Bonus wrzucam Wam z okazji świat, jednak sama jego treść nie ma nic wspólnego ze świętami.
Jest to krótkie (jak na razie) opowiadanie o tym, jak poznałam Sebastiana. Oczywiście to fikcja literacka, więc nie jest całkowicie zgodne z prawdą, mimo wszystko - mam nadzieję, że Was zainteresuje.
Przy okazji mogłam napisać coś w pierwszej osobie, zaczynało mi tego brakować.
Bez zbędnej paplaminy:
Wesołych świąt! Mam nadzieję, że będzie Wam się podobało :)
===================
Z
tajemniczym uśmiechem pochylił się nade mną i podał biały kubek z grubego szkła,
oklejony kolorowymi literami układającymi się w słowa „Nie wyrzucaj mnie”,
który nie pasował do jego eleganckiego ubrania tak bardzo, że przez chwilę
poczułam przyjemne uczucie rozbawienia.
– Twoja
herbata, moja pani – rzekł jedwabistym głosem, mogłabym przysiąc, że słyszałam
w nim nutę ironii, jednak postanowiłam zignorować ją, na wypadek gdyby jednak
tylko mi się zdawało.
Chwyciłam kubek obiema rękami; delikatnie ogrzewał
zmarznięte ręce. Przysunęłam go do ust i zaciągnęłam się przyjemnym, delikatnym,
kwiatowym zapachem. Pociągnęłam jeden łyk i usilnie próbowałam rozpoznać
smakowe nuty, jednak nie byłam w stanie stwierdzić niczego więcej, niż
obecności jakiegoś kwiatu. „Jakiś kwiat” miał być moją odpowiedzią na jego
wyraźne oczekiwanie. Wiedziałam, że czeka aż wyrażę swoją opinię, malowniczo
ubierając w słowa kolejne, nawet najdelikatniejsze elementy mieszanki, ale nie
potrafiłam tego zrobić.
– Dobra
– rzekłam jedynie, a mój głos całkowicie obnażył uczucie zażenowania prostotą
osądu.
Pomyślałam, że w kręgach, w których niewątpliwie musiał się
obracać przez większość swego życia, zważywszy na lekkość, z jaką zachowywał
nawet najdrobniejsze niuanse kulturalnego obycia, nawet małe dzieci były w
stanie powiedzieć coś więcej na temat bukietu smaków, którym mnie uraczył.
Odwróciłam wzrok, by uniknąć spojrzenia jego szkarłatnych
oczu, które przyprawiłyby mnie o jeszcze większe skrępowanie. Wciąż trzymając
kubek przy samych ustach, czekałam na zgryźliwy komentarz.
– Lady
Grey, mieszanka herbaty cejlońskiej z wietnamską, nasączona w bergamotce,
wzbogacona skórką pomarańczy – usłyszałam po chwili.
Zdziwiło mnie, z jakim uczuciem
wypowiadał się na temat czegoś tak zwykłego jak herbata. Głęboki głos bruneta
pozbawiony był oczekiwanej przeze mnie zgryzoty. Melodyjny i niesamowicie
uprzejmy, jakby mój brak obeznania w czymś tak dla niego ważnym, nie wzbudzał w
nim żadnej negatywnej emocji. Nie byłam do tego przyzwyczajona. Normą w moim
świecie było reagowanie oburzeniem, śmiechem lub zdziwieniem, kiedy coś
oczywistego dla jednej osoby, okazywało się zupełnie nieznane i obce drugiej. Taka
nowoczesna rzeczywistość gdzie w ciągu jednej chwili można było posiąść,
chociaż skrawek wiedzy na jakiś temat, wymagała od człowieka orientacji w
każdej dziedzinie, przynajmniej szczątkowej. Dobrze znane mi były wszystkie te
spojrzenia, bardziej lub mniej krępujące, oraz kanoniczne figury retoryczne,
którymi posługiwano się do wyrażenia zdziwienia. Sama nie byłam inna.
Zaskakiwało mnie, jak ktoś może nie mieć najmniejszego pojęcia, jak za pomocą
klawiatury kopiować tekst, czy jak odmienić słowo „cudzysłów”. Widać było od
razu, że skądkolwiek przybył, musiało być to jakieś odległe w czasie i przestrzeni
miejsce.
Zdecydowałam
się na niego spojrzeć. Czerwone tęczówki ukryte pod długimi rzęsami odbijały w
sobie światło świec. Przyglądał się z zaciekawieniem, oczekując jakiejś reakcji,
ale nie do końca wiedziałam, co powinnam w tej chwili odpowiedzieć.
–
Dotąd piłam tylko zwykłą herbatę – mruknęłam niepewnie, po raz kolejny szczycąc
się rażącą ignorancją.
Twarz mężczyzny w dalszym ciągu nie obnażała jego irytacji,
która wydawała mi się wręcz niezbędna w tej sytuacji. Na chwilę zamknął oczy i
wyprostował się. Jego nagły ruch wywołał we mnie drżenie. Towarzystwo kogoś o
tak wyszukanych manierach sprawiało, że czułam się jak prostaczka, która nie
potrafi się zachować, ani wypowiedź. Każdego jego słowo i gest były dla mnie
zagrożeniem. Czułam, że muszę odpowiadać na nie w jakiś sposób, ale moje
kompetencje w zakresie kultury były zbyt ubogie, by mu dorównać. Nie chciałam
wyjść na kogoś pozbawionego manier. Co więcej, nie chciałam urazić go grubiaństwem.
Nie miało znaczenia, że okrzyknął się moim wiernym sługą, dla mnie jego ogłada
nadawała mu status, stawiający go wysoko nade mną, w jakiejkolwiek skali nie
przyszłoby mi mierzyć naszej świeżo nawiązanej relacji.
Naturalność,
z jaką się poruszał sugerowała, że nie był to pierwszy raz, kiedy przyszło mu
służyć. Gracja i płynność, z jaką wykonywał każdy, nawet najdrobniejszy,
wyuczony ruch, świadczyła o jego pewności siebie. Zawsze wydawało mi się, że
sługa nie czerpie nieopisanej radości, obskakując swojego pana ze wszystkich
stron, jakby ten rzeczywiście nie potrafił sam zrobić czegoś tak prostego, jak
chociażby poprawienie własnego kołnierza. Patrząc na tę niezwykłą, ubraną w
czerń postać, której serdeczny uśmiech towarzyszył nieustannie, odkąd ujrzałam
go pierwszy raz, pomyślałam, że byłam w błędzie. Dalej jednak nie potrafiłam
wyobrazić sobie zadowolenia spowodowanego nadskakiwaniem jakiemuś nadętemu osobnikowi
tylko dlatego, że posiadał więcej pieniędzy.
– Od
dziś, jeśli oczywiście tego panienka pragnie, będę ją raczył wieloma rodzajami
niezwykłej herbaty – odpowiedział życzliwie.
Tym razem w jego głosie usłyszałam nutę rozbawienia. Ulżyło
mi. Dzięki temu wydał się bardziej ludzki. Niewidzialna bariera kulturowa,
która nas dzieliła odrobinę straciła na sile. Zmalała dosłownie o ćwierć
milimetra, bo jednak wciąż nie dorastałam do pięt komuś tak nieludzko idealnemu
pod każdym względem. Na dodatek miałam wrażenie, że traktował mnie jak dziecko,
a przecież nie byłam dzieckiem od dobrych kilku lat. Fizycznie, bo psychicznie
czułam się wciąż jak nastolatka, ale chyba było za wcześnie, by to dostrzegł.
Znów
poczułam na sobie przymus udzielenia jakiejś odpowiedzi. Chociażby skinienia
głową, czy mruknięcia, ale onieśmielał mnie do tego stopnia, że nawet tak
naturalne reakcje, zamiast dziać się same – jak bywało do tej pory, wymagały
ode mnie dłuższej chwili zastanowienia. Musiałam wyglądać niezwykle zabawnie, głowiąc
się co najmniej przez minutę, nim wymruczałam pod nosem nieśmiałe „no dobrze”. Potem
opuścił mnie na chwile, jakby wiedział, że potrzebuję odrobiny wytchnienia. Nie
pamiętałam, kiedy ostatnio moje ciało było tak spięte, a umysł skupiony na
czymś tak banalnym jak interakcje międzyludzkie. Wychodząc, prawdopodobnie
uratował mnie przed całkowitym przegrzaniem się ze zdenerwowania. Westchnęłam
głęboko i odstawiłam kubek na stół, po czym wlepiłam wzrok w okno i całkowicie
oczyściłam umysł. To było przyjemne kilka minut normalności.
–
Powinna się panienka przygotować do wyjścia, jeśli nie chce się spóźnić. –
Brutalnie wyrwał mnie z przyjemnego stanu bezmyślności, ponownie wchodząc do
pokoju.
Znów poczułam ogarniające całe ciało napięcie. Chciałam
wybiec z salonu, zamknąć się w łazience i nie wychodzić, dopóki nie nauczę się
kontrolować irytującego uczucia. Byłam jednak zbyt zdenerwowana, żeby wstać.
Poza tym, to byłby już szczyt bezczelności i dziecinności z mojej strony. Nie
miałam zamiaru wieńczyć góry moich kulturalnych porażek czymś tak… Żałosnym. Zebrałam
się w sobie, szczegółowo wizualizując sobie, jak owo zbieranie mogłoby
wyglądać, po czym spojrzałam na niego pewnym siebie wzrokiem, lekko marszcząc
czoło, co widocznie go rozbawiło. Zachowując jednak uprzejmy wyraz twarzy,
oczekiwał na to, co powiem.
– Wiem
o tym. Autobus mam za dwadzieścia minut, zdążę – odpowiedziałam i sięgnęłam po
kubek, unikając w ten sposób, jak mi się zdawało – dosyć naturalny, patrzenia
na niego, które spowodowałoby wystąpienie rumieńców na mojej twarzy. Bardzo
łatwo było sprawić, żebym się zaczerwieniła, podobno mam to po babci. Zresztą
zdaniem ludzi wszystko ma się po kimś. Nie można być dobrym w pisaniu, bo ma
się do tego talent tak po prostu. Co to, to nie! Talent jest czymś, co
dziedziczymy od kogokolwiek z rodziny, bez względu na to, jak odległe byłoby to
pokrewieństwo, nawet gdyby go właściwie nie było (bo przecież mąż przyrodniej
siostry matki to też rodzina, prawda?). W każdym razie, dobre rzeczy ma się po
kimś, do złych dochodzi się samemu. Sukcesy umniejszajmy – wady uwypuklajmy.
–
Pomogę się panience ubrać – zaproponował po chwili.
– Nie
trzeba, poradzę sobie – odparłam natychmiast.
Szybkość, z jaką wyrzuciłam z siebie nerwową odpowiedź
zdziwiła go chyba tak samo jak mnie, przez jego twarz przemknął cień
zaskoczenia. Na samą myśl o tym, że po raz kolejny miałabym doświadczać niezręczności
towarzyszącej byciu ubieraną jak małe dziecko, w płaszcz, którego zarzucenie na
plecy nie było przecież niczym skomplikowanym, zimny dreszcz zatrząsnął moim
ciałem. Mężczyzna odchrząknął i pokłonił się lekko.
– W
takim razie poczekam w przedpokoju.
– Dziś
też zamierzasz tam ze mną jechać? – zapytałam, po raz kolejny bez dłuższego
zastanowienia. Chyba instynkt samozachowawczy przejmował władanie nad moimi
ustami, próbując uniknąć długodystansowego stresowania się jego obecnością.
– Oczywiście
– rzekł z niesamowitą lekkością.
Jemu naprawdę wydawało się, że
tego chcę, i to właśnie powinien robić. Albo doskonale bawił się, patrząc jak
prowadzę ze sobą wewnętrzną walkę i nie zamierzał stracić ani chwili, którą
mógłby spożytkować na wzbudzanie we mnie tego okropnego uczucia. Jeśli tak było
– wspaniale to ukrywał. Miałam bardzo mieszane uczucia, ale jego krótkiemu
„oczywiście” nie potrafiłam się przeciwstawić.
Bezsilnie pokiwałam głową, a on
wyszedł, dając mi kolejną chwilę błogiego spokoju. Wzięłam spory łyk herbaty i
oparłam krawędź wciąż ciepłego kubka o brodę, po czym głęboko westchnęłam. Nie
była to zbyt przemyślana decyzja, rozdmuchany napar plusnął wewnątrz szklanego
naczynia, a jego krople opryskały mi twarz. Cieszyłam się jedynie, że bruneta
nie było w pobliżu, patrzącego jak się ośmieszam.
Nie zważając przez chwilę, na
spływającą po moich policzkach Lady Grey, dopiłam jej resztki. Odstawiłam kubek
i dopiero wtedy otarłam twarz rękawem wyciągniętego swetra – i tak miał już iść
do prania. Zdjęłam go z siebie i rzuciłam w kąt pomieszczenia. Często tak
robiłam, potem nie mogłam niczego znaleźć w tym moim małym, przytulnym
mieszkanku, ale niedbałości, z którą się urodziłam nie dało się zwalczyć w
żaden sposób. Mijając stojącego w korytarzu bruneta, bez ruchu czekającego na
moje przybycie, przemknęłam do sypialni i zatrzasnęłam za sobą harmonijkowe
drzwi. Stanęłam przed szafą i otworzywszy ją, próbójąc jednocześnie uspokoić
oddech. Tego dnia byłam zbyt przejęta swoimi wewnętrznymi porażkami, by skupiać
się na wybieraniu stroju. Już chwytałam kolejny powyciągany sweter, kiedy
uderzyła we mnie wyjątkowo idiotyczna myśl.
– Powinnam dbać nie tylko o swoje zachowanie, ale także o swój wygląd
– w pierwszej chwili miałam ochotę się wyśmiać, ale już w następnej
przyznawałam rację temu przedziwnemu, niepasującemu do mnie, głosikowi.
Problem polegał jedynie na tym, że nie potrafiłam ubierać
się w ten schludny, dojrzały i kobiecy sposób. Nawet, kiedy próbowałam –
niewiele z tego wychodziło, dlatego postanowiłam się tym nie przejmować i
zakładać byle co. „Byle co” wyjściowe, „byle co” domowe i „byle co” na
specjalne okazje. Różniło się ilością plam i wygnieceń, niczym więcej.
Wyciągnęłam grube, czarne
legginsy, biały top, który jako jedyny leżał w szafie złożony, oraz ciemnoszary
kardigan. Ubrałam się pospiesznie, chwyciłam torebkę i przez chwilę zapominając
o obecności bruneta, wybiegłam z pokoju. Zarzuciłam płaszcz i dopiero
odwracając się w stronę drzwi przypomniałam sobie o jego obecności.
Uczucie niezręczności powróciło z
wielką siłą. Niezdarnie zbliżyłam się do niego i weszłam do kuchni, by wrzucić
kotu kilka ziarenek suchej karmy przed wyjściem. Starałam się nie dać po sobie
poznać jak na mnie działa, ale musiałby być zwyczajnie głupi, by tego nie
zauważyć. A, co jak co, ale głupim nie można było go nazwać. Bez względu na to,
jaką obelgą nie celowałabym w tego przedziwnego osobnika, mało która miała
wystarczającą moc, by chociaż drasnąć jego nieskazitelny wizerunek.
Poddałam się. Nie miałam już
dłużej siły nieudolnie walczyć ze swoją niezręcznością. Pozwoliłam jej sobą
zawładnąć. Otworzyłam drzwi, wyszłam i zamknęłam je, kiedy przekroczył próg
sprężystym, pewnym siebie krokiem. Nim udało mi się trafić kluczem, trzymanym
roztrzęsioną dłonią, w malutką dziurkę zamka, cały pęczek wypadł mi z rąk i z
głośnym echem, odbijającym się przez chwilę od obskurnych ścian klatki
schodowej, upadł na podłogę. Warknęłam niezadowolona na myśl o pochylaniu się i
o tym, za jaką niezdarę musiał mnie uważać, ale podniosłam je i przy kolejnej
próbie udało mi się wykonać zadanie.
– Chodźmy – powiedziałam, czując,
że wypadało coś powiedzieć.
Nie wiedziałam, czy tak
zachowałaby się kulturalna osoba z wyższych sfer, ale pomyślałam, że gdybym
sama była na jego miejscu, byłoby mi miło, że ktoś potraktował mnie jak
człowieka, a nie psa, podążającego za swoim panem nawet bez wyraźnego
polecenia.
~*~
Autobus. Miejsce, w którym po raz
pierwszy poczułam, że dzieląca nas bariera nie jest szerokim, grubym na kilka
metrów, lodowym blokiem. Zdawało się, że nie do końca pojmował ideę tego środka
komunikacji. Kiedy żółto-czerwony pojazd zatrzymał się na przystanku i wszyscy
ludzie, łącznie ze mną, zaczęli nerwowo wbiegać do środka, jakby zależało od
tego ich życie, wydawał się nieco zmieszany, ale ruszył w ślad za mną. Triumfalnie
usiadłam na miejscu przy oknie, tuż za kabiną kierowcy. On stanął obok drugiego
wolnego miejsca i chwycił się barierki, naśladując pozostałych, stojących towarzyszy
podróży.
Wewnątrz było tłoczno – jak
zwykle o tej godzinie. Jakaś staruszka, próbując przecisnąć się wąskim
korytarzem, bezceremonialnie uderzyła go torebką, warcząc pod nosem słowa
niezadowolenia. Byłam szczęśliwa, że nie postanowiła usiąść obok mnie. Spojrzał
na nią nieco zdziwiony, uśmiechnął się i przeprosił, delikatnie pochylając
głowę, jednak ona, źle rozumiejąc jego szczery gest, uderzyła go ponownie,
wyzywając od „niewychowanej młodzieży” i krokiem umierającej przeszła kilka
kroków dalej, by zawisnąć nad głową biednego blondyna z futerałem na gitarę,
który, chcąc nie chcąc, ustąpił jej miejsca.
Mężczyzna patrzył na całą
sytuację z całkowitym niezrozumieniem. Właśnie wtedy, gdy po raz pierwszy
dostrzegłam na jego twarzy tę iskrę zagubienia, lodowa bryła odrobinę
stopniała.
– Usiądź – powiedziałam ośmielona
i wskazałam mu fotel obok mnie.
– Nie wypada mi – odparł,
całkowicie rujnując moją chwilę triumfu.
Zdenerwowałam się. Posłałam mu przeszywające spojrzenie,
które skomentował pokornym skinieniem głowy. Wykonał polecenie. Może nie byłam
taka kiepska, jak mi się wydawało? Może wystarczyło jedynie przebywać w
miejscu, w którym nie czuł się w stu procentach pewny, potem podnieść sobie
ciśnienie i zwyczajnie zażądać? Nie. To tak bardzo do mnie nie pasowało, byłam
zbyt mało pewna siebie, by założyć, że zrobi coś, co mu rozkażę. Poza tym…
Rozkazywanie nie było do końca definicją kultury.
Tego
dnia było inaczej. Wiedział już jak wygląda autobus i jakie panują wewnątrz
zasady. Prawdziwa dżungla, rzekłabym. Tym razem to on wbiegł do środka jako
pierwszy. Stanął przy moim ulubionym miejscu, zasłaniając je ciałem, by nikt
nie mógł go zająć, dopóki nie podejdę. Przepuścił mnie, po czym przeprosił.
Zarówno za swoje zachowanie – nie przepuszczenie mnie w drzwiach, jak i za to,
że koło mnie usiadł, przynajmniej tak mi się zdawało. To drugie było dla mnie
niepojęte. Nigdy nie spotkałam się z przepraszaniem za coś takiego. Z
podziękowaniem – owszem, chociaż i to wydało mi się dziwne, pewnie, dlatego że
niezwykle rzadkie, o ile nie niespotykane. Kultura, widać, skrywała przede mną
więcej, niż mogłam się spodziewać.
Mruknęłam coś niezrozumiałego, bo
nie wiedziałam, co miałabym odrzec, ale znów czułam, że coś powinnam. Odwróciłam
wzrok i zaczęłam wpatrywać się przez okno. Kiepsko mi wyszło. Zanim zdałam
sobie sprawę z tego, że nie patrzę na obraz za szybą, a na odbicie bruneta
siedzącego obok, minęło kilka minut. Pocieszające było to, że chyba nie zwrócił
uwagi, bo wzrok miał wbity w plakat zawierający, w skrócie, zasady korzystania
ze środka transportu, w którym się obecnie znajdowaliśmy. Nie wiem, co byłoby
gorsze – wstyd, gdyby dostrzegł moje spojrzenie, czy nietakt, jaki szedł w
parze ze wgapianiem się w niego. Dobrze, że nie musiałam się o tym przekonać.
– Czy posiada panienka dokument
uprawniający do przejazdu środkiem komunikacji publicznej? – zapytał nagle,
spoglądając na mnie poważnie.
Starałam się, najbardziej jak tylko potrafiłam, by nie
parsknąć śmiechem prosto w jego twarz. Rozumiałam, że nie pochodził stąd i
wielu rzeczy mógł nie rozumieć, nie powinnam tego wyśmiewać, i nie to mnie
bawiło. W gruncie rzeczy, oczywiście. Kto wyraziłby się o bilecie w tak
szacowny sposób, jeśli nie mój czerwonooki towarzysz? Nie wytrzymałam.
Zaśmiałam się pod nosem, zakrywając twarz dłonią, jakby miało to cokolwiek
zmienić.
– Czy
powiedziałem coś zabawnego? – Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Nie,
przepraszam. – Uspokoiłam się.
Ta chwila rozbawienia była mi potrzebna, pomogła nieco
obniżyć poziom stresu i napięcia mięśni, które natężone praktycznie bez przerwy,
od wczorajszego poranka, zaczynały powodować ból.
– Posiadam taki dokument. – Odpowiedzieć
nie była widocznie wystarczającym dowodem. Wpatrywał się we mnie, wyraźnie
sugerując, bym udowodniła swoje słowa. Sięgnęłam do torebki, wyciągnęłam z niej
metalową papierośnicę, w której – jak sobie wmawiałam – dla niepoznaki
trzymałam dokumenty i wysunęłam legitymację studencką.
–Widzisz?
– machnęłam kawałkiem plastiku przed jego oczami, zakrywając palcem felerne
zdjęcie.
–
Wygląda inaczej niż ten na obrazu – odparł krótko.
Nie oczekiwał dalszych wyjaśnień, przyjął to z dziwnym
spokojem. Czyżby kolejne pytanie, mogące sugerować, że mi nie wierzy, byłoby
zbytnim naruszeniem zasad savoir-vivre? Pomyślałam, że miłym ukłonem w jego
stronę, a może także czymś, co wypadało zrobić, było wyjaśnienie, skąd brała
się różnica.
– Na
obrazku jest zwyczajna karta miejska. Taka… No, dla normalnych ludzi. Ja mam
kartę miejską na legitymacji studenckiej. Każdy student może tak zrobić. Dzięki
temu ilość dokumentów się zmniejsza. Dlatego różnią się wyglądem – wyjaśniłam z
serdecznym uśmiechem.
Jego obojętne spojrzenie wzbudziło we mnie lekki niepokój i,
chociaż głupio się przyznać, niezadowolenie. Może się tego domyślił? Może
właśnie zrobiłam z niego idiotę? Właściwie, dlaczego ja się tym jeszcze
przejmowałam? Zanim zdążyłam dobrze przemyśleć sprawę, wyraz jego twarzy
całkowicie się zmienił, obojętność przerodziła się w uśmiech pełen
wdzięczności, po drodze zatrzymując się na moment przy lekkim zastanowieniu.
–
Dziękuję – odparł melodyjnie i znów wbił spojrzenie w tablice informacyjną,
jakby zamierzał znaleźć wśród zawartych słów kolejny pretekst, by wymusić
rozmowę.
Postanowiłam to zignorować, udawać, że ani odrobinę nie
obchodzą mnie jego pobudki. Chciałam traktować go normalnie, jak każdego innego
znajomego, którego towarzystwo wzbudza we mnie irytację i zmęczenie.
Wyciągnęłam z kieszeni telefon i sprawdziłam godzinę. Czternasta piętnaście, a wciąż nawet nie
byliśmy w połowie drogi. Widocznie świat sprzymierzył się przeciwko mnie. Westchnęłam
ciężko, wepchnęłam komórkę z powrotem w otwór płaszcza i zaczęłam zerkać przez
szybę, tym razem pilnując, by znów nie skupić się na odbiciu jego sylwetki.
Był
przystojny. Ale nijak nie zmieniało to faktu, że zaczynał coraz bardziej mnie
denerwować. Nie chodziło już nawet o jego obecność, nieustanne towarzystwo,
jakby był moim pieprzonym cieniem. Może gdyby był jak każdy inny człowiek, od
którego nie odbiegałam ogładą, byłoby inaczej. Może, gdybym nie czuła ciągłego
stresu, nie musiała pilnować się przy każdym oddechu, czy geście. Może, gdyby
podrapanie tej niemiłosiernie swędzącej brwi nie niosło ze sobą, co najmniej
kilku kulturalnych „ale”. Może wtedy cieszyłabym się, że siedzi obok mnie. Ale
czy nie stałby się wówczas taki sam jak szara masa, z którą stykałam się
każdego dnia? Zwyczajny, nudny, obrzydliwie istniejący… Jedynie przykuwający
wzrok nienagannym wyglądem, który nie był zasługą czystego, schludnego ubrania,
a czegoś niezwykłego w całej jego powierzchowności, czego nie umiałam nazwać. Emanował
niecodzienną aurą ideału i spokoju. Drażnił mnie i intrygował zarazem.
Wiedziałam,
że gdybym zebrała się na odwagę, uprzednio sprawdzając w wyszukiwarce jak
grzecznie kazać się komuś odpierdolić, posłuchałby mnie i został w domu. Ale
czy naprawdę chciałam, żeby został? Nie chciałam, żeby wszyscy na uczelni po
raz kolejny gapili się na mnie jak na kosmitkę, ale pragnęłam wykorzystać
warunki, w których czułam się pewniej niż on, by bliżej go poznać. Żeby
odnaleźć w nim cenne wady, wykorzystać je, jako broń przeciwko jego
doskonałości.
–Jezu, nie mogę już o tym myśleć. Zaraz
pęknie mi łeb. I dlaczego tu tak cholernie śmierdzi?! – jęczałam w myśli,
naciągając czarną czapkę na nos.
Nie widziałam go, ale mogłam się założyć, że przez chwilę
patrzył na mnie z kpiącym uśmiechem. Nawet, jeśli tak było… To CO z tego? Musiałam
na chwilę odciąć się od świata, bardziej dosłownie niż metaforycznie.
Nieprzyjemny zapach zepsutej kiszonej kapusty, przez krótką chwilę zniknął,
póki nie zaczął przesiąkać przez włókna nakrycia głowy. Domyślałam się, co tak
śmierdzi. Co najmniej raz w tygodniu, na tej trasie, wsiadała ta sama, bezdomna
kobieta. Wokół niej tworzyła się około metrowa, jeśli tylko było to możliwe,
przestrzeń, wszyscy próbowali odejść możliwie najdalej, jednocześnie nie
pokazując swojej desperacji, by kloszardki nie urazić. Naprawdę? Kobiecie w
ciąży miejsca ciężko ustąpić, ale ostentacyjnie odejść od kogoś, kto zwyczajnie
śmierdział, było czymś nie do przyjęcia? Dziwne pojmowanie kultury ludzi w tym
kraju zaczynała mnie dobijać. Rozumiałam, że co człowiek to interpretacja, ale
to chyba dotyczyło literatury pięknej, a nie poradnika kindersztuby. A może się
myliłam?
Przez
chwilę moje myśli nie krążyły wokół towarzyszącego mi bruneta, musiały się
szybko się poprawić.
– Mówił, że ma wyostrzony węch. Ciekawe jak to
wytrzymuje? – Zaciekawiona podciągnęłam kawałek materiału, odsłaniając oko,
wierząc, że zrobiłam to na tyle subtelnie, by nie zauważył.
Skończył już czytać informacje, teraz ze skupieniem
przyglądał się, z zadartą w górę głową, cienkiemu wyświetlaczowi, pokazującemu
trasę autobusu. Chciało mi się śmiać. Wyglądał jak małe dziecko, które pierwszy
raz jechało komunikacją miejską. Wszystkiego ciekawe, ciągle się rozglądające,
na bieżąco uczące się odpowiedniego zachowania. Jednak nie wyglądało, żeby
smród mu przeszkadzał. W przeciwieństwie do pozostałych pasażerów, którzy
krzywili się i garbili jak męczennicy, jego twarz zdobił delikatny uśmiech. Przyszło
mi do głowy słowo „dziewiczy”, mimo że wcale nie pasowało do sytuacji. Mózg
lubił robić sobie ze mnie żarty.
W
pewnej chwili dostrzegł moje spojrzenie – widać subtelność wychodziła mi równie
dobrze, co asertywność…
– Coś
się stało? – zapytał cicho, i popatrzył na mnie z denerwującą uprzejmością, z
jaką traktuje się chore dzieci w hospicjum. Tylko w jego oczach nie było
bezdennego smutku, a płonące zainteresowanie i rozbawienie.
– Nie
przeszkadza ci ten smród? – szepnęłam, przewracając oczami.
Delikatnie przechylił głowę, przypominając szczeniaka widzącego
w lustrze swoje odbicie. Smukłymi palcami dotknął podbródka, jakby zastanawiał
się, o czym właściwie mówię. Jakby nie był częścią otaczającego go świata,
tylko zewnętrznym obserwatorem, który dla zabawy postanowił popatrzeć z bliska.
–
Zaprawdę nieprzyjemna woń – odpowiedział, całkowicie zbijając mnie z tropu.
Więc jednak czuł? To dlaczego, do cholery, się uśmiechał?
Nagle przeszyła mnie przerażająca myśl.
– Może jemu się to podoba?! – Nie, nie, niemożliwe. – Zamknij się mózgu! Gdyby mu się podobało,
nie użyłby słowa „nieprzyjemna”. Ono chyba z samej definicji znaczy, że coś
jest ble? Fuj? I w ogóle… – Westchnęłam,
i natychmiast tego pożałowałam.
Ostry smród dostał się do nosa i do gardła, czułam, że za
chwilę się uduszę. Albo zwymiotuję. Nie wiedziałam, co byłoby gorsze. Szybko
zasłoniłam usta dłonią i zwróciłam głowę w stronę okna, by nie pokazywać mu się
w takim stanie. Próbowałam się okłamywać, że wcale mi się nie przyglądał. Po co miałby to robić? Jeszcze się napatrzy,
nie?
– Dojedźmy już –
powiedziałam bezgłośnie, jak nauczała polonistka w gimnazjum – „Możecie
rozmawiać, ale bezgłośnie”, bo jakikolwiek dźwięk, chociażby pojedyncze
kliknięcie długopisu, wywoływało w kobiecie furię. Widać spaczyła mi psychikę,
skoro po dziesięciu lata dalej pamiętałam.
Brakowało
mi muzyki. Od początku tego roku akademickiego, czyli jakieś półtora miesiąca,
każdego dnia opuszczając mieszkanie wtykałam w uszy dokanałowe słuchawki,
wciskałam „play” i chociaż trochę
odcinałam się od szarego świata. Umykały mi wszelkie rozmowy, tupanie, stukanie,
ciamanie, i chyba jeszcze gorsze od nich, chrząkanie, które zawsze wywoływało
we mnie chęć mordu. Dziwię się, że przeżyłam 23 lata bez żadnego wyroku za
pobicie, naprawdę, powinnam dostać za to jakąś nagrodę. Niby, że przygłucha, a
jednak uszy płatały figle, uwrażliwiając się na wszelkie irytujące dźwięki. Już
drugi dzień musiałam stawiać czoła całemu hałasowi, wytwarzanemu przez te
istoty. Żałowałam, że nie siedzę w starym zbiorkomie, ten wydawał z siebie na
tyle donośne i niepokojące dźwięki, że zagłuszał te, wydawane przez
współpodróżników. Ręka świerzbiła niemiłosiernie, ale obiecałam sobie, że
zachowam się na tyle kulturalnie, na ile jestem w stanie. Podróż komunikacją
miejską, z osoba towarzyszącą, ze słuchawkami wetkniętymi w uszy była przeciwieństwem
dobrego wychowania.
–
Następny przystanek: Uniwersytet – obwieścił skrzeczący głośnik.
– To
nasz przystanek – powiedziałam cicho, bardziej do siebie, by uniknąć
konieczności silenia się na jakieś ugrzecznione konstrukcje.
Liczyłam na to, że zwyczajnie się podniesie i podejdzie do
drzwi. Wstał z siedzenia i wyciągnął dłoń w moją stronę. Nie bardzo wiedziałam,
co powinnam z nią zrobić. Uważał mnie za taką sierotę, że nawet wstać chciał mi
pomagać? Widocznie mało mu było poniżania mnie w domu… Zignorowałam rękę
odzianą w czarną, materiałową rękawiczkę i o własnych siłach wygramoliłam się z
autobusu, dziękując opatrzności, że podróż wreszcie dobiegła końca. Teraz miała
się zacząć ta spokojniejsza część dnia. Spokojniejsza dla mojego żołądka i
mięśni, oczywiście, bo dobrze wiedziałam, jak to będzie wpływać na moją
psychikę. Krocząc kamiennym deptakiem, odpaliłam papierosa i zaczęłam wymyślać
jakieś dobre wytłumaczenie obecności czarnowłosego.
Nie
minęło więcej jak kilkanaście sekund, kiedy mijając drewniane drzwi do kościoła
potknęłam się o, właściwie równy, chodnik. To nie był pierwszy raz. Miałam tę
głupią chorobę, zwaną polineuropatią, która, w dużym skrócie rzecz ujmując,
powodowała niedowłady kończyn. Mięsień odmówił współpracy i zwyczajne powlekłam
nogę po kamiennej płycie, zatrzymując ją na łączeniu. Przed ceremonialnym
upadkiem na twarz, przed którym już nawet nie zamierzałam się wzbraniać, uchroniły
mnie jego ramiona. Chwycił mnie, zanim ciało zdążyło zmienić położeniem
względem podłoża o więcej niż trzydzieści stopni, a możecie mi wierzyć, że w
obliczaniu kątów na oko byłam całkiem niezła. Czułam gorąco zalewające
policzki, musiałam być czerwona jak burak. W pierwszej chwili chciałam go
odepchnąć, skracając do minimum krępującą sytuację, z której czerpałby złośliwa
przyjemność, tak niepasującą do jego kulturalnego obycia. Powstrzymał mnie
zatroskany wzrok, który dostrzegłam kątem oka. Jakby dobrze wiedział, że mój
niedoszły upadek nie był jedynie wynikiem kolejnej, fajtłapowatej wpadki, których
był świadkiem wcześniej, i które niejednokrotnie w przyszłości wywoływały bezwarunkowy
uśmiech na jego twarzy. Upewnił się, że stoję stabilnie i zrobił krok w tył,
zabierając ręce, których dotyk niespodziewanie nie krępował mnie tak bardzo,
jak się spodziewałam.
–
Wszystko w porządku, panienko? Musisz uważać… – zapytał łagodnie, ukradkiem
spoglądając na mój prawy but.
W tamtym czasie miałam jedynie
trzy pary butów. Szerokie adidasy, których używałam tylko na wf i szybkie
wyskoki do sklepu na rogu. Kozaki do kolan, na lekkim obcasie, których, z racji
upierdliwej choroby, nie mogłam nosić, bo mięśnie wokół kostek nie dałyby sobie
rady, gdybym się zachwiała, a nie będę ukrywać, że nigdy nie umiałam chodzić na
podwyższeniach. Miałam także te tanie buty do kostek, kupione w promocji jednej
z obuwniczych sieciówek. Modne w poprzednim sezonie, z posrebrzanymi,
metalowymi dodatkami na szerokich cholewach. Uwielbiałam je, były wygodne, zdecydowanie
bardziej kobiece, niż wszystkie poprzednie buty, które lubiłam nosić, razem
wzięte i przede wszystkim – dobrze zawiązane podtrzymywały kostkę, zmniejszając
ryzyko, podobnych do tego sprzed chwili, wypadków drogowych. Chodnikowych
raczej. Zdążyły się trochę wysłużyć, ale póki nie schodził z nich materiał i
nie doczekały się dodatkowego lufcika wentylacyjnego, uważałam je za zdatne do
użytku.
– Dziękuję – odparłam, zupełnie
nie nawiązując do jego wypowiedzi. Nie czułam się zobowiązana by zapewniać, że
nic mi nie jest, w końcu dzięki jego błyskawicznej reakcji nic tak naprawdę nie
zaszło.
Uśmiechnął się ze zrozumieniem i ulgą, wskazał dłonią bramę
prowadzącą na uczelnię i ruszył równo ze mną.
Skończyłam
palić, wrzuciłam zgaszony niedopałek do śmietnika i dziękując w duchu, że nie
spotkałam jeszcze nikogo znajomego, popatrzyłam na niego poważnie, marszcząc
czoło.
– Nie
wchodź dziś ze mną – zabrzmiałam niezwykle złowieszczo, aż przesadnie. –
Proszę… Poczekaj tu na mnie. To tylko pięć godzin, nie musiałeś… –
spokorniałam.
–
Oczywiście, jak sobie życzysz – przerwał mi i pokłonił się lekko, kładąc prawą
dłoń na sercu.
– Jak dobrze, że przyjechałam tak wcześnie! –
krzyczał głosik w mojej głowie, w akompaniamencie rosnącego zażenowania.
Zdziwiło mnie, z jaką łatwością osiągnęłam cel. Po prostu
powiedziałam czego chcę, a on przystał na to, jakby nie posiadał własnej
opinii, jakby moje słowa nadały sens najbliższym godzinom jego życia. Byłam
pewna, że zdecydował się jechać ze mną na uczelnię po coś więcej, żeby mnie
dręczyć, chociażby.
Odetchnęłam z ulgą, zrzucając z barków brzemię bycia w
centrum zainteresowania na niewielkim, wąskim korytarzu należącym do studentów
mojego kierunku.
Pamiętam,
jak wchodząc do środka po raz pierwszy byłam przekonana, że to jakiś budynek
służbowy, do składania papierów, mniej ważnych zajęć – czegoś równie
trywialnego. Nie przeszło mi przez myśl, że oto stałam na korytarzu, po którym
kroczyć będę, przez co najmniej trzy najbliższe lata.
– W
takim razie idę, spotkamy się tutaj o dwudziestej – rzuciłam na pożegnanie, i
nieprzekonana, czy to było w dobrym guście, odwróciłam się i zniknęłam za
wąskimi, drewnianymi drzwiami.
~*~
Pięć
godzin wtorkowych zajęć instytutowych, czyli właściwie trzy razy po półtorej,
plus dwie piętnastominutowe przerwy, nie było zbyt męczące. Zresztą żadne
zajęcia na trzecim roku takie nie były, chociażby z tego prostego względu, iż
większość z nich się nie odbywała. Wykładowcy przykładali niezwykle mało uwagi
kolejnym przedmiotom-zapychaczom, a i my nie popadaliśmy w przesadność,
pojawiając się na nieobowiązkowych zajęciach. Mieliśmy dzięki temu mnóstwo
czasu do roztrwonienia, wzbudzając w sobie poczucie winy, marnując wolne na
przyjemności, zamiast na pisanie pracy licencjackiej. To znaczy, inni mieli.
Jak postanowiłam zabrać się za pisanie na dwa tygodnie przed terminem oddania
prac, na ostatnią chwilę zawsze szło mi najlepiej.
–
Idziesz zajarać? – usłyszałam za plecami znajomy głos koleżanki.
Odwróciłam się i uśmiechnęłam niezręcznie, nie wiedząc, jak
powinnam odmówić. Nie chciało mi się palić. Właściwie nie tyle palić, co
zjeżdżać windą z trzeciego piętra i z powrotem wracać na górę. Przejadło mi się
po takim czasie, a im mniej paliłam, tym byłam zdrowsza, więc póki lenistwo
wygrywało z potrzebą – korzystałam.
– Nie,
dzięki. Idę do łazienki. Zająć ci miejsce? – odpowiedziałam pospiesznie, licząc
że nie poczuje się ignorowana.
Skinęła głową, odgarnęła kosmyk brązowych, falowanych włosów
i poszła w swoją stronę. Odetchnęłam z ulgą i ruszyłam do łazienki. To był mój
rytuał – opróżnianie pęcherza na każdej przerwie. Jeśli tego nie zrobiłam,
czułam irytujące parcie, które prędzej czy później, i tak zmuszało mnie do
odwiedzenia toalety. I tak byłam z siebie dumna, kiedyś chodziłam na każdej
przerwie i jeszcze w połowie zajęć – nerwica natręctw to okropnie denerwująca przypadłość.
Nie
skupiałam się na zajęciach, jak zwykle z resztą. Siedziałam z nosem w zeszycie,
uparcie pisząc kolejne linijki marnego fanficka, marząc o wydaniu książki. To
był mój życiowy cel od gimnazjum, kiedy zaczęłam przywiązywać uwagę do interpunkcji
i ortografii – wcześniej byłam cholerną ignorantką, pisałam nawet „wogule” idąc
za internetowym trendem wśród rówieśników. Wiedziałam, że przede mną długa
droga, ale od wczoraj moje marzenia stały się bardziej prawdopodobne do
osiągnięcia. Wybiły się ponad poziom tych, o których tylko śniłam,
przekraczając magiczną barierę „zrobię coś w kierunku spełnienia ich”.
Wykładowca ględził coś o
instalowaniu Ubuntu, coś o jakiejś Kosze i bazach danych. Nie przejmowałam się,
zasady zaliczenia były znane od dawna, a to, o czym mówił, zaskakująco nie
miało z nimi najmniejszego związku. Skończył zajęcia jakieś pół godziny przed
czasem, tuż po tym, jak zobaczył coś fascynującego za oknem. Robił tak
notorycznie. Jego zajęcia ani razu nie trwały tyle, ile powinny i prawie zawsze
kończyły się słowami „chyba wystarczy na dziś”. Żywiłam do niego
niewytłumaczalną sympatię, pewnie z powodu jego lekkiego podejścia do
przedmiotu. W przeciwieństwie do wykładowcy uczącego nas o UKD, który traktował
opasłą księgę pełną symboli jak osobliwą Biblię, a kod określający Polskę (438,
jeśli dobrze pamiętam) jak symbol swojej wiary, ten wysoki, luzacki facet
myślał chyba tylko o tym, by wyrwać się z obskurnego budynku i wrócić do swoich
zajęć, czymkolwiek były.
Wyszłam
z sali i udałam się pod drzwi kolejnej, gdzie odbywały się ostatnie zajęcia
tego dnia. Na korytarzu panował półmrok i pustka. Jedynie dwie dziewczyny,
które chodziły razem ze mną, siedziały na stole, komentując coś, co oglądały na
wyświetlaczu telefonu jednej z nich. Zastanawiałam się, co robił mój przedziwny
towarzysz. Pięć godzin to sporo czasu dla kogoś, kto nie zna miasta. Czy miał
przy sobie pieniądze? Poszedł do jakiegoś baru, kawiarni? Żałowałam, że nie
poprosiłam go o numer telefonu, chociaż właściwie nie miałam pewności, czy
takowy posiada. Sposób, w jaki przyglądał się mojej komórce, ilekroć wyciągałam
ją na jego oczach, wskazywał na to, że również ta idea dwudziestego pierwszego
wieku była mu całkowicie obca. Ktoś jego pokroju musiał wzbudzać niemałe
zainteresowanie, dobrze ubrany, przystojny i tajemniczy – to chyba marzenie
wszystkich dziewczyn. Ciekawe jak odrzucał ich zaloty. Do głowy przychodziły mi
jedynie niezgrabne parodie jego wyszukanego języka.
–
Idziesz, czy tu zostajesz? – Z chwilowego zamyślenia wyrwał mnie głos
znajomego.
Spojrzałam na niego nieprzytomnie, dopiero po chwili
rozumiejąc, co miał na myśli. W byłam na uczelni, czekałam na zajęcia, nie na
zbawienie, czego się spodziewałam? Szczerze mówiąc w pierwszej chwili przyszło
mi do głowy, że zaprasza mnie na łyżwy – nie wiem skąd ten pomysł, chyba miałam
naprawdę przeciążony umysł.
Usiadłam
w ławce na końcu Sali, tuż przy oknie, większość wykładu poświęciłam
wpatrywaniu się w spływające po szybie krople, błyszczące w świetle latarni. Nie
mogłam skupić się na rzutniku, jarzeniówka wisząca na suficie mrugała
nieznośnie, od czego tylko bolały oczy. Od czerwca nikomu nie chciało się
zrobić z nią porządku. To chyba nie świadczyło najlepiej o uczelni, ale etap
narzekania na ignorancję instytucji wobec komfortu i godnych warunków studentów
miałam już za sobą. Ewoluowałam w wyższe stadium oświecenia – świadome
ignorowanie wszystkiego, co było mi nie na rękę.
Patrząc
przez szybę na spowity mrokiem świat, znów zaczęłam zastanawiać się, co robił. Przez
chwilę odważyłam się stwierdzić, że byłoby lepiej, gdyby był na miejscu, jednak
szybko wykpiłam tę myśl, przygniatając ją ciężarem wspomnień całej
niezręczności, która towarzyszyła mi poprzedniego dnia. „Kto to jest?” „Czemu
się przed tobą kłania?” „Jakiś cosplay urządzacie?” „Wygrałaś w totka?” To tylko niektóre z pytań, te
sympatyczniejsze. O uszczypliwych komentarzach nawet nie chciało mi się
wspominać. Jedynie kwadratowa twarz rudej, farbowanej idiotki, która patrzyła
na mnie z powątpiewaniem i zazdrością, przedostał się przez prowizoryczny mur,
na szybko wybudowany w mojej głowie. Nie lubiłam jej od pierwszego dnia, od
spotkania informacyjnego, kiedy niezwykle gorliwie wypytywała o każdą, najdrobniejszą
pierdołę, niemiłosiernie przedłużając pobyt w dusznej sali. Kiedy teraz o tym
myślę, jej pytania były zupełnie pozbawione sensu, biorąc pod uwagę, że
wszystko co nam powiedzieli, zmieniło się raptem kilka dni później. Przecież
spotkanie informacyjne jest po to, żeby wprowadzić chaos, a nie porządek – co
ja sobie wtedy myślałam, że rzeczywiście się czegoś dowiem? Dowiedziałam się.
Że nie warto ufać w to, co mówią, i że przez najbliższe trzy lata muszę unikać
tej dziewczyny jak ognia, jeśli nie chcę dostać wyroku za pobicie.
Doczekałam
się końca. Tym razem wykładowcy udało się skończyć o czasie. Pożegnałam się,
rzucając w stronę znajomych zdawkowe „na razie” i pobiegłam do windy. Chciałam
jechać sama, chciałam być sama, chciałam by nikt mnie z nim nie zobaczył.
Wypadłam z budynku jak oparzona. Założyłam kaptur i
dokładnie rozejrzałam się wokół – nie było go. Przynajmniej tak mi się zdawało.
Zrobiłam kilka kroków, by ukryć się w niewielkiej wnęce przy nieużywanych
drzwiach, gdzie maleńki daszek zawsze był moim schronieniem, kiedy wychodziłam
zapalić. Wtedy go zobaczyłam. Stał cały przemoknięty dokładnie w tym samym
miejscu, gdzie go zostawiłam. Zorientowałam się chwilę później, kiedy się
przesunął – w miejscu gdzie stał, chodnik był suchy.
Nie mogłam
w to uwierzyć. Stał w miejscu przez pięć godzin i nawet nie drgnął? Nie wpadł
na to, żeby coś zjeść, przejść się, albo chociaż zrobić dwa kroki w bok i ukryć
się przed deszczem?
– Co ty
tu robisz? – zapytałam zszokowana, zupełnie zapominając, by martwić się o
kulturę wypowiedzi.
–
Czekałem na ciebie, panienko. Tak jak mi rozkazałaś – odparł, delikatnie
pochylając głowę.
Po jego bladej twarzy spływały strużki wody. Wyglądał na
zmarzniętego, jednak nie dawał po sobie poznać, by doświadczał jakiegokolwiek
dyskomfortu.
Nagle do mnie dotarło. „Poczekaj tu na mnie” powiedziałam
beztrosko, w najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewając się, by wziął to tak
dosłownie. Nie byłam pewna jak scharakteryzować ogarniające mnie uczucie, chyba
nie istniało na nie konkretne określenie. Dotknęłam dłonią rękawa jego czarnego
płaszcza, był całkowicie przemoknięty. Zastanawiałam się, jak niby wrócimy do
domu. W autobusie nie daliby nam żyć, a na piechotę wracalibyśmy kilka godzin. Poza
tym, to było kilka kilometrów, jeśli nie kilkanaście, nigdy tego nie
sprawdziłam.
–
Wiesz, nie musiałem brać tego tak dosłownie. Mogłeś chociaż schować się przed
deszczem, albo coś… – wybełkotałam pod nosem.
Zaczynało być mi go żal. Chociaż nie wydawał się zbytnio
przejęty, czułam się z tym źle. Wydałam nieumiejętne polecenie, którego
nieprzyjemne skutki musiał odczuwać przez cały ten czas. Mógł, co prawda,
wyjaśnić, że będzie tkwił bez ruchu lub mogłam się tego domyślić, ale umówmy
się, czy ktokolwiek by na to wpadł? Nawet wierny pies przejdzie ten metr, czy
dwa, dla własnego komfortu.
– Jak
my teraz wrócimy? – zapytałam, bardziej siebie niż jego.
Milczał, patrząc na mnie z niezrozumieniem. Widocznie nie
przyszło mu do głowy, że ociekanie wodą na środku autobusu nie zostanie dobrze
odebrane przez współpodróżników.
–
Przecież nie wejdziemy tak do autobusu, leje się z ciebie gorzej niż z samego
nieba… – ciągnęłam dalej, czekając aż w końcu zrozumie, i może jednak wyskoczy
w jakimś błyskotliwym pomysłem.
Na darmo. Przyglądał się bez słowa i jedynie pochylił głowę,
wyrażając swój niemy wstyd. Idiota. Problem z dotarciem do domu wcale nie był
najważniejszy. Martwiłam się o jego zdrowie, skąd miałam wiedzieć, jak wpłynie
na niego pięciogodzinna kąpiel w takich warunkach? Nieprzyjemny wiatr po chwili
zaczynał dawać mi się we znaki, więc co on musiał czuć? Jeśli by się przeze
mnie rozchorował, nie wybaczyłabym sobie.
– Nie
jest ci zimno? Musiałeś zmarznąć! – Wreszcie odważyłam się wyrazić odrobinę
zainteresowania.
Zupełnie przy tym zapomniałam, że wciąż jesteśmy na terenie
kampusu i w każdej chwili z budynku mogli wyjść moi znajomi, zadając niezręczne
pytania i patrząc na nas jak na kosmitów. Tym razem, nawet nie miałabym im za
złe.
Kiedy usłyszałam skrzypnięcie drzwi, instynktownie chwyciłam
bruneta za nadgarstek i pociągnęłam na przód. Wyszliśmy poza teren uczelni,
dopiero kilka metrów dalej, gdy chociaż trochę wmieszaliśmy się w tłum,
puściłam go i zrozumiałam jak nietaktowne było moje zachowanie.
–
Pieprzyć to! – krzyknęłam, orientując się, że dźwięk, który usłyszałam, nie
istniał tylko w mojej wyobraźni.
Ludzie wokół mnie, na czele z przemokniętym mężczyzną,
rzucali mi zdziwione spojrzenia. Kilka starszych kobiet krzywiło się ze
zdegustowaniem. Naprawdę chciałam to tylko pomyśleć, po prostu nie wyszło. Nie
zawsze wszystko wychodzi, szczególnie mi.
Może i dobrze się stało, że usłyszał słowa, które na zawsze
splugawiły moje usta w jego wyobrażeniu. Dotąd ani razu nie wyraziłam się przy
nim w takim sposób. Ile mogłam uważać? Prędzej, czy później by mi się
wymsknęło, teraz przynajmniej byliśmy wśród ludzi i mieliśmy jakiś cel, mogłam
się zminimalizować niezręczną sytuację, chociażby ruszając naprzód.
– Nie
musisz się tak starać, panienko. Nie jestem wart, byś się przeze mnie denerwowała
– odezwał się w końcu, najwyraźniej uważając, że to był ten moment i ta chwila,
która była odpowiednia. Nie była. Powinien najpierw odpowiedzieć na moje
pytanie.
– O co
ci chodzi? – spytałam, udając głupią.
Często tak robiłam, ze wszystkimi wokół. Zadawałam pytania,
na które dobrze znałam odpowiedź. Tłumaczyłam sobie, że lubię patrzeć i
słuchać, jak mi tłumaczą, często niezręczne rzeczy, a czasem coś, czego
zwyczajnie nie potrafili wyjaśnić. Wiedziałam, że geneza tego przyzwyczajenia
sięgała tak naprawdę mojej nieśmiałości. Byłam tak idiotycznie niepewna, że
bałam się odpowiedzieć, w obawie przed wyśmianiem z powodu złej interpretacji. Bezpieczniej
było robić z siebie niedomyślną jednocześnie wprawiając w zakłopotanie innych. Dla
mnie to było logiczne, nie wiem, co myślała o tym reszta społeczeństwa. Nie
dzieliłam się takimi przemyśleniami. Głównie dlatego, że nie miałam z kim. Nie
miałam przyjaciół. Gardziłam ludźmi, ale nie to było przyczyną. Nawiązanie
głębszej więzi emocjonalnej, opartej na wzajemnym zaufaniu i interesowaniu się
drugą osobą, przerastała mnie pod dwoma względami. Po pierwsze, nie potrafiłam
zaufać człowiekowi, zbyt wiele razy zostałam zraniona, wolałam unikać sytuacji,
w których ktoś mógłby ponownie sprawić mi ból. Po drugie, zwyczajnie nudziłam
się nimi. Przy dłuższym poznaniu można dostrzec schematy, które kierują każdym
człowiekiem, przewidzieć jego zachowania, reakcje, czasami nawet dokładne
słowa. Zawsze analizowałam wszystko i wszystkich, a kiedy już udało mi się
odnaleźć schemat danej osoby, traciłam nią zainteresowanie.
– Nie
musisz starać mi się dorównać. Jeśli chcesz, nauczę cię jak się zachowywać,
żebyś nie musiała się tym dłużej martwić. Niemniej uważam, że w tym świecie nie
jest to niezbędne – wyjaśnił spokojnie, bez odrobiny złośliwości, czy kpiny.
Czyżbym go źle oceniła? Doszukiwała się przytyków tam, gdzie
ich nie było? A może próbował uśpić moją czujność? Nie chciało mi się
zastanawiać. Byłam zmęczona ciągłym myśleniem. Chciałam odpocząć.
– Wcale
nie próbowałam… Ech. Dobra, przyznaję – jęknęłam zrezygnowana.
Po co miałam ukrywać coś, co i tak było dla niego oczywiste?
Kłamstwo w takiej sytuacji też nie było kulturalne.
– Po
prostu nie chciałam, żebyś żałował, że się na to zgodziłeś. Nie chciałam być…
porażką – przyznałam się, odkrywając przed nim wszystkie karty.
Nie miałam nic do stracenia, mogłam już tylko wyznać prawdę
i mieć nadzieję, że przyjmie moją spowiedź i zaakceptuje prawdę lub odejdzie, i
to będzie nasze ostatnie spotkanie, aż do dnia mojej śmierci. Mimo wszystko,
bez względu na jego decyzję nie zamierzałam złamać słowa – obietnica rzecz
święta.
– Nigdy
tak o tobie nie pomyślałem. Jesteś tylko, za pozwoleniem, odrobinę
nieokrzesana, panienko – odparł z rozbrajającym, szczerym uśmiechem.
Było mi wstyd. Chciałam, by uważał mnie za równą sobie, albo
chociaż niewiele gorszą. Okazało się, że dobrze znał prawdę i bezczelnie ją
przede mną ukrywał, czerpiąc przyjemność z patrzenia na moje strapienie. Jednak
wyszło lepiej, niż się spodziewałam. Świat się nie zawalił, mury nie runęły,
nic nie spłonęło, a nawet moja niewiele ucierpiała.
– Nie
odpowiedziałeś na moje pytanie – upomniałam się, marszcząc czoło.
– Nie jest
mi zimno, nie przejmuj się, proszę. Wracajmy, zanim się przeziębisz
– Ale
nie możemy – burknęłam, przypominając sobie tak przyziemny, a jednak największy
w tej chwili problem.
Wyraźnie nie rozumiał. Przynajmniej wiedziałam, że nie
czytał mi w myślach, inaczej już dawno by się oburzył. Serii epitetów, którą
skierowałam w jego stronę, nie powstydziłby się niejeden gangster. Kolejne moje
brzydkie przyzwyczajenie, uwielbiałam przeklinać i nie żałowałam sobie. Oczywiście,
w myśl zasady o nienadużywaniu słów, między kurwami, a pozostałymi częściami
zdania istniał logiczny związek. Nie używałam wulgarnych słów w roli znaków
przestankowych, chociaż… To także zależało od sytuacji.
– W
czym leży problem, panienko? Posiadam dokument uprawniający do przejazdu –
rzekł niezwykle wyniośle, wyciągając z kieszeni skórzany portfel, w którego
wnętrzu, w wąskiej kieszonce, znajdował się bilet.
Próbowałam zobaczyć, czy miał jakieś pieniądze, niestety w
bladym świetle latarni niewiele widziałam przez kropelki deszczu, osadzające
się na rzęsach. Kto by pomyślał, że były takie długie, chyba wydłużały się
specjalnie w taką pomogę, żeby sprawiać problemy.
–
Panienko? – powtórzył, oczekując odpowiedzi.
Popatrzyłam na krople wody sączące się z rękawów jego
płaszcza.
–
Jesteś przemoknięty, nie wejdziemy tak do autobusu, bo nas wygonią –
wyjaśniłam, nie ukrywając niezadowolenia.
Brunet dotknął dłonią podbródka i cicho westchnął,
zastanawiając się w wielkim skupieniu. Po chwili jego twarzy rozświetlił
uśmiech.
– W
takim prasie, pojedź proszę sama, jeśli to nie problem.
Chwyciłam się za głowę. Czy on naprawdę nic nie rozumiał,
czy znowu udawał?
– A co
z tobą? Będziesz tu stał, aż nie wyschniesz? – ironizowałam, przewracając
oczami.
– Jeśli
tak rozkażesz – rzekł lekko, nie dostrzegając abstrakcyjności swoich słów.
Miałam przestać być kulturalna na siłę? Nie powinien był
tego mówić, za wiele drzwi to przede mną otwierało.
–
Wybacz, ale… Czy ty jesteś nienormalny, czy to tylko kiepskie poczucie humoru?
– mimo zezwolenia, starałam się zachować względną przyzwoitość.
Gdybym kierowała te słowa do znajomego, brzmiałyby mniej
więcej tak: „do reszty cię popierdoliło?”, albo tak: „na mózg ci padło,
debilu?”. Nie zabrzmiałoby to najlepiej, skierowane w jego stronę, prawda?
– Nie
rozumiem.
– Rzecz
w tym, że nie zostawię cię w środku miasta, przemoczonego, na całą noc.
Naprawdę tak ciężko to zrozumieć?
– Kto
mówił, że tu zostanę? – zdziwił się.
Zaczynałam podejrzewać, że on jest zwyczajnie chory psychicznie,
albo upośledzony umysłowo w jakiś nowy, nieznany medycynie sposób.
– Chcę
wiedzieć, jak wrócisz do domu? – zakpiłam, chociaż właściwie naprawdę nie byłam
pewna, czy chcę, by mnie oświecił. – Mniejsza z tym, idę na przystanek – wycofałam
pytanie.
Podeszłam do skraju ulicy, rozejrzałam się na boki i
wkroczyłam na jezdnię, dodając na odchodne – Tylko wróć do tego domu.
Nim doszłam na przystanek, nigdzie go nie było. Nie miałam
stuprocentowej pewności, wciąż niewiele widziałam przez zbierające się na
rzęsach kropelki wody, ale postanowiłam dać sobie z tym spokój. Wyciągnęłam z
kieszeni słuchawki, podłączyłam je do telefonu, wetknęłam w uszy i odetchnęłam,
wreszcie słysząc przyjemne dźwięki utworu jednego z ulubionych, japońskich
wykonawców.
Na klatkę schodową dotarłam po
niecałych czterdziestu minutach, wliczając w ten czas cofnięcie się do sklepu
spożywczego po aspirynę – na wszelki wypadek. W mieszkaniu nie miałam wielu
leków, rzadko chorowałam, a nawet kiedy tak się działo, leczyłam się witaminą C
i autosugestią, unikając lekarzy jak ognia. Wpisałam kod, otworzyłam drzwi i
weszłam po dziewięciu schodkach uważając, by nie zaczepić niedowładną stopą o
żaden stopień i nie zmasakrować sobie połowy twarzy. Znów było ciemno.
Przepalona przed trzema dniami żarówka widocznie nie zamierzała się sama
naprawić, nikomu nie spieszyło się także to jej wymiany. Wymacałam w torebce
klucze i poświeciłam latarką w telefonie, by znaleźć otwór w drzwiach. Dzień po
prawej stronie wzbudził podejrzenie. Lekko się zdenerwowałam, ale z odwagą
pierwszej ofiary horroru przeniosłam snop światła w stronę schodów prowadzących
na kolejne piętro.
– Sebastian! – wrzasnęłam
przerażona.
Telefon wypadł z dłoni, uderzając o kamienną podłogę. Dziękowałam
chińskiemu kurierowi, że dostarczył silikonowy pokrowiec tydzień wcześniej,
inaczej źle by się to skończyło.
Mężczyzna patrzył na mnie rozbawiony z przymkniętymi oczami.
Miał suche włosy, co do całej reszty nie miałam pewności. Widziałam tylko, że
nie ociekał deszczówką.
– Po
raz pierwszy wypowiedziałaś moje imię – zauważył z niepokojącym błyskiem w
czerwonych oczach.
Rzeczywiście. Odkąd się przedstawił, ani razu nie zwróciłam
się do niego w ten sposób. Właściwie w ogóle niewiele do niego mówiłam. Pomyślałam,
że skoro zachowywanie pozorów kultury mogę pogrzebać w doniczce wraz z innymi
niespełnionymi postanowieniami, równie dobrze mogę zacząć normalnie z nim
rozmawiać.
– Masz
rację – odparłam głupio i skupiłam się na otwieraniu drzwi.
Wciąż mnie onieśmielał, wciąż nie czułam się w jego
towarzystwie swobodnie. Przecież to naturalne, że jedno zdanie nie zmieniło
całkowicie moich uczuć, prawda? Taką miałam nadzieję.
Brunet schylił się i podniósł mój telefon, po czym skierował
światło na drzwi. Bez trudu otworzyłam je i przekroczyłam upragniony próg. Dom,
odpoczynek, kąpiel, łóżko, sen. I żadnych komplikacji. Tego teraz potrzebowałam
i zamierzałam w pełni te potrzeby zaspokoić.
Jak zrobisz z tego mini-opowiadanie, to dołożę wszystkich starań, żeby zostać demonem i ci slużyć XD
OdpowiedzUsuńW sumie to ma kontynuację... Nazywa się W Stronę Mroku. Ale tego nie skończyłam i nie zapowiada się, żebym szybko skończyła.
UsuńTo uczucie, kiedy masz przed sobą 3 twoje tomy plus ponad 10 rozdziałów współczesnego fika. Czy to jest to tak zwane niebo? ^-^
UsuńNue xD. Niebo będzie, gdy doczytasz Mrok, Dziwaka i Róże do piątego tomu a do tego wszystkie oneshoty xD. Więc jak widzisz, może być jeszcze lepiej! XD
Usuń