WSM 1: "Jemu naprawdę wydawało się, że tego chcę."

                Mam na imię… Właściwie, dowiecie się tego za kilkadziesiąt stron. Moje imię nie ma dużego znaczenia. Przez większość czasu, który spędziłam z tym niezwykłym, dziwacznym osobnikiem, miałam wrażenie, że brzmiało ono „panienka”. Może wydać Wam się to irytujące: w końcu, kto nie chciałby znać imienia postaci, której losy śledzi z mniej lub bardziej zapartym tchem? Ale to dobrze, powinniście się denerwować. Może dzięki temu lepiej zrozumiecie, jak się czułam. Szczególnie na początku.

Zabawne, z jaką łatwością człowiek potrafi przyzwyczaić się do różnych rzeczy…

~*~

                Z tajemniczym uśmiechem pochylił się nade mną i podał biały kubek z grubego szkła oklejony kolorowymi literami układającymi się w słowa „Nie wyrzucaj mnie”, który nie pasował do jego eleganckiego ubrania tak bardzo, że przez chwilę ogarnęło mnie oczyszczające rozbawienie.

                – Twoja herbata, moja pani – rzekł jedwabistym głosem.

Mogłabym przysiąc, że słyszałam w nim nutę ironii, jednak postanowiłam zignorować ją, na wypadek gdyby jednak tylko mi się zdawało.

Chwyciłam naczynie obiema rękami – delikatnie ogrzewało zmarzniętą skórę. Przysunęłam je do ust i zaciągnęłam się przyjemnym, łagodnym, kwiatowym zapachem. Pociągnęłam jeden łyk i usilnie próbowałam rozpoznać smakowe nuty, jednak nie byłam w stanie stwierdzić niczego więcej, niż obecności jakiegoś kwiatu. „Jakiś kwiat” miał być moją odpowiedzią na jego wyraźne oczekiwanie. Wiedziałam, że czeka aż wyrażę swoją opinię, malowniczo ubierając w słowa kolejne, nawet najsubtelniejsze elementy mieszanki, ale zwyczajnie nie potrafiłam tego zrobić.

                – Dobra – rzekłam jedynie, a mój głos całkowicie obnażył uczucie zażenowania prostotą tego osądu.

Pomyślałam, że w kręgach, w których niewątpliwie musiał się obracać przez większość swego życia, zważywszy na lekkość, z jaką zachowywał nawet najdrobniejsze niuanse kulturalnego obycia, nawet małe dzieci były w stanie powiedzieć coś więcej na temat bukietu smaków, którym mnie uraczył.
Odwróciłam wzrok, by uniknąć spojrzenia jego szkarłatnych oczu, które przyprawiłyby mnie o jeszcze większe skrępowanie. Wciąż trzymając kubek przy samych ustach, czekałam na zgryźliwy komentarz.

                – Lady Grey, mieszanka herbaty cejlońskiej z wietnamską, nasączona w bergamotce, wzbogacona skórką pomarańczy. – Usłyszałam po chwili.

Zdziwiło mnie, z jakim uczuciem wypowiadał się na temat czegoś tak zwykłego jak herbata. Głęboki głos bruneta pozbawiony był oczekiwanej przeze mnie zgryzoty. Melodyjny i niesamowicie uprzejmy, jakby brak obeznania w czymś tak dla niego ważnym nie wzbudzał żadnej negatywnej emocji. Nie byłam do tego przyzwyczajona. Normą w moim świecie było reagowanie oburzeniem, śmiechem lub zdziwieniem, kiedy coś oczywistego dla jednej osoby okazywało się zupełnie nieznane i obce drugiej. Taka nowoczesna rzeczywistość, gdzie w ciągu jednej chwili można było posiąść chociaż skrawek wiedzy na jakiś temat, wymagała od człowieka orientacji w każdej dziedzinie – przynajmniej szczątkowej. Dobrze były mi znane wszystkie te spojrzenia, bardziej lub mniej krępujące, oraz kanoniczne figury retoryczne, którymi posługiwano się do wyrażenia zdziwienia. Sama nie byłam inna. Zaskakiwało mnie, jak ktoś może nie mieć najmniejszego pojęcia, jak za pomocą klawiatury skopiować tekst, czy jak odmienić słowo „cudzysłów”.

Widać było od razu, że skądkolwiek przybył elegancki mężczyzna, musiało być to jakieś odległe w czasie i przestrzeni miejsce.

Zdecydowałam się na niego spojrzeć. Czerwone tęczówki, ukryte pod długimi rzęsami, odbijały w sobie światło świec. Przyglądał się z zaciekawieniem, oczekując ode mnie jakiejś reakcji, ale nie do końca wiedziałam, co powinnam w tej chwili odpowiedzieć.

– Dotąd piłam tylko zwykłą herbatę – mruknęłam niepewnie, po raz kolejny szczycąc się rażącą ignorancją.

Twarz mężczyzny w dalszym ciągu nie obnażała irytacji, która wydawała mi się wręcz niezbędna w tej sytuacji. Na chwilę zamknął oczy i wyprostował się. Jego nagły ruch wywołał we mnie drżenie. Towarzystwo kogoś o tak wyszukanych manierach sprawiało, że czułam się jak prostaczka, która nie potrafi się zachować, ani wypowiedzieć. Każdego jego słowo i gest były dla mnie zagrożeniem. Czułam, że w jakiś sposób muszę na nie odpowiadać, ale moje kompetencje w zakresie kultury były zbyt ubogie, by mu dorównać. Nie chciałam wyjść na kogoś pozbawionego manier. Co więcej, nie chciałam urazić go prostactwem. Nie miało znaczenia, że okrzyknął się moim wiernym sługą, dla mnie jego ogłada nadawała status stawiający go wysoko nade mną, w jakiejkolwiek skali nie przyszłoby mi mierzyć naszej świeżo nawiązanej relacji.

                Naturalność, z jaką się poruszał, sugerowała, że nie był to pierwszy raz, kiedy przyszło mu służyć. Gracja i płynność towarzysząca każdemu, nawet najdrobniejszemu, wyuczonemu ruchowi świadczyła o jego pewności siebie. Zawsze wydawało mi się, że sługa nie czerpie nieopisanej radości, obskakując swojego pana ze wszystkich stron, jakby ten rzeczywiście nie potrafił sam zrobić czegoś tak prostego, jak chociażby poprawienie własnego kołnierza, jednak patrząc na tę niezwykłą, ubraną w czerń postać, której serdeczny uśmiech towarzyszył nieustannie odkąd ujrzałam go pierwszy raz, pomyślałam, że byłam w błędzie. Jednak dalej nie potrafiłam wyobrazić sobie zadowolenia spowodowanego nadskakiwaniem jakiemuś nadętemu osobnikowi tylko dlatego, że posiadał więcej pieniędzy.

                – Od dziś, jeśli oczywiście tego panienka pragnie, będę ją raczył wieloma rodzajami niezwykłej herbaty – odpowiedział życzliwie.

Tym razem w jego głosie usłyszałam nutę rozbawienia. Ulżyło mi. Dzięki temu wydał się bardziej ludzki. Niewidzialna bariera kulturowa, która niewątpliwie nas oddzielała, odrobinę się skurczyła. Zmalała dosłownie o ćwierć milimetra, bo jednak wciąż nie dorastałam do pięt komuś tak nieludzko idealnemu pod każdym względem. Na dodatek miałam wrażenie, że traktował mnie jak dziecko, a przecież nie byłam dzieckiem od dobrych kilku lat. Fizycznie – bo psychicznie wciąż czułam się jak nastolatka, ale chyba było jeszcze zbyt wcześnie, by to dostrzegł.

                Znów poczułam przymus udzielenia jakiejś odpowiedzi. Chociażby skinienia głową, czy mruknięcia, ale mężczyzna onieśmielał mnie do tego stopnia, że nawet tak naturalne reakcje zamiast dziać się same – jak bywało do tej pory – wymagały ode mnie dłuższej chwili zastanowienia. Musiałam wyglądać niezwykle zabawnie, głowiąc się co najmniej przez minutę, nim wymruczałam pod nosem nieśmiałe „no dobrze”. Potem opuścił mnie na chwile, jakby wiedział, że potrzebuję odrobiny wytchnienia. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio moje ciało było tak spięte, a umysł skupiony na czymś tak banalnym jak interakcje międzyludzkie. Wychodząc, prawdopodobnie uratował mnie przed całkowitym przegrzaniem procesora zwanego mózgiem. Westchnęłam ciężko i odstawiłam kubek na stół, po czym wlepiłam wzrok w okno i całkowicie oczyściłam umysł. To było przyjemne kilka minut normalności.

                – Powinna się panienka przygotować do wyjścia, jeśli nie chce się spóźnić. – Głos służącego brutalnie wyrwał mnie z przyjemnego stanu bezmyślności, kiedy przerwał błogą ciszę, wchodząc do sypialni.

Znów poczułam ogarniające całe ciało napięcie. Chciałam wybiec z salonu, zamknąć się w łazience i nie wychodzić, dopóki nie nauczę się kontrolować tego niesamowicie irytującego uczucia. Byłam jednak zbyt zdenerwowana, żeby wstać. Poza tym, to byłby już szczyt bezczelności i dziecinności z mojej strony. Nie miałam zamiaru wieńczyć góry moich kulturalnych porażek czymś tak… Żałosnym. Zebrałam się w sobie, szczegółowo wizualizując, jak owo zbieranie się mogłoby wyglądać (zagrabianie nogą dłoni leżącej na drugim końcu pokoju, przykręcanie głowy…), po czym spojrzałam na niego pewnym siebie wzrokiem, lekko marszcząc czoło, co widocznie go rozbawiło. Zachowując uprzejmy wyraz twarzy, oczekiwał na to, co powiem.

                – Wiem o tym. Autobus mam za dwadzieścia minut, zdążę – odpowiedziałam i sięgnęłam po kubek, unikając w ten sposób, jak mi się zdawało – dosyć naturalny, jego spojrzenia, które wywołałoby błyszczące, czerwone wypieki na mojej twarzy.

Bardzo łatwo było sprawić, żebym się zaczerwieniła – podobno mam to po babci. Zresztą, zdaniem ludzi wszystko ma się po kimś. Nie można być dobrym w pisaniu, bo ma się do tego talent tak po prostu. Co to, to nie! Talent jest czymś, co dziedziczymy po kimkolwiek z rodziny, bez względu na to, jak odległe byłoby to pokrewieństwo, nawet gdyby go właściwie nie było (bo przecież mąż przyrodniej siostry matki to też rodzina, prawda?). W każdym razie dobre rzeczy ma się po kimś, a do złych dochodzi się samemu. Sukcesy umniejszajmy – wady uwypuklajmy.

                – Pomogę się panience ubrać – zaproponował po chwili.

                – Nie trzeba, poradzę sobie – odparłam natychmiast, wzdrygając się z przerażenia.

Szybkość, z jaką wyrzuciłam z siebie nerwową odpowiedź zdziwiła go chyba tak samo jak mnie, przez jego twarz przemknął cień zaskoczenia. Na samą myśl o tym, że po raz kolejny miałabym doświadczać niezręczności towarzyszącej byciu ubieraną jak małe dziecko, w płaszcz, którego zarzucenie na plecy nie było przecież niczym skomplikowanym, zimny dreszcz zatrząsnął moim ciałem. Tymczasem mężczyzna odchrząknął i pokłonił się lekko.

                – W takim razie poczekam w korytarzu.

                – Dziś też zamierzasz tam ze mną jechać? – zapytałam sceptycznie, po raz kolejny bez dłuższego zastanowienia.

Chyba instynkt samozachowawczy przejmował władzę nad moimi ustami, próbując uniknąć długodystansowego stresowania się obecnością tego, którego uważał za intruza.

                – Oczywiście – rzekł z niesamowitą lekkością.

Jemu naprawdę wydawało się, że tego chcę i to właśnie powinien robić. Albo doskonale bawił się, patrząc jak prowadzę ze sobą wewnętrzną walkę i nie zamierzał stracić ani chwili, którą mógłby spożytkować na wzbudzanie we mnie tego okropnego uczucia. Jeśli tak było – wspaniale to ukrywał. Miałam bardzo mieszane uczucia, ale jego krótkiemu „oczywiście” nie potrafiłam się przeciwstawić.

Bezsilnie pokiwałam głową, a on wyszedł, dając mi kolejną chwilę błogiego spokoju. Pociągnęłam spory łyk herbaty i oparłam krawędź wciąż ciepłego kubka o brodę, po czym głęboko westchnęłam. Nie była to zbyt przemyślana decyzja, rozdmuchany napar plusnął wewnątrz szklanego naczynia, a jego krople opryskały mi twarz. Cieszyłam się jedynie, że bruneta nie było w pobliżu, by mógł widzieć, jak się ośmieszam.

Nie zważając przez chwilę na spływającą po moich policzkach Lady Grey, dopiłam jej resztki. Odstawiłam kubek i dopiero wtedy otarłam twarz rękawem wyciągniętego swetra – i tak miał już iść do prania. Zdjęłam go z siebie i rzuciłam w kąt pomieszczenia. Często tak robiłam, potem nie mogłam niczego znaleźć w tym moim małym, przytulnym mieszkanku, ale niedbałości, z którą się urodziłam, nie dało się zwalczyć w żaden znany ludzkości sposób. Mijając stojącego w korytarzu bruneta bez ruchu czekającego na moje przybycie, przemknęłam do sypialni i zatrzasnęłam za sobą harmonijkowe drzwi. Stanęłam przed szafą i otworzyłam ją, próbując jednocześnie uspokoić oddech. Tego dnia byłam zbyt przejęta wewnętrznymi porażkami, by skupiać się na wybieraniu stroju. Już chwytałam kolejny powyciągany sweter, kiedy uderzyła we mnie wyjątkowo idiotyczna myśl.

Powinnam dbać nie tylko o swoje zachowanie, ale także o swój wygląd! – W pierwszej chwili miałam ochotę się wyśmiać, ale już w następnej przyznawałam rację temu przedziwnemu, niepasującemu do mnie głosikowi.

Problem polegał jedynie na tym, że nie potrafiłam ubierać się w ten schludny, dojrzały i kobiecy sposób. Nawet, kiedy próbowałam – niewiele z tego wychodziło, dlatego postanowiłam się tym nie przejmować i zakładać byle co. „Byle co” wyjściowe, „byle co” domowe i „byle co” na specjalne okazje. Różniło się ilością plam i wygnieceń, niczym więcej.

Wyciągnęłam grube, czarne legginsy, biały top, który jako jedyny leżał w szafie złożony, oraz ciemnoszary kardigan. Ubrałam się pospiesznie, chwyciłam torebkę i przez chwilę zapominając o obecności bruneta, wybiegłam z pokoju. Zarzuciłam płaszcz i dopiero odwracając się w stronę drzwi, przypomniałam sobie o jego obecności.

Uczucie niezręczności powróciło ze zdwojoną siłą. Niezdarnie zbliżyłam się do mężczyzny i weszłam do kuchni, by wrzucić kotu kilka ziarenek suchej karmy przed wyjściem. Starałam się nie dać po sobie poznać, jak na mnie działa, ale musiałby być zwyczajnie głupi, by tego nie zauważyć. A, co jak co, ale głupim nie można było go nazwać. Bez względu na to, jaką obelgą nie celowałabym w tego przedziwnego osobnika, mało która miała wystarczającą moc, by chociaż drasnąć jego nieskazitelny wizerunek.

Poddałam się. Nie miałam już dłużej siły nieudolnie walczyć ze swoją niezręcznością. Pozwoliłam jej sobą zawładnąć. Otworzyłam drzwi, wyszłam i zamknęłam je, kiedy przekroczył próg sprężystym, pewnym siebie krokiem. Nim udało mi się trafić kluczem, trzymanym roztrzęsioną dłonią, w malutką dziurkę zamka, cały pęczek wypadł mi z rąk i z głośnym hukiem, odbijającym się przez chwilę od obskurnych ścian klatki schodowej, upadł na podłogę. Warknęłam niezadowolona na myśl o pochylaniu się i o tym, za jaką niezdarę musiał mnie uważać mój nowy znajomy, ale podniosłam je i przy kolejnej próbie udało mi się wykonać zadanie.

– Chodźmy – powiedziałam, czując, że wypadało coś powiedzieć.

Nie wiedziałam, czy tak zachowałaby się kulturalna osoba z wyższych sfer, ale pomyślałam, że gdybym sama była na jego miejscu, byłoby mi miło, że ktoś potraktował mnie jak człowieka, a nie psa podążającego za swoim panem nawet bez wyraźnego polecenia.

~*~

Autobus. Miejsce, w którym po raz pierwszy poczułam, że dzieląca nas bariera nie jest szerokim, grubym na kilka metrów, lodowym blokiem. Zdawało się, że mój towarzysz nie do końca pojmował ideę tego środka komunikacji. Kiedy żółto-czerwony pojazd zatrzymał się na przystanku i wszyscy ludzie, łącznie ze mną, zaczęli nerwowo wbiegać do środka, jakby zależało od tego ich życie, wydawał się nieco zmieszany, ale ruszył w ślad za mną. Triumfalnie usiadłam na miejscu przy oknie, tuż za kabiną kierowcy. On stanął obok drugiego wolnego miejsca i chwycił pionowy pręt, naśladując pozostałych stojących towarzyszy podróży.

Wewnątrz było tłoczno – jak zwykle o tej godzinie. Jakaś staruszka, próbując przecisnąć się wąskim korytarzem, bezceremonialnie uderzyła go torebką, warcząc pod nosem słowa niezadowolenia. Byłam szczęśliwa, że nie postanowiła usiąść obok mnie. Mężczyzna spojrzał na nią nieco zdziwiony, uśmiechnął się i przeprosił, delikatnie pochylając głowę, jednak ona, źle rozumiejąc szczery gest, uderzyła go ponownie, wyzywając od niewychowanej młodzieży i krokiem umierającej przeszła kilka kroków dalej, by zawisnąć nad głową biednego blondyna z futerałem na gitarę, który, chcąc nie chcąc, ustąpił jej miejsca.

Brunet patrzył na całą sytuację z całkowitym niezrozumieniem. Właśnie wtedy, gdy po raz pierwszy dostrzegłam na jego twarzy tę iskrę zagubienia, lodowa bryła odrobinę stopniała.

– Usiądź – powiedziałam ośmielona i wskazałam mu fotel obok siebie.

– Nie wypada mi – odparł, całkowicie rujnując moją chwilę triumfu.

Zdenerwowałam się. Posłałam mu przeszywające spojrzenie, które skomentował pokornym skinieniem głowy. Wykonał polecenie. Może nie byłam taka kiepska, jak mi się wydawało? Może wystarczyło jedynie przebywać w miejscu, w którym nie czuł się w stu procentach pewny, potem podnieść sobie ciśnienie i zwyczajnie zażądać? Nie. To tak bardzo do mnie nie pasowało, byłam zbyt mało pewna siebie, by założyć, że zrobi coś, co mu rozkażę. Poza tym… Rozkazywanie nie było do końca definicją kultury.

                Tego dnia było inaczej, korzystał z komunikacji miejskiej po raz trzeci. Wiedział już jak wygląda autobus i jakie konwenanse są dla niego właściwe. Prawdziwa dżungla, rzekłabym. Tym razem to on wbiegł do środka jako pierwszy. Stanął przy moim ulubionym miejscu, zasłaniając je ciałem, by nikt nie mógł go zająć, dopóki nie podejdę. Przepuścił mnie, po czym przeprosił. Zarówno za swoje zachowanie – nie przepuszczenie mnie w drzwiach, jak i za to, że koło mnie usiadł – przynajmniej tak mi się zdawało. To drugie było dla mnie niepojęte. Nigdy nie spotkałam się z przepraszaniem za coś takiego. Z podziękowaniem – owszem, chociaż i to wydawało się zgoła kuriozalne, pewnie dlatego, że niezwykle rzadkie, o ile nie niespotykane. Kultura, widać, skrywała przede mną więcej tajemnic, niż mogłam się spodziewać.

Mruknęłam coś niezrozumiałego, bo nie wiedziałam, co miałabym odrzec, a znów czułam, że coś rzecz powinnam. Odwróciłam wzrok i zaczęłam wpatrywać się przez okno. Kiepsko mi wyszło. Zanim zdałam sobie sprawę z tego, że nie patrzę na obraz za szybą, a na odbicie bruneta siedzącego obok, minęło kilka minut. Pocieszające było to, że chyba nie zwrócił uwagi, bo wzrok miał wbity w plakat zawierający ujęte w skrócie zasady korzystania ze środka transportu, w którym się obecnie znajdowaliśmy. Nie wiem, co byłoby gorsze – wstyd, gdyby dostrzegł moje spojrzenie, czy nietakt, jaki szedł w parze ze wgapianiem się w niego. Dobrze, że nie musiałam się o tym przekonywać.

– Czy posiada panienka dokument uprawniający do przejazdu środkiem komunikacji publicznej? – zapytał nagle, spoglądając na mnie poważnie.

Starałam się, najbardziej jak tylko potrafiłam, by nie parsknąć śmiechem prosto w jego twarz. Rozumiałam, że nie pochodził stąd i wielu rzeczy mógł nie rozumieć, nie powinnam tego wyśmiewać, i nie to mnie bawiło. W gruncie rzeczy, oczywiście. Ale kto, do siedmiu krasnoludków, wyraziłby się o bilecie w tak szacowny sposób, jeśli nie mój czerwonooki towarzysz? Nie wytrzymałam. Zaśmiałam się pod nosem, zakrywając twarz dłonią, jakby miało to cokolwiek zmienić.

                – Czy powiedziałem coś zabawnego? – Spojrzał na mnie zdziwiony.

                – Nie, przepraszam. – Uspokoiłam się natychmiast.

Ta chwila rozbawienia była mi potrzebna, pomogła nieco obniżyć poziom stresu i napięcia mięśni, które naprężone praktycznie bez przerwy, od wczorajszego poranka, zaczynały zwyczajnie boleć.

– Posiadam taki dokument – potwierdziłam poważnie.

Odpowiedź nie była widocznie wystarczającym dowodem. Wpatrywał się we mnie ze zmarszczonymi brwiami, wyraźnie sugerując, bym udowodniła prawdziwość swoich słów. Sięgnęłam więc do torebki, wyciągnęłam z niej metalową papierośnicę, w której, jak sobie wmawiałam – dla niepoznaki, trzymałam dokumenty i wysunęłam legitymację studencką.

                –Widzisz? – Machnęłam kawałkiem plastiku przed jego oczami, zakrywając palcem felerne zdjęcie.

                – Wygląda inaczej niż ten tutaj – odparł krótko.

Nie oczekiwał dalszych wyjaśnień, przyjął to z dziwnym spokojem. Czyżby kolejne pytanie mogące sugerować, że mi nie wierzy, byłoby zbytnim naruszeniem zasad savoir-vivre? Pomyślałam, że miłym ukłonem w jego stronę, a może także czymś, co wypadało zrobić, było wyjaśnienie, skąd brała się różnica.

                – Na obrazku jest zwyczajna karta miejska. Taka… No, dla normalnych ludzi. Ja mam kartę miejską na legitymacji studenckiej. Każdy student może tak zrobić. Dzięki temu ilość dokumentów się zmniejsza. Dlatego różnią się wyglądem – wyjaśniłam, uśmiechając się serdecznie.
Jego obojętne spojrzenie wzbudziło we mnie lekki niepokój i, chociaż głupio się przyznać, niezadowolenie. Może się tego domyślił? Może właśnie zrobiłam z niego idiotę? Właściwie dlaczego się tym jeszcze przejmowałam? Zanim zdążyłam dobrze przemyśleć sprawę, wyraz jego twarzy całkowicie się zmienił, obojętność przerodziła się w uśmiech pełen wdzięczności, po drodze zatrzymując się na moment przy lekkim zastanowieniu.

                – Dziękuję – odparł melodyjnie i znów wbił wzrok w tablice informacyjną, jakby zamierzał znaleźć pośród liter kolejny pretekst, by wymusić rozmowę.

Postanowiłam to zignorować, udawać, że ani odrobinę nie obchodzą mnie jego pobudki. Chciałam traktować go normalnie, jak każdego innego znajomego, którego towarzystwo wzbudza we mnie irytację i zmęczenie. Wyciągnęłam z kieszeni telefon i sprawdziłam godzinę.  Czternasta piętnaście, a wciąż nawet nie byliśmy w połowie drogi. Widocznie świat sprzymierzył się przeciwko mnie. Westchnęłam ciężko, wepchnęłam komórkę z powrotem w otwór płaszcza i zaczęłam zerkać przez szybę, tym razem pilnując, by znów nie skupić się na odbiciu sylwetki towarzysza.

                Był przystojny. Ale nijak nie zmieniało to faktu, że zaczynał coraz bardziej mnie denerwować. Nie chodziło już nawet o jego obecność, nieustanne towarzystwo, jakby był moim pieprzonym cieniem. Może gdyby był jak każdy inny człowiek, od którego nie odbiegałam ogładą, byłoby inaczej. Może gdybym nie czuła ciągłego stresu, nie musiałabym pilnować się przy każdym oddechu, czy geście. Może gdyby podrapanie tej niemiłosiernie swędzącej brwi nie niosło ze sobą, co najmniej kilku kulturalnych „ale”… Może wtedy cieszyłabym się, że siedzi obok mnie. Ale czy nie stałby się wówczas taki sam jak szara masa, z którą stykałam się każdego dnia? Zwyczajny, nudny, obrzydliwie istniejący… Jedynie przykuwający wzrok nienagannym wyglądem, który nie był zasługą czystego, schludnego ubrania, a czegoś niezwykłego w całej jego powierzchowności, czego nie umiałam nazwać. Emanował niecodzienną aurą idealności i spokoju. Drażnił i intrygował zarazem.

                Wiedziałam, że gdybym zebrała się na odwagę, uprzednio sprawdzając w wyszukiwarce, jak grzecznie kazać się komuś odpierdolić, posłuchałby mnie i został w domu. Ale czy naprawdę pragnęłam, żeby został? Nie chciałam, żeby wszyscy na uczelni po raz kolejny gapili się na mnie jak na kosmitkę, ale musiałam wykorzystać warunki, w których czułam się pewniej, by bliżej go poznać. Żeby odnaleźć cenne wady, wykorzystać je jako broń przeciwko jego doskonałości.

                –Jezu, nie mogę już o tym myśleć. Zaraz pęknie mi łeb. I dlaczego tu tak cholernie śmierdzi?! – jęczałam w myśli, naciągając czarną czapkę na nos.

Nie widziałam go, ale mogłam się założyć, że przez chwilę patrzył na mnie z kpiącym uśmiechem. Nawet, jeśli tak było… To CO z tego? Musiałam na chwilę odciąć się od świata, bardziej dosłownie niż metaforycznie. Nieprzyjemny zapach zepsutej kiszonej kapusty przez krótką chwilę zniknął, póki nie zaczął przesiąkać przez włókna nakrycia głowy. Domyślałam się, co tak śmierdzi. Co najmniej raz w tygodniu, na tej właśnie trasie, wsiadała ta sama, bezdomna kobieta. Wokół niej tworzyła się około metrowa, jeśli tylko było to możliwe, wolna przestrzeń – wszyscy próbowali odejść możliwie najdalej, jednocześnie nie pokazując swojej desperacji, by kloszardki nie urazić. Naprawdę? Kobiecie w ciąży miejsca ciężko ustąpić, ale ostentacyjnie odejść od kogoś, kto zwyczajnie śmierdział, było czymś nie do przyjęcia? Dziwne pojmowanie kultury ludzi w tym kraju zaczynało mnie dobijać. Rozumiałam, że co człowiek to interpretacja, ale to chyba dotyczyło literatury pięknej, a nie poradnika kindersztuby. A może się myliłam?

                Przez chwilę moje myśli nie krążyły wokół towarzyszącego mi bruneta, musiały się więc szybko się poprawić.

                – Mówił, że ma wyostrzony węch. Ciekawe jak to wytrzymuje? – Zaciekawiona podciągnęłam kawałek materiału, odsłaniając oko, wierząc, że zrobiłam to na tyle subtelnie, by nie zauważył.

Skończył już czytać informacje, teraz ze skupieniem przyglądał się, z zadartą w górę głową, cienkiemu wyświetlaczowi, pokazującemu trasę autobusu. Chciało mi się śmiać. Wyglądał jak małe dziecko, które pierwszy raz jechało komunikacją miejską. Wszystkiego ciekawe, ciągle się rozglądające, na bieżąco uczące się odpowiedniego zachowania. Jednak nie wyglądał, jakby smród mu przeszkadzał. W przeciwieństwie do pozostałych pasażerów, którzy krzywili się i garbili jak męczennicy, jego twarz zdobił delikatny uśmiech. Przyszło mi do głowy słowo „dziewiczy”, mimo że wcale nie pasowało do sytuacji. Mózg lubił robić sobie ze mnie żarty.

                W pewnej chwili dostrzegł moje spojrzenie – widać subtelność wychodziła mi równie dobrze, co asertywność…

                – Coś się stało? – zapytał cicho i popatrzył na mnie z denerwującą uprzejmością, z jaką traktuje się chore dzieci w hospicjum.

Tylko w jego oczach nie było bezdennego smutku, a płonące zainteresowanie i rozbawienie.
                – Nie przeszkadza ci ten smród? – szepnęłam, przewracając oczami.

Delikatnie przechylił głowę, przypominając szczeniaka widzącego w lustrze swoje odbicie. Smukłymi palcami dotknął podbródka, jakby zastanawiał się, o czym właściwie mówię. Jakby nie był częścią otaczającego go świata, tylko zewnętrznym obserwatorem, który dla zabawy postanowił popatrzeć z bliska.

                – Zaprawdę nieprzyjemna woń – odpowiedział, całkowicie zbijając mnie z tropu.

Więc jednak czuł? To dlaczego, do cholery, się uśmiechał? Nagle przeszyła mnie przerażająca myśl.

Może jemu się to podoba?! – Nie, nie, niemożliwe. – Zamknij się mózgu! Gdyby mu się podobało, nie użyłby słowa „nieprzyjemna”. Ono chyba z samej definicji znaczy, że coś jest ble? Fuj? I w ogóle…  – Westchnęłam, i natychmiast tego pożałowałam.

Ostry smród dostał mi się do nosa i gardła, czułam, że za chwilę się uduszę. Albo zwymiotuję. Nie wiedziałam, co byłoby gorsze. Szybko zasłoniłam usta dłonią i zwróciłam głowę w stronę okna, by nie pokazywać mu się w takim stanie. Próbowałam się okłamywać, że wcale mi się nie przyglądał. Po co miałby to robić? Jeszcze się napatrzy, nie?

                – Dojedźmy już – powiedziałam bezgłośnie, jak nauczała polonistka w gimnazjum.

„Możecie rozmawiać, ale tylko bezgłośnie”, bo jakikolwiek dźwięk, chociażby pojedyncze kliknięcie długopisu, wywoływało w kobiecie furię. Widać spaczyła mi psychikę, skoro po dziesięciu latach dalej pamiętałam.

                Brakowało mi muzyki. Od początku tego roku akademickiego, czyli jakieś półtora miesiąca, każdego dnia opuszczając mieszkanie, wtykałam w uszy dokanałowe słuchawki, wciskałam „play”  i chociaż trochę odcinałam się od szarego świata. Umykały mi wszelkie rozmowy, tupanie, stukanie, ciamanie, i chyba jeszcze gorsze od nich, chrząkanie, które zawsze wywoływało we mnie chęć mordu. Dziwię się, że przeżyłam dwadzieścia trzy lata bez żadnego wyroku za pobicie – naprawdę, powinnam dostać za to jakąś nagrodę. Niby, że przygłucha, a jednak uszy płatały figle, uwrażliwiając się na wszelkie irytujące dźwięki. Niestety już drugi dzień musiałam stawiać czoła całemu hałasowi wytwarzanemu przez te istoty. Żałowałam, że nie siedzę w starym zbiorkomie – ten wydawał z siebie na tyle donośne i niepokojące dźwięki, że zagłuszał te wydawane przez współpodróżników. Ręka świerzbiła niemiłosiernie, ale obiecałam sobie, że zachowam się na tyle kulturalnie, na ile jestem w stanie. Podróż komunikacją miejską z osoba towarzyszącą, ze słuchawkami wetkniętymi w uszy, była przeciwieństwem dobrego wychowania.

                – Następny przystanek: Uniwersytet – obwieścił skrzeczący głośnik.

                – To nasz przystanek – powiedziałam cicho, bardziej do siebie, by uniknąć konieczności silenia się na jakieś ugrzecznione konstrukcje.


Liczyłam na to, że zwyczajnie się podniesie i podejdzie do drzwi. Wstał z siedzenia i wyciągnął dłoń w moją stronę. Nie bardzo wiedziałam, co powinnam z nią zrobić. Uważał mnie za taką sierotę, że nawet wstać chciał mi pomagać? Widocznie mało mu było poniżania mnie w domu… Zignorowałam rękę odzianą w czarną, skórzaną rękawiczkę i o własnych siłach wygramoliłam się z autobusu, dziękując opatrzności, że podróż wreszcie dobiegła końca. Teraz miała się zacząć ta spokojniejsza część dnia. Spokojniejsza dla żołądka i mięśni, oczywiście, bo dobrze wiedziałam, jak to będzie wpływać na moją psychikę. Krocząc kamiennym deptakiem, odpaliłam papierosa i zaczęłam wymyślać jakieś dobre wytłumaczenie eskorty w postaci bruneta.

2 komentarze:

  1. Boże, to jest takie genialne! Piszczałam co drugą linijkę, i gdyby nie to że nie podałaś imienia głównej bohaterki, już robiłabym nazwę shipu :D
    Wiem, że masz teraz dużo zajęć, Różę i tak dalej, ale to opowiadanie również zapowiada się ciekawie :) Weny, zdrówka czasu i do nexta :))

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytam i śmieje się w głos.. Super

    OdpowiedzUsuń

.