrywki, która urozmaici moją ciągłą, wlekącą się w nieskończoność egzystencję pełną krwi, przemocy, dewiacji i emocjonalnej pustki, którą wypełniałem duszami potrzebujących nieszczęśników.
                Z czasem jednak zrozumiałem, że nie pozbędę się go tak szybko. Stawał się coraz silniejszy, a ja z każdym dniem dostrzegałem w nim nowe wartości, które stopniowo nadawały mojemu losowi kamerdynera nieco więcej sensu. Zacząłem odnajdywać ukojenie i spokój w zwykłych czynnościach wykonywanych w tradycyjny, ludzki sposób, czym nie kłopotałem się od stuleci, wierny mocy, którą otrzymałem wraz z krwią i pochodzeniem. Parzenie herbaty stało się rytuałem, który otwierał i zamykał każdy kolejny dzień, a także oddzielał kolejne bloki zajęć powstałe jedynie po to, by zrobić z dziesięciolatka prawdziwego hrabiego – pana podziemnego półświatka, ostatecznie Psa Jej Królewskiej mości. W dniu, kiedy tytuł hrabiego ponownie uhonorował spowijany złą sławą ród Phantomhive, bliski byłem nawet zabicia go. Zdobył wszystko, wypełzł z gówna i z moją pomocą stał się poważany w środowisku bardziej, niż miałby szansę, gdyby jego radosnego dzieciństwa nie zniszczyła tamta zbrodnia. A jednak, gdy już czułem pod pazurami jego krew, odwrócił się do mnie, wypierając wszelkich doczesnych dóbr, uzmysławiając mi, że nie były niczym więcej niż narzędziami potrzebnymi do osiągniecia jego wyższego celu – takimi samymi jak ja.
                Mijały kolejne miesiące, a my dwaj wciąż tkwiliśmy samotnie, zamknięci w murach, które pamiętały mrożącą krew w żyłach tragedię. Czasem, gdy nocą zajmowałem się obowiązkami, czuwając nad śpiącą duszą, w której upatrywałem spełnienia, słyszałem wiatr hulający pustymi korytarzami. Jego dźwięki zdawały się nieść ze sobą historię tego miejsca, tę samą, o której wszyscy pragnęli zapomnieć. Bywało i tak, że Ciel również je słyszał, a wtedy wybudzały go z płytkiego snu, napawając lękiem. Nigdy mnie nie wołał, ale zawsze wiedziałem, kiedy mnie potrzebował. Przychodziłem wtedy do niego, dzierżąc w dłoni kandelabr niczym rycerski miecz, którym pozbawiałem życia jego wrogów, i stawałem przy etażerce nad jego łóżkiem, strzegąc spokojnego snu młodego pana. Nie wiedział jednak, że kiedy ponownie usypiał, zasiadałem w fotelu i czerpałem kojącą przyjemność z obserwowania jego niewinnej twarzy poruszającej się co jakiś czas, eksponując emocje towarzyszące mu w kolejnym śnie, który był dla mnie czymś zupełnie nieosiągalnym.
                Przywykłem do tej samotni. Do codziennej rutyny, braku niebezpieczeństw, zaskoczenia, prawdziwych problemów. Z wojownika cudem uchodzącego z życiem stałem się opiekunem, którego jedyną rozrywką było sporadyczne, brutalne rozdzieranie na strzępy ludzi pragnących pozbawić życia mojego pana. Że też tak długo próbowali, wiedząc, że nie mają najmniejszych szans. Pan mój jednak potrzebował czegoś więcej, musiał się rozwijać, dbać o pozory, odstawiać dziecięce potrzeby na bok, robiąc miejsce dla swej pracy i szemranych konszachtów ze szlacheckim podziemiem. Z czasem też zaczynał przejawiać zainteresowanie własnym ciałem, a także moim, co ani trochę mnie nie dziwiło.
                Zdarzało się, że obudzony w środku nocy, nie w pełni świadom tego, co robił, trącany sennymi marzeniami, które nie opuszczały go nawet na jawie, wołał mnie i kazał się rozbierać. Dotykał mnie, poznając ciało dorosłego mężczyzny w sposób, którego wcześniej nie uświadczyłem w przypadku żadnego młodego chłopca. Był taki niewinny, zupełnie odcięty od zakazanego dzieciom świata seksualności i perwersji. Chociaż w każdym jego geście widziałem wiele nieodpowiednich wzorców zachowań, które wymuszała na nim ograniczona, nie karmiona wiedzą wyobraźnia, nie tłumaczyłem mu błędów. Pozwoliłem, by przekonał się na własnej skórze, do czego to prowadziło.
                Fascynowałem go jednak tylko jako obiekt seksualny, jako ciało wprawiane w ruch przez umysł, który dla Ciela mógłby nie istnieć. W pełni zadowoliłby się, gdybym w takich chwilach był jedynie zwierzęciem, które prawidłowo spełniało potrzeby szalejącego instynktu. Jednak ja byłem czymś więcej. Uczyłem się więc tego, co lubił, by zadowalać go wyglądem, dawałem mu dotyk, który pozbawiał go tchu, ale nigdy nie posunąłem się dalej. Nie uprawiałem z nim seksu, chociaż bywało, że nalegał, chyba nie do końca rozumiejąc, co robił. Jednak czasy przyjemnej beztroski i uwłaczającego godności hrabiego niezrozumienia minął bezpowrotnie.
                Oświadczył mi pewnego dnia, że potrzebuje służących. Nie czułem się urażony, jednak nie podobał mi się ten pomysł. Nowi ludzie oznaczali konieczność większego uważania na moje czyny, kolejnych pozorów, od gry których zależało moje być albo nie być w wiktoriańskiej rzeczywistości. Jednak nie miałem wyjścia. Posłusznie skinąłem głową, obiecując chłopcu wszystko, o co prosił. I tak sprowadziłem do domu kilka osób. Byłego majordomusa Tanakę, ofiarę eksperymentów na ludziach, młodego blondyna, którego nie nauczono nawet czytać – Finniana, płatną zabójczynię z niesamowitą wadą wzroku – Mei-rin oraz amerykańskiego żołnierza, który na placu boju utracił wszystko, co miało dla niego wartość – Baldroya. Musiałem nauczyć ich wszystkiego od podstaw, w pocie czoła pracując nad ich rozwojem, by spełnili wygórowane oczekiwania mego pana.
                Dla Ciela nie istniało słowo „niemożliwe”. Uważał, że skoro jestem demonem, stać mnie na wszystko, a ja dawałem mu odczuć, że się nie mylił. Długie miesiące mozolnej pracy zaczęły przynosić efekty. Zakochana we mnie pokojówka, beztroski chłopak i porywczy żołnierz, który nigdy do reszty nie poradził sobie ze stresem pourazowym, stali się doskonałymi ochroniarzami. Odciążali mnie, lecz jako służący nie nadawali się zupełnie do niczego, dostarczając mnóstwa zmartwień. Bilans zysków i strat zrównoważył się więc.
                I znów nastał spokój, wiosna naszego wspólnego życia obrodziła świeżymi owocami sukcesów, plony porastały pola naszych oczekiwań, napawając nadzieją przyszłego sukcesu. Potem przyszło i lato. Leniwy gorąc i upalne noce, wraz z nimi kolejne palące sprawy do załatwienia, a pośród nich ta, która zwiastowała nadejście jesieni.
                Nie byłem przywiązany do służących. Często życzyłem im śmierci, a kiedy przychodziło co do czego, i tak stawałem w ich obronie. Musiałem, to leżało pośród moich obowiązków kamerdynera zbrukanego krwią szlacheckiego rodu, jednak nie dostrzegałem, że robiłem to również dla siebie. Już wtedy zacząłem się zmieniać, nie rozumiejąc jeszcze, skąd się to brało.
                Zrozumiałem pewnego dnia, gdy po powrocie z londyńskiej posiadłości wraz ze Cielem napotkaliśmy płonący budynek. Widok gorących płomieni wyziewających z potłuczonych okien napawał go takim przerażeniem, że nie był w stanie się ruszać. Został w wozie, drżąc i wrzeszcząc moje imię, a ja pognałem do środka, by stłumić bezduszne płomienie, znaleźć ludzi odpowiedzialnych za ten czyn i sprawić, by poczuli na własnej skórze potęgę zemsty rodu Phantomhive. Zabiłem wszystkich prócz jednego, jak nauczył mnie mój pan. Przywiązawszy go do kominka, ruszyłem na piętro, skąd dochodziły krzyki służących.
                Pamiętam, jakby to było dziś, ten spłoszony wzrok rudej pokojówki, która odganiała się od resztek płomieni przypalonym fartuszkiem. Płakała, kaszlała, ledwie była w stanie oddychać, wskazując coś w głębi pokoju. I wtedy, gdy widząc przygniecione ciało kucharza, moje serce uderzyło tak mocno, że aż się zachwiałem, zrozumiałem, co mnie zmieniało. Bezzwłocznie ruszyłem na pomoc. Wraz z Finnianem zdjęliśmy dogasający regał z pleców nieprzytomnego żołnierza i zanieśliśmy go do sypialni. Rozkazałem blondynowi sprowadzić lekarza, a pokojówce zająć się paniczem, wiedząc, że to był mój obowiązek, którego nie potrafiłem chwilowo spełnić. Musiałem zająć się Bardem, choć niewiele mogłem dla niego zrobić.
                Ocknął się, nim jeszcze ktokolwiek dołączył do nas w sypialni. Chciał, żebym podał mu papierosa, ale kategorycznie odmówiłem, wyzywając go od nieodpowiedzialnych idiotów, starając się nie okazywać, jak martwił mnie jego stan. Ale on, chociaż prosty i nie mający w sobie nic z romantyka, przejrzał mnie na wskroś.
                — Sebastian, nie gap się tak na mnie, wyliżę się. Kiedy byłem na wojnie, spadła na mnie cała chata i jakoś się wykaraskałem! — pocieszał mnie, napawając obrzydzeniem do samego siebie. Demon, który martwił się o śmiertelnika. Śmiertelnika nie będącego jego posiłkiem, a jedynie marnym źródłem dekoncentracji, które urozmaicało moje życie. Jak?
                Nie powiedzieliśmy wprost nic, nie padło żadne słowo zmartwienia, żaden wyraz nadziei czy życzenia szybkiego powrotu do zdrowia. Pamiętam, że jeszcze tej samej nocy stałem nad nim, obserwując, jak kończył dopijać lekarstwo, po czym odebrawszy od niego szklankę, oświadczyłem jedynie, że ma tydzień wolnego. Nie to chciałem rzec, ale nigdy wcześnie nie czułem się w podobny sposób, wyuczone regułki zawiodły, byłem zupełnie obnażony i nie wiedząc, jak zareagować, wyszedłem stamtąd, zostawiając go samemu sobie. Od tamtego czasu nie zobaczyłem go ani razu, póki o własnych siłach nie wyszedł z sypialni, meldując gotowość do dalszej pracy i nie okazując nawet cienia zawodu, złości czy braku szacunku z uwagi na mój obojętny stosunek do jego zdrowia. Widocznie się domyślił. I znów cisnęło mi się na usta to samo pytanie: Jak?
                Od tamtego czasu, chociaż wiedziałem, że to głupie, unikałem go. Codziennie rano, jak zazwyczaj, budziłem całą trójkę, potem informowałem o obowiązkach kolejnego dnia, by następnie zaszywać się gdzieś z dala od Baldroya, skupiając się na pracy i rosnących potrzebach panicza. W końcu stawał się naprawdę dorosły. Dla mnie kilka lat mijało niczym chwila, ale dla ludzi to był kawał czasu, cała wieczność, nieskończenie wiele możliwości, rosnące oczekiwania i nadzieje, pierwsze porażki i zwycięstwa… Ciel mnie pragnął, a ja zgadzałem się być jego seks zabawką, za każdym razem myśląc o kimś innym.
                Nie przeszkadzało mi to – tak przynajmniej sobie wmawiałem – ale chwilami, patrząc na wątłe, blade ciało dziecka, które dawało z siebie wszystko, by zaspokoić mnie tak, jak ja potrafiłem zaspokoić jego, budziło się we mnie obrzydzenie, które z czasem przeradzało się w nienawiść. Dlaczego ty mnie chcesz, mały chłopczyku, czemu nie wystarcza ci narzeczona, tak w ciebie wpatrzona, że uchyliłaby ci nieba, a mnie zabiła swoją szpadą, wiedząc, co z tobą robię? Pytałem się o to tysiące razy, lecz nigdy nie odważyłem się spytać hrabiego.
                Mijały kolejne miesiące, a we mnie rozwijała się coraz większa frustracja. Wkrótce po świętach Bożego Narodzenia, na dwa dni przed końcem roku, który miałem świętować wraz z paniczek na drugim końcu kraju w domostwie jakiegoś wysoko postawionego urzędnika, nie wytrzymałem. Lato mego życia powoli ustępowało miejsca jesieni, potrzebowałem ciepła i bliskości, która rozgrzeje skostniałe stawy. Nie do końca rozumiałem sam siebie, ale wiedziałem, że czuję się samotny i niespełniony. Służba w imię posiłku przestała mi wystarczać, zacząłem odczuwać głębszą potrzebę, chęć bycia kimś ważnym, czucia więzi z kimś. Więzi, której nie było w stanie dać mi dziecko.
                I tak, późną nocą w samym środku zimy, gdy ciemność stała się mą kryjówką, a rycerski kandelabr zastąpiła naga dłoń niepewnie sunąca ku bujnej czuprynie jasnych włosów, obnażyłem przed człowiekiem swoje potrzeby. Zaskakująco, Baldroy nie był zdziwiony. Zachowywał się tak, jakby się mnie spodziewał, latami wyczekując tego dnia, wyobrażając go sobie wciąż na nowo, dopracowując każdy szczegół do perfekcji. Tak właśnie się czułem, kiedy szeroki, ciepły uśmiech prostaka powitał mnie na wejściu do łóżka, a spracowana dłoń pełna odcisków o nieprzyjemnej, szorstkiej fakturze sunęła pod moją koszulą od karku w dół pleców, by pokazać mi jego zniecierpliwienie, na siłę wciskając się pod materiał spiętych paskiem spodni.
                Tuż obok nas spał Finnian, na szczęście zawsze zapadał w sen głęboki, niczym nie zmącony, jakby jego sumienie było tak samo czyste jak nieskalany abstrakcyjną myślą umysł. Jednak nawet najmniejszy procent szans na to, że zostaniemy przyłapani i moja wielka tajemnica ujrzy światło dzienne, rujnując nie tylko opinię w oczach służących, ale przede wszystkim szacunek i układ, który wypracowałem ze Cielem, napawały mnie szaleńczą ekscytacją, która porywała ciało, całkowicie podporządkowując je woli pożądania. Nie wstyd mi było cichych westchnień, drżenia, a nawet mimowolnych łez, których przyczyny nie rozumiałem. Nie żal mi było od lat budowanego dystansu, profesjonalnego dystansu między zwierzchnikiem a podwładnymi, który porzuciłem z taką lekkością, by wpaść w ramiona tego, którego pragnąłem.
                Ten głupi, prosty, słaby człowiek, którego umięśnione ramiona stały się moim azylem, dał mi więcej niż wszyscy razem wzięci. Nie dlatego, że wpuścił mnie do swojego łoża – tego doświadczałem wielokrotnie ze strony obu płci – lecz tego, co odróżniało ten akt od pozostałych: bagażu emocjonalnego, który szedł w parze z każdym gestem, każdym oddechem i westchnieniem, które istniały tylko dla nas. Były naszym sekretem, ogromnym skarbem, o którego istnieniu nie chcieliśmy, by dowiedział się ktokolwiek inny.
                Pamiętam, jak seksownie zachrypniętym głosem kazał mi zdjąć spodnie, zerkając potem na łóżko obok. Chciał, żebyśmy poszli pod prysznic, ale odmówiłem. Obaj wiedzieliśmy, że nie było takiej potrzeby, on jedynie pragnął na mnie patrzeć, chłonąć wzrokiem każdy skrawek mego ciała w ten sam sposób, w jaki robił to mały Ciel, lecz nie szukałem zachwytu i docenienia. Nie chciałem, by patrzył na mnie tak samo, wolałem skupić się na emocjach, oddechach, słowach i ruchach, które mówiły znacznie więcej. Pokazywały prawdziwą pasję, szczere pożądanie i zaintrygowanie, które czuliśmy względem siebie.
                Bard rozbierał mnie, nie widząc nawet, w co byłem ubrany, lecz jego ponadprzeciętna zręczność dała mi jasno do zrozumienia, że to też przemyślał nie raz. Każdy kontakt z jego nagą skórą wprawiał mnie w delikatne drżenie, a fakt, że w ciemności mogłem bez obaw zrzucić z siebie rękawiczki, napawał niesamowitą ekscytacją. Nim się obejrzałem, wszedł we mnie, nie dbając o żadne przygotowanie, jakby wiedział, że nie jest w stanie mnie zranić. Nigdy jednak go o to nie zapytałem, choć czułem, że domyślał się, kim byłem. Mimo to, nie odwrócił się ode mnie, mogłem mu zaufać, lecz to, co od niego otrzymałem, znaczyło dla mnie zbyt wiele, by ryzykować, że to stracę nawet za cenę wiary w tego, który był moim słońcem na jesiennym niebie życia.
                Był niezwykle gwałtowny i władczy. Zasłonił mi usta dłonią, sadzając na kolanach tyłem do siebie. Tłumaczył, że to przez Finniego, lecz sam stękał z przyjemności bez żadnych oporów, kiedy zatrzymywałem go w sobie, pragnąc poczuć jeszcze więcej. Wolną dłonią drażnił mojego penisa z ogromną czułością i wprawą, jakbym nie był jego pierwszym. I chociaż nie było w tym nic złego, bo sam w jego oczach uszedłbym pewnie za kurtyzanę, gdyby poznał całą prawdę, czułem się zazdrosny. Gdy tylko to zauważył, wytknął mi w uszczypliwej uwadze pomiędzy jednym a drugim stosunkiem, przenosząc mnie ze swoich kolan na materac, by znów zagościć w moim tyłku, nie pozwalając, bym na niego spojrzał. Klęczałem, wspierając się dłońmi, kurczowo zaciskając palce na zsuniętym prześcieradle, kiedy pośladkami czułem jego uda, a nabrzmiały penis ponownie wsuwał się we mnie z taką siłą, jakby chwilę wcześniej wcale nie poczuł się zaspokojony.
                Stanąłem na wysokości zadania, pozwoliłem mu dojść w swoim wnętrzu, pokornie oparłem czoło na poduszce, jęcząc żałośnie z nieopisanej przyjemności, gdy jego ciepły, wilgotny język wylizywał ze mnie resztki spermy. Potem położył się pode mną, wziął mnie do ust i znów sprawiał, że ledwo hamowałem się od wydawania dźwięków, które mogłyby spokojnie obudzić nawet panicza. Pochylałem biodra, dopychając penisa coraz głębiej i wysuwając go pospiesznie, bo robiąc to tak z nagła, nie dawałem mu czasu, by odpowiednio układał usta, przez co dodatkowo stymulował mnie lekkimi zadrapaniami ostrych zębów. Doszedłem, a on wypił całą spermę, pocałował mnie i szepnął do ucha zdanie, które od tego czasu po dziś dzień dudni w mojej głowie, lecz radość, jaką ze sobą niosło, wyblakła, uschła niczym spadające z drzew liście, którym zabrakło życiodajnej energii. „Od dawna na to czekałem. Fascynujesz mnie od samego początku.” Nic, czego bym już kiedyś nie słyszał, lecz jego fascynacja była czymś szczerym i głębokim, emocjonalnym tak bardzo, że początkowo mnie przytłaczało.
                — Nie patrz tak, wyglądasz, jakbyś miał dostać zawału, a nawet dobrze cię nie widzę! — śmiał się, głaszcząc mnie po policzku, jak drobne dziewczę, które wprowadził właśnie w niesamowity świat seksualnych fantazji.
                Odgryzłem mu się, nie zamierzając robić z siebie zniewieściałego chłopczyka. Bard wiedział, co było dla mnie ważne i jak zadbać o to, bym tego nie stracił, nawet kiedy przebierałem się dla niego w sukienki, nawet kiedy w stroju służącej zlizywałem jego nasienie z podłogi. Razem robiliśmy wiele uwłaczających godności rzeczy, lecz żadnemu nigdy nie przyszło do głowy, że jest w tym coś nieodpowiedniego. Kręciło nas to.
                Wydawało mi się, że otrzymałem złotą jesień. Po raz pierwszy miałem szansę przekonać się, jak wygląda. Czuć jej zalety, zapominać o drobnych wadach, cieszyć się życiem tak, jak nigdy wcześniej nie umiałem. Ale tak, jak w każdej dobrej historii, tak i w moim życiu przyszedł moment, gdy skąpane w ciepłych barwach niebo przysłoniły ciemne, szare chmury. Panicz Ciel zaczął się domyślać, że coś było na rzeczy. Zmianę mojego nastroju poznał od razu, miał jednak na tyle dużo godności, by nie obdzierać mnie z mojej własnej, pytając wprost. Jednak zaczął przyzywać mnie do siebie częściej.
                Kilka razy dziennie i praktycznie każdej nocy zjawiałem się u jego drzwi, gotów po raz kolejny poświęcić swoje ciało w imię wyższej sprawy. Ciel wykorzystywał to bez mrugnięcia okiem, nie raz pomiędzy stęknięcia wtrącając dwuznacznie zdania, które jasno dawały mi do zrozumienia, że wiedział, iż nie jestem mu wierny. Wiedział, lecz mi tego nie zabronił, choć leżało to w jego kompetencjach. Mógł kazać mi się wykastrować, mógł związać mnie obietnicą tylko ze sobą, jednak widziałem w nim ból i zrozumienie, które nie pozwalały sięgnąć po ostateczność.
                Po kolejnych miesiącach ciężkich zmagać emocjonalnych, nad posiadłością znów zawitało słońce. Jesień mego życia na powrót przybrała złote barwy, wszystko się wyjaśniło i zacząłem wieść życie podwójnego kochanka, kamerdynera, demona czekającego na posiłek, ale przede wszystkim: istoty czującej, której ktoś pragnął.
                Wyjeżdżając z paniczem, pewnej październikowej nocy, do Londynu, nie spodziewałem się jednak, że wszystko pryśnie tak nagle. Gdybym wiedział, że sprawy potoczą się w ten sposób, nigdy nie opuściłbym tych murów. Uwierzyłbym instynktowi, który niepokojem dawał mi do zrozumienia, że coś jest nie tak. Zrzuciłem to jednak na karb tak irracjonalnego uczucia, jak tęsknota, którą wtedy znałem jedynie z ludzkich opowiadań. I kiedy ja z młodym hrabią rozbijałem narkotykowy kartel z siedzibą w dokach East Endu, w posiadłości Phantomhive rozegrała się inna rzeź.
                Zawsze śmiałem się z ludzkich przesądów mówiących o tym, że odpowiednio zażyła więź sprawia, że można wyczuć, gdy ktoś cierpi. Uważałem, że to wynik podświadomego przetwarzania informacji, że nie ma w tym niczego nadprzyrodzonego, że to jedynie ludzka pogoń za magią i niewyjaśnionymi zjawiskami brał górę nad rozsądkiem, tworząc bzdurne teorie na temat ich bliskości. Kiedy jednak, opuszczając zgliszcza kryjówki narkotykowych przemytników, poczułem ukłucie w piersi, wiedziałem, że to nie było jedynie czcze gadanie.
                — Paniczu, powinniśmy natychmiast wracać do posiadłości — przekonywałem chłopaka, patrząc na zaróżowiony horyzont, gdzie słonce zdawało się wyłaniać spod wody, płacąc za swoje wysiłki krwią, która rozlewała się na niebie w postaci różowo-pomarańczowej łuny. Jednak on miał jeszcze coś do załatwienia. Nie posłuchał mnie. Zaś kiedy tego samego dnia wieczorem wróciliśmy do domu, było już za późno.
                Swąd krwi wyczuwałem już z daleka, choć do ostatniej chwili naiwnie wmawiałem sobie, że to jakieś dzikie zwierzęta toczyły krwawą bitwę o terytorium. Jednak ciemność w kuchennym oknie wielkiego, podlondyńskiego budynku wyprowadziła mnie z błędu. Panicz był spokojny, więc i ja próbowałem zachować zimną krew. Weszliśmy obaj do środka, głównym wejściem, zastając w przestronnym holu umazane krwią podłogi. Dzieło chorego sadysty zwieńczone było zwłokami Finniana, które zwisały bezwładnie z żyrandola, a upływająca z niego krew rozbijała się w rosnącej na podłodze kałuży, dudniąc w mojej głowie w tak ogłuszający sposób, że przez moment straciłem zmysły. Bard! Gdzie jest Bard! Myślałem tylko, miotając się po pomieszczeniu. Ciel kazał mi sprawdzić budynek, sam poszedł do kuchni, gdzie pragnąłem iść, lecz mnie powstrzymał.
                Biegałem po korytarzach, w dzikim pędzie sprawdzając kolejne pomieszczenia, wszystkie kryjówki, piętra, towarowe windy i tajemne przejścia. Nigdzie nie znalazłem sprawcy. Nie zostawił po sobie żadnego śladu, żadnego znaku rozpoznawczego, niczego, co pomogłoby mi go dopaść i rozszarpać. Zrezygnowany wróciłem do panicza. Kiedy stanąłem za plecami wątłej sylwetki opatulonej zimowym płaszczem, zamarłem. Obcasy jego butów tonęły w kolejnej kałuży szarłatu, ukryta w rękawiczce dłoń drżała zaś, a kiedy chłopak odwrócił się w moją stronę, dostrzegłem, co wzbudziło w nim tak skrajne emocje.
                Bard leżał w kałuży własnej krwi z twarzą wygiętą w grymasie potężnego bólu. W dłoni trzymał zaciśnięty nóż, a na palcu drugiej zaklinowała się zawleczka granatu, która zdążyła sprawić, że paliczek środkowego palca spuchł do nienaturalnych rozmiarów, nim kucharz wydał z siebie ostatnie tchnienie. Poczułem uderzenie gorąca, po którym przyszedł przejmujący chłód. Nie mogłem drgnąć, choć cała moja dusza – lub to, co miałem zamiast niej – rozpaczała tak żałośnie, iż tylko cudem nie sprawiła, że moje ciało rozpadło się na miliony kawałeczków.
                — Sebastian, zbadaj miejsce zbrodni, wykop groby, musimy ich pochować — polecił mój pan, jak zwykle chłodnym, opanowanym głosem, jakby emocje, które widziałem chwilę wcześniej na jego twarzy, były jedynie ułudą, odbiciem moich własnych na ludzkiej twarzy dziecka, z którym teraz utożsamiałem się bardziej niż w dzieciństwie.
                Zrobiłem, co mi kazał. Wyszedłem na dwór i w strugach siarczystego deszczu, który zaczął padać, jakby chciał pomóc mi ukryć ból, kopałem dwa groby w wydzielonym miejscu na rodowym cmentarzu. Nie uważałem, że tu pasowali. Sądziłem, że powinni mieć swoje własne miejsce, takie, które odpowiednio uhonorowałoby pamięć o nich, ale to nie była moja decyzja. Nic, co wydarzyło się później: pochówek, skromna uroczystość, wystrój wnętrz, ozdoby grobów – nie zależały ode mnie. Nie potrafiłem nawet niczego zasugerować, zwyczajnie wykonywałem polecenia, niczym wierny pies, za którego robiłem tu od początku.
                Czułem ogromny żal. Złota jesień, którą tak sobie ceniłem, na powrót zmieniła się w deszczową, szarą aurę roztaczającą się wokół mnie tak gęsto, że nie widziałem nic poza własnym cierpieniem. Jakby ktoś wyrwał mi serce i zaszył pierś, pozostawiając przerażającą pustkę, której nie miałem czym wypełnić. Zwyczajnie nie byłem przygotowany na coś takiego, nigdy wcześnie nie zdarzyło mi się czuć. Nie rozumiałem, czym była ogarniająca mnie wściekłość, czemu towarzyszyła mi żądza mordu, chociaż nikt nie pokrzyżował moich planów. Byłem zagubiony. Stracony gdzieś we mgle, która opadła na moje życie w chwili, gdy bicie serca prostego żołnierza ucichło na zawsze.
                Długo nie potrafiłem się z tego podnieść. Początkowo panicz zachowywał się tak, jakby nic się nie stało, jednak szybko zauważył, że tym razem nie przeszedłem obojętnie wobec kolejnej straty, która dotknęła bliskich mego pana. Cholerny Ciel. Zacząłem nienawidzić go za to, jak wiele błędów popełnił, jak mnie nie słuchał, gdy doskonale wiedziałem, co będzie dla niego dobre, jak wykorzystywał mnie, odbierając ostatnie promienie ciepłego słońca. A potem przyszła ciemność, nic już nie mogło zmienić tego, co się stało. Cierpiałem, nie znając nawet odpowiednich słów, by to wyrazić.
                Po jakimś czasie oswoiłem się z sytuacją, chociaż kilka pierwszych miesięcy z przyzwyczajenia rozpisywałem obowiązki na troje, za każdym razem tracąc dech w piersi, gdy zdawałem sobie sprawę z błędu. Z czasem jednak smutek i złość stały się wyblakłe. Tak samo jak radość, jak słońce na niebie, jak złote liście tańczące na wietrze, które nie dawały rady wedrzeć się do mojego świata. Ze wszystkich sił starałem się pokonać ten ludzki pierwiastek, który skalał moją demoniczną doskonałość, jednak udawało mi się jedynie bezskutecznie chwytać wątłe promienie słońca heroicznie przedzierające się czasem przez gęstwinę czarnych chmur, w których tonąłem. Chwilami mogłem się uśmiechać, lecz tak, jak kiedyś z dumą przybierałem ten radosny wyraz twarzy, ciesząc się, że śmiertelnicy wciąż się na to nabierają, tak po śmierci Barda każda pozytywna ekspresja sprawiała mi fizyczny ból. Jakby coś w moim wnętrzu nie chciało, bym zaznał spokoju.
                I choć od tego dnia minęło już dziesięć lat, duszę mego pana dawno strawił żołądek, a po Sebastianie Michaelisie ślad zaginął w Anglii na zawsze, wciąż tułałem się bez celu po świecie, nie mogąc znaleźć żadnego miejsca, które choć na moment dałoby mi odpocząć od cierpienia i poczucia beznadziei. Ludzie mówią, że czas leczy rany. Nigdy nie wierzyłem w ich ckliwe powiedzonka, ale żadne z nich nie irytowało mnie aż tak. Jedynym, co robił czas, było znęcanie się nad żyjącymi. Obraz Barda, który pieczołowicie zapisywałem w pamięci, by przetrwał na zawsze, z każdym kolejnym rokiem bladł tak samo, jak jesień mojego życia powoli zmieniała się w zimę, przyjemnym chłodem kojąc zmęczonego wędrowca, nim utuli go do wiecznego snu.


3 komentarze:

  1. Akurat tak się stało, że czytałam na biologii w szkole, udany przypadek XD Z początku myślałam, że to będzie stary, dobry SebaCiel, a tu niespodzienka. Nie mówię, że dobra ani, że zła (bo jednak moje serduszko należy do innego shipu :'( ), ale pod względem, nazwijmy, technicznym - bardzo dobrze. Może trochę zbyt uczuciowy Sebastian, ale to w końcu one-shot. No i zdecydowany plus za scenę seksu <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I w ogóle od miesiąca (słownie: miesiąca!) nie zaglądałam tu. A tu Lalka, tu pińcset zadań z matmy; jednym słowem - liceum :') Ale się chyba stęskniłam!

      Usuń
    2. Awww, to urocze. Dzięki <3. Chciałam właśnie, żeby to się wydawało SebaCielem, żeby potem było takie zaskoczenie xD. A zbyt uczuciowy Sebastian to taka kreacja, z założenia się zmienił w trakcie kontraktu, a historia pisana była jako jego wspomnienia tego wszystkiego - stąd emocje. Lubię je w nim budzić i opisywać, jak się e tym gubi, takie moje małe hobby :P.
      A scena seksu... Cóż, nie chciałam, żeby to był kilejny porno-oneshot, dlatego uznałam, że opiszę to tak w skrócie, jako element całej historii a nie jego główny temat.
      Dzięki,że znalazłaś chwilę, żeby przeczytać i powodzenia w szkole!^^

      Usuń

.