Nie
minęło więcej jak kilkanaście sekund, kiedy mijając drewniane drzwi do kościoła,
potknęłam się o, właściwie równy, chodnik. To nie był pierwszy raz. Miałam tę
głupią chorobę, zwaną polineuropatią, która, w dużym skrócie rzecz ujmując,
powodowała niedowłady kończyn. Mięsień odmówił współpracy i zwyczajne powlekłam
nogę po kamiennej płycie, zatrzymując ją na łączeniu. Przed ceremonialnym
upadkiem na twarz, przed którym już nawet nie zamierzałam się wzbraniać, uchroniły
mnie jego ramiona. Chwycił mnie, zanim ciało zdążyło zmienić położeniem
względem podłoża o więcej niż trzydzieści stopni, możecie mi wierzyć, w
obliczaniu kątów na oko byłam całkiem niezła. Czułam gorąco zalewające
policzki, musiałam być czerwona jak burak. W pierwszej chwili chciałam go
odepchnąć, skracając do minimum krępującą sytuację, z której czerpałby złośliwą
przyjemność tak niepasującą do jego kulturalnego obycia. Powstrzymał mnie
zatroskany wzrok, który dostrzegłam kątem oka. Jakby dobrze wiedział, że mój
niedoszły upadek nie był jedynie wynikiem kolejnej, fajtłapowatej wpadki, których
był świadkiem wcześniej, i które niejednokrotnie w przyszłości wywoływały bezwarunkowy
uśmiech na jego twarzy. Upewnił się, że stoję stabilnie i zrobił krok w tył,
zabierając ręce, których dotyk niespodziewanie nie krępował mnie tak bardzo,
jak się spodziewałam.
– Wszystko w porządku, panienko? Musisz uważać… – zapytał łagodnie, ukradkiem
spoglądając na mój prawy but.
W tamtym czasie miałam jedynie
trzy pary butów. Szerokie adidasy, których używałam tylko na wf i szybkie
wyskoki do sklepu na rogu; kozaki do kolan, na lekkim obcasie, których, z racji
upierdliwej choroby, nie mogłam nosić, bo mięśnie wokół kostek nie dałyby sobie
rady, gdybym się zachwiała, a nie będę ukrywać, że nigdy nie umiałam chodzić na
podeszwie niepłaskiej. Miałam także te tanie buty do kostek, kupione w promocji
jednej z obuwniczych sieciówek. Modne w poprzednim sezonie, z posrebrzanymi,
metalowymi dodatkami na szerokich cholewach. Uwielbiałam je. Były wygodne, zdecydowanie
bardziej kobiece, niż wszystkie poprzednie buty, które lubiłam nosić razem
wzięte i przede wszystkim – dobrze zawiązane podtrzymywały kostkę, zmniejszając
ryzyko, podobnych do tego sprzed chwili, wypadków drogowych. Chodnikowych
raczej. Zdążyły się trochę wysłużyć, ale póki nie schodził z nich materiał i
nie doczekały się dodatkowego lufcika wentylacyjnego, uważałam je za zdatne do
użytku.
– Dziękuję – odparłam, zupełnie
nie nawiązując do jego wypowiedzi.
Nie czułam się zobowiązana by zapewniać, że nic mi nie jest,
w końcu dzięki jego błyskawicznej reakcji nic tak naprawdę nie zaszło. Uśmiechnął
się ze zrozumieniem i ulgą, wskazał dłonią bramę prowadzącą na uczelnię i
ruszył równo ze mną.
Skończyłam
palić, wrzuciłam zgaszony niedopałek do śmietnika i dziękując w duchu, że nie
spotkałam jeszcze nikogo znajomego, popatrzyłam na niego poważnie, marszcząc
czoło.
– Nie
wchodź dziś ze mną. – Zabrzmiałam niezwykle złowieszczo, aż przesadnie. – Proszę…
Poczekaj tu na mnie. To tylko pięć godzin, nie musiałeś… – spokorniałam.
– Oczywiście, jak sobie życzysz – przerwał mi i pokłonił się lekko, kładąc prawą
dłoń na sercu.
"Jak dobrze, że przyjechałam tak wcześnie!" krzyczał głosik w mojej głowie przy akompaniamencie rosnącego zażenowania.
Zdziwiło mnie, z jaką łatwością osiągnęłam cel. Po prostu
powiedziałam czego chcę, a on przystał na to, jakby nie posiadał własnej
opinii, jakby moje słowa nadały sens najbliższym godzinom jego życia. Byłam pewna,
że zdecydował się jechać ze mną na uczelnię po coś konkretnego – żeby mnie
dręczyć, chociażby.
Odetchnęłam z ulgą, zrzucając z barków brzemię bycia w
centrum zainteresowania na niewielkim, wąskim korytarzu należącym do studentów
mojego kierunku.
Pamiętam,
jak wchodząc do środka po raz pierwszy byłam przekonana, że to jakiś budynek
służbowy. Do składania papierów, mniej ważnych zajęć – czegoś równie
trywialnego. Nie przeszło mi przez myśl, że oto stałam na korytarzu, po którym
kroczyć będę, przez co najmniej trzy najbliższe lata.
– W
takim razie idę, spotkamy się tutaj o dwudziestej – rzuciłam na pożegnanie i
nieprzekonana, czy to było w dobrym guście, odwróciłam się i zniknęłam za
wąskimi, drewnianymi drzwiami.
~*~
Pięć
godzin wtorkowych zajęć instytutowych, czyli właściwie trzy razy po półtorej,
plus dwie piętnastominutowe przerwy, nie było zbyt męczące. Zresztą żadne
zajęcia na trzecim roku takie nie były, chociażby z tego prostego względu, iż
większość z nich się nie odbywała. Wykładowcy przykładali niezwykle mało uwagi
kolejnym przedmiotom-zapychaczom, a i my nie popadaliśmy w przesadność,
pojawiając się na nieobowiązkowych zajęciach. Mieliśmy dzięki temu mnóstwo
czasu do roztrwonienia, wzbudzając w sobie poczucie winy, marnując wolne na
przyjemności, zamiast na pisanie pracy licencjackiej. To znaczy, inni mieli.
Jak postanowiłam zabrać się za pisanie na dwa tygodnie przed terminem oddania
prac, na ostatnią chwilę zawsze szło mi najlepiej.
– Idziesz zajarać? – usłyszałam za plecami znajomy głos koleżanki, który
brutalnie wyrwał mnie z nader filozoficznych rozważań.
Odwróciłam się i uśmiechnęłam niezręcznie, nie wiedząc, jak
powinnam odmówić. Nie chciało mi się palić. Właściwie nie tyle palić, co
zjeżdżać windą z trzeciego piętra i z powrotem wracać na górę. Przejadło mi się
po takim czasie, a im mniej paliłam, tym byłam zdrowsza, więc póki lenistwo
wygrywało z potrzebą – korzystałam.
– Nie,
dzięki. Idę do łazienki. Zająć ci miejsce? – odpowiedziałam pospiesznie, licząc,
że znajoma nie poczuje się ignorowana.
Skinęła głową, odgarnęła z czoła kosmyk brązowych,
falowanych włosów i poszła w swoją stronę. Odetchnęłam z ulgą i ruszyłam do
łazienki. To był mój rytuał – opróżnianie pęcherza na każdej przerwie. Jeśli
tego nie zrobiłam, czułam irytujące parcie, które prędzej czy później, i tak
zmuszało mnie do odwiedzenia toalety. I tak byłam z siebie dumna, kiedyś
chodziłam na każdej przerwie i jeszcze w połowie zajęć – nerwica natręctw to
okropnie denerwująca przypadłość.
Nie
skupiałam się na zajęciach, jak zwykle z resztą. Siedziałam z nosem w zeszycie,
uparcie pisząc kolejne linijki marnego fanficka, marząc o wydaniu książki. To
był mój życiowy cel od gimnazjum, kiedy zaczęłam przywiązywać uwagę do
interpunkcji i ortografii – wcześniej byłam cholerną ignorantką, pisałam nawet
„wogule”, goniąc za internetowym trendem wśród rówieśników. Wiedziałam, że
przede mną długa droga, ale ostatnio moje marzenia stały się bardziej
prawdopodobne do osiągnięcia. Wybiły się ponad poziom tych, o których tylko
śniłam, przekraczając magiczną barierę „zrobię coś w kierunku spełnienia ich”.
Wykładowca ględził coś o
instalowaniu Ubuntu, coś o jakiejś Kosze i bazach danych. Nie przejmowałam się,
zasady zaliczenia były znane od dawna, a to, o czym mówił, zaskakująco nie
miało z nimi najmniejszego związku. Skończył zajęcia jakieś pół godziny przed
czasem, tuż po tym, jak zobaczył coś fascynującego za oknem. Robił tak
notorycznie. Jego zajęcia ani razu nie trwały tyle, ile powinny i prawie zawsze
kończyły się słowami „chyba wystarczy na dziś”. Żywiłam do niego niewytłumaczalną
sympatię, pewnie z powodu jego lekkiego podejścia do przedmiotu. W
przeciwieństwie do wykładowcy uczącego nas o UKD, który traktował opasłą księgę
pełną symboli jak osobliwą Biblię, a kod określający Polskę (438, jeśli dobrze
pamiętam) jak symbol swojej wiary, ten wysoki, luzacki facet myślał chyba tylko
o tym, by wyrwać się z obskurnego budynku i wrócić do swoich zajęć, czymkolwiek
były.
Wyszłam
z sali i udałam się pod drzwi kolejnej, gdzie odbywały się ostatnie zajęcia
tego dnia. Na korytarzu panował półmrok i pustka. Jedynie dwie dziewczyny,
które chodziły do trzeciej grupy razem ze mną, siedziały na stole, komentując
coś, co oglądały na wyświetlaczu telefonu jednej z nich. Zastanawiałam się, co
robił mój przedziwny towarzysz. Pięć godzin to sporo czasu dla kogoś, kto nie
zna miasta. Czy miał przy sobie pieniądze? Poszedł do jakiegoś baru, kawiarni? Żałowałam,
że nie poprosiłam go o numer telefonu, chociaż właściwie nie miałam pewności,
czy takowy posiada. Sposób, w jaki przyglądał się mojej komórce, ilekroć
wyciągałam ją na jego oczach, wskazywał na to, że również ta idea dwudziestego
pierwszego wieku była mu całkowicie obca. Ktoś jego pokroju musiał wzbudzać
niemałe zainteresowanie. Dobrze ubrany, przystojny i tajemniczy – to chyba
marzenie wszystkich dziewczyn. Ciekawe jak odrzucał ich zaloty. Do głowy
przychodziły mi jedynie niezgrabne parodie jego wyszukanego języka.
– Idziesz, czy tu zostajesz? – Z chwilowego zamyślenia wyrwał mnie głos
znajomego.
Spojrzałam na niego nieprzytomnie, dopiero po chwili
rozumiejąc, co miał na myśli. W końcu byłam na uczelni, czekałam na zajęcia,
nie na zbawienie, czego się spodziewałam? Szczerze mówiąc, w pierwszej chwili
przyszło mi do głowy, że zaprasza mnie na łyżwy – nie wiem skąd ten pomysł,
chyba miałam naprawdę przeciążony umysł.
Usiadłam
w ławce na końcu sali, tuż przy oknie, większość wykładu poświęciłam
wpatrywaniu się w spływające po szybie krople, błyszczące w świetle latarni. Nie
mogłam skupić się na rzutniku, jarzeniówka wisząca na suficie mrugała
nieznośnie, od czego tylko bolały oczy. Od czerwca nikomu nie chciało się
zrobić z nią porządku. To chyba nie świadczyło najlepiej o uczelni, ale etap
narzekania na ignorancję instytucji oświaty wobec komfortu i godnych warunków
studentów miałam już za sobą. Ewoluowałam do wyższego stadium oświecenia –
świadome ignorowanie wszystkiego, co było mi nie na rękę.
Patrząc przez szybę na spowity mrokiem świat, znów zaczęłam
zastanawiać się, co robił brunet. Przez chwilę odważyłam się stwierdzić, że
byłoby lepiej, gdyby był na miejscu, jednak szybko wykpiłam tę myśl,
przygniatając ją ciężarem wspomnień całej niezręczności, która towarzyszyła mi
poprzedniego dnia. „Kto to jest?” „Czemu się przed tobą kłania?” „Jakiś cosplay
urządzacie?” „Wygrałaś w totka?” To
tylko niektóre z pytań, te sympatyczniejsze. O uszczypliwych komentarzach nawet
nie chciało mi się wspominać. Jedynie kwadratowa twarz rudej, farbowanej
idiotki, która patrzyła na mnie z powątpiewaniem i zazdrością, przedostał się
przez prowizoryczny mur obojętności, na szybko wybudowany w głowie. Nie lubiłam
jej od pierwszego dnia, od spotkania informacyjnego, kiedy niezwykle gorliwie
wypytywała o każdą, najdrobniejszą pierdołę, niemiłosiernie przedłużając pobyt
w dusznej sali. Kiedy teraz o tym myślę, jej pytania były zupełnie pozbawione
sensu, biorąc pod uwagę, że wszystko, co nam powiedzieli, zmieniło się raptem
kilka dni później. Przecież spotkanie informacyjne jest po to, żeby wprowadzić
chaos, a nie porządek – co ja sobie wtedy myślałam, że rzeczywiście się czegoś
dowiem? Dowiedziałam się w sumie. Że nie warto ufać w to, co mówią, i że przez
najbliższe trzy lata muszę unikać tej dziewczyny jak ognia, jeśli nie chcę
dostać wyroku za pobicie.
Doczekałam
się końca. Tym razem wykładowcy udało się skończyć o czasie, chociaż regułą
było, że przeciągał czas o co najmniej dziesięć minut. Pożegnałam się, rzucając
w stronę znajomych zdawkowe „na razie” i pobiegłam do windy. Chciałam jechać sama,
chciałam być sama, chciałam by nikt mnie z nim nie zobaczył.
Wypadłam z budynku jak oparzona. Założyłam kaptur i
dokładnie rozejrzałam się wokół – nie było go. Przynajmniej tak mi się zdawało.
Zrobiłam kilka kroków, by ukryć się w niewielkiej wnęce przy nieużywanych
drzwiach, których wąski daszek zawsze był moim schronieniem, kiedy wychodziłam
zapalić. Wtedy go zobaczyłam. Stał cały przemoknięty dokładnie w tym samym
miejscu, gdzie go zostawiłam. Zorientowałam się chwilę później, kiedy się
przesunął – w miejscu gdzie stał, chodnik był suchy.
Nie
mogłam w to uwierzyć. Stał w tym samym miejscu przez pięć godzin i nawet nie
drgnął? Nie wpadł na to, żeby coś zjeść, przejść się, albo chociaż przesunąć
się dwa kroki w bok i ukryć się przed deszczem?
– Co ty
tu robisz? – zapytałam zszokowana, zupełnie zapominając, by przejąć się kulturą
wypowiedzi.
– Czekałem
na ciebie, panienko. Tak jak mi rozkazałaś – odparł, delikatnie pochylając
głowę.
Po jego bladej twarzy spływały strużki wody. Wyglądał na
zmarzniętego, jednak nie dawał po sobie poznać, by doświadczał jakiegokolwiek
dyskomfortu.
Nagle do mnie dotarło. ”Poczekaj tu na mnie” powiedziałam
beztrosko, w najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewając się, że zrozumie to
tak dosłownie. Nie byłam pewna jak scharakteryzować ogarniające mnie uczucie,
chyba nie istniało na nie konkretne określenie, najbliższym mu była mieszanina
setek zdziwień i niedowierzań. Dotknęłam dłonią rękawa jego płaszcza, był
całkowicie przemoknięty. Zastanawiałam się, jak niby wrócimy do domu. W
autobusie nie daliby nam żyć, a na piechotę wracalibyśmy kilka godzin. Poza
tym, to było kilka kilometrów, jeśli nie kilkanaście, nigdy tego nie
sprawdziłam.
– Wiesz, nie musiałem brać tego tak dosłownie. Mogłeś chociaż schować się przed
deszczem, albo coś… – wybełkotałam pod nosem.
Zaczynało być mi go żal. Chociaż nie wydawał się zbytnio przejęty,
czułam się z tym źle. Wydałam nieumiejętne polecenie, którego nieprzyjemne
skutki musiał odczuwać przez cały ten czas. Mógł, co prawda, wyjaśnić, że
będzie tkwił bez ruchu lub mogłam się tego domyślić, ale umówmy się, czy
ktokolwiek by na to wpadł? Nawet wierny pies przejdzie ten metr, czy dwa, by
zapewnić sobie ten minimalny komfort.
– Jak
my teraz wrócimy? – zapytałam bardziej siebie niż jego.
Milczał, patrząc na mnie z niezrozumieniem. Widocznie nie
przyszło mu do głowy, że ociekanie wodą na środku autobusu nie zostanie dobrze
odebrane przez współpodróżników.
– Przecież nie wejdziemy tak do autobusu, leje się z ciebie gorzej niż z samego
nieba… – ciągnęłam dalej, czekając aż w końcu zrozumie i może jednak wyskoczy w
jakimś błyskotliwym pomysłem.
Na darmo. Przyglądał się bez słowa i jedynie pochylił głowę,
wyrażając swój niemy wstyd. Idiota. Problem z dotarciem do domu wcale nie był
najważniejszy. Martwiłam się o jego zdrowie. Skąd miałam wiedzieć, jak wpłynie
na niego pięciogodzinna kąpiel w takich warunkach? Nieprzyjemny wiatr po chwili
zaczynał dawać mi się we znaki, więc co on musiał czuć? Jeśli by się przeze
mnie rozchorował, nie wybaczyłabym sobie.
– Nie
jest ci zimno? Musiałeś zmarznąć! – Wreszcie odważyłam się wyrazić odrobinę
zainteresowania.
Zupełnie przy tym zapomniałam, że wciąż jesteśmy na terenie
kampusu i w każdej chwili z budynku mogli wyjść moi znajomi, zadając niezręczne
pytania i patrząc na nas jak na kosmitów. Tym razem nawet nie miałabym im za
złe.
Kiedy usłyszałam skrzypnięcie drzwi, instynktownie chwyciłam
bruneta za nadgarstek i pociągnęłam na przód. Wyszliśmy poza mury uczelni. Dopiero
kilka metrów dalej, gdy chociaż trochę wmieszaliśmy się w tłum, puściłam go i
zrozumiałam jak nietaktowne było moje zachowanie.
– Pieprzyć
to! – krzyknęłam, orientując się, że dźwięk, który usłyszałam, nie istniał
tylko w mojej wyobraźni.
Ludzie wokół mnie, na czele z przemokniętym mężczyzną,
rzucali zdziwione spojrzenia. Kilka starszych kobiet krzywiło się ze
zdegustowaniem. Naprawdę chciałam to tylko pomyśleć, po prostu nie wyszło. Nie
zawsze wszystko wychodzi, szczególnie mi.
Może i dobrze się stało, że usłyszał słowa, które na zawsze
splugawiły moje usta, tracąc swoją dziewiczą niewinność; w jego wyobrażeniu,
nie w rzeczywistości, rzecz jasna. Dotąd ani razu nie wyraziłam się przy nim w
taki sposób. Ile mogłam uważać? Prędzej, czy później by mi się wymsknęło, teraz
przynajmniej byliśmy wśród ludzi i mieliśmy jakiś cel, mogłam więc ukrócić
niezręczny moment do minimum, chociażby ruszając naprzód.
– Nie
musisz się tak starać, panienko. Nie jestem wart, byś się przeze mnie denerwowała
– odezwał się w końcu, najwyraźniej uważając, że to był ten moment i ta chwila,
która była odpowiednia.
Nie była. Powinien najpierw odpowiedzieć na moje pytanie.
– O co
ci chodzi? – spytałam, udając głupią.
Często tak robiłam, ze wszystkimi wokół. Zadawałam pytania,
na które dobrze znałam odpowiedź. Tłumaczyłam sobie, że lubię patrzeć i
słuchać, jak tłumaczą mi, często niezręczne rzeczy, a czasem coś, czego
zwyczajnie nie potrafili wyjaśnić. Wiedziałam, że geneza tego przyzwyczajenia
sięgała tak naprawdę dużo głębiej, do mojej nieśmiałości. Byłam tak idiotycznie
niepewna, że bałam się odpowiedzieć, w obawie przed wyśmianiem z powodu złej
interpretacji. Bezpieczniej było robić z siebie niedomyślną, jednocześnie
wprawiając w zakłopotanie innych. Dla mnie to było logiczne, nie wiem, co
myślała o tym reszta społeczeństwa. Nie dzieliłam się takimi przemyśleniami.
Głównie, dlatego że nie miałam z kim. Nie miałam przyjaciół. Gardziłam ludźmi,
ale nie to było główną przyczyną izolacji. Nawiązanie głębszej więzi
emocjonalnej, opartej na wzajemnym zaufaniu i interesowaniu się drugą osobą,
przerastała mnie pod dwoma względami. Po pierwsze: nie potrafiłam zaufać
człowiekowi, zbyt wiele razy zostałam zraniona, wolałam unikać sytuacji, w
których ktoś mógłby ponownie sprawić mi ból. Po drugie: zwyczajnie się nimi nudziłam.
Przy dłuższym poznaniu można dostrzec schematy, które kierują każdym
człowiekiem, przewidzieć jego zachowania, reakcje, czasami nawet dokładne
słowa. Zawsze analizowałam wszystko i wszystkich, a kiedy już udało mi się
odnaleźć schemat danej osoby, traciłam nią zainteresowanie.
– Nie
musisz starać mi się dorównać. Jeśli chcesz, nauczę cię jak się zachowywać,
żebyś nie musiała się tym dłużej martwić. Niemniej uważam, że w tym świecie nie
jest to niezbędne – wyjaśnił spokojnie, bez krzty złośliwości, czy kpiny.
Czyżbym go źle oceniła? Doszukiwała się przytyków tam, gdzie
ich nie było? A może próbował uśpić moją czujność? Nie chciało mi się
zastanawiać. Byłam zmęczona ciągłym myśleniem. Chciałam odpocząć.
– Wcale
nie próbowałam… Ech. Dobra, przyznaję – jęknęłam zrezygnowana.
Po co miałam ukrywać coś, co i tak było dla niego oczywiste?
Kłamstwo w takiej sytuacji też nie było kulturalne.
– Po
prostu nie chciałam, żebyś żałował, że się na to zgodziłeś. Nie chciałam być…
porażką – przyznałam się, odkrywając przed nim wszystkie karty.
Nie miałam nic do stracenia, mogłam już tylko wyznać prawdę
i mieć nadzieję, że przyjmie moją spowiedź i zaakceptuje rzeczywistość lub
odejdzie, i to będzie nasze ostatnie spotkanie, aż do dnia mojej śmierci. Mimo
wszystko, bez względu na jego decyzję nie zamierzałam złamać słowa – obietnica
rzecz święta.
– Nigdy
tak o tobie nie pomyślałem. Jesteś tylko, za pozwoleniem, odrobinę
nieokrzesana, panienko – odparł z rozbrajającym, szczerym uśmiechem.
Było mi wstyd. Chciałam, by uważał mnie za równą sobie, albo
chociaż niewiele gorszą. Okazało się, że dobrze znał prawdę i bezczelnie to
przede mną ukrywał, czerpiąc przyjemność z patrzenia na moje strapienie. Jednak
wyszło lepiej, niż się spodziewałam. Świat się nie zawalił, mury nie runęły,
nic nie spłonęło, a nawet moja duma niewiele ucierpiała.
– Nie
odpowiedziałeś na moje pytanie – upomniałam się, marszcząc czoło.
– Nie
jest mi zimno, nie przejmuj się, proszę. Wracajmy, zanim się przeziębisz.
– Ale
nie możemy – burknęłam, przypominając sobie niezwykle przyziemny, a zarazem największy
w tej chwili problem.
Wyraźnie nie rozumiał. Przynajmniej wiedziałam, że nie
czytał mi w myślach, inaczej już dawno by się oburzył. Serii epitetów, którą
skierowałam w jego stronę, nie powstydziłby się niejeden gangster, czy
nastoletni raper o jego mentalności. Kolejne moje brzydkie przyzwyczajenie,
uwielbiałam przeklinać i nie żałowałam sobie. Oczywiście, w myśl zasady o
nienadużywaniu słów, między kurwami, a pozostałymi częściami zdania istniał
logiczny związek. Nie używałam wulgaryzmów w roli znaków przestankowych,
chociaż… To także zależało od sytuacji.
– W
czym problem, panienko? Posiadam dokument uprawniający do przejazdu – rzekł
niezwykle wyniośle, wyciągając z kieszeni skórzany portfel, w którego wnętrzu,
w wąskiej kieszonce, znajdował się bilet.
Próbowałam zobaczyć, czy miał jakieś pieniądze, niestety w
bladym świetle latarni niewiele widziałam przez kropelki deszczu, złośliwie
osadzające się na rzęsach. Kto by pomyślał, że były takie długie, chyba specjalnie
wydłużały się w taką pogodę, żeby sprawiać problemy.
– Panienko? – powtórzył, oczekując odpowiedzi.
Popatrzyłam na krople wody sączące się z rękawów jego
płaszcza.
– Jesteś przemoknięty, nie wejdziemy tak do autobusu, bo nas wygonią – wyjaśniłam, nie ukrywając niezadowolenia.
Brunet dotknął dłonią podbródka i cicho westchnął,
zastanawiając się nad czymś w wielkim skupieniu. Po chwili jego twarzy
rozświetlił uśmiech.
– W
takim razie, pojedź proszę sama, jeśli to nie problem.
Chwyciłam się za głowę. Czy on naprawdę nic nie rozumiał,
czy znowu udawał?
– A co
z tobą? Będziesz tu stał, aż nie wyschniesz? – ironizowałam, przewracając
oczami.
– Jeśli
tak rozkażesz – rzekł lekko, nie dostrzegając abstrakcyjności swoich słów.
Miałam przestać być kulturalna na siłę? Nie powinien był
tego mówić, za wiele drzwi to przede mną otwierało.
– Wybacz, ale… Czy ty jesteś nienormalny, czy to tylko kiepskie poczucie humoru? – Mimo zezwolenia, starałam się zachować względną przyzwoitość.
Gdybym kierowała te słowa do znajomego, brzmiałyby mniej
więcej tak: „do reszty cię popierdoliło?”, albo tak: „na mózg ci padło,
debilu?”. Nie zabrzmiałoby to najlepiej skierowane w jego stronę, prawda?
– Nie
rozumiem.
– Rzecz
w tym, że nie zostawię cię w środku miasta, przemoczonego, na całą noc.
Naprawdę tak ciężko to zrozumieć?
–Kto
mówił, że tu zostanę? – zdziwił się.
Zaczynałam podejrzewać, że on jest zwyczajnie chory psychicznie,
albo upośledzony umysłowo w jakiś nowy, nieznany medycynie sposób.
– Jak
zamierzasz wrócić do domu? – zapytałam, chociaż właściwie naprawdę nie byłam
pewna, czy chcę, by mnie oświecił. – Mniejsza z tym, idę na przystanek – wycofałam pytanie.
Podeszłam do krawężnika, rozejrzałam się na boki i
wkroczyłam na jezdnię, dodając na odchodne:
– Tylko wróć do tego domu.
Nim doszłam na przystanek, nigdzie go nie było. Nie miałam
stuprocentowej pewności, wciąż niewiele widziałam przez deszcz zbierający się w
coraz większe skupiska na przerzedzonych rzęsach, ale postanowiłam dać sobie
spokój. Wyciągnęłam z kieszeni słuchawki, podłączyłam je do telefonu, wetknęłam
w uszy i odetchnęłam, wreszcie słysząc przyjemne dźwięki utworu jednego z
ulubionych, japońskich wykonawców.
Na klatkę schodową dotarłam po
niecałych czterdziestu minutach, wliczając w ten czas cofnięcie się do sklepu
spożywczego po aspirynę – na wszelki wypadek. W mieszkaniu nie miałam wielu
leków, rzadko chorowałam, a nawet, kiedy tak się działo, leczyłam się witaminą
C i autosugestią, unikając lekarzy jak ognia. Wpisałam kod, otworzyłam drzwi i
weszłam po dziewięciu schodkach, uważając, by nie zaczepić niedowładną stopą o
żaden stopień i nie zmasakrować sobie połowy twarzy. Znów było ciemno.
Przepalona przed trzema dniami żarówka widocznie nie zamierzała się sama
naprawić, nikomu nie spieszyło się także to jej wymiany. Wymacałam w torebce
klucze i poświeciłam latarką w telefonie, by znaleźć otwór w drzwiach. Cień po
prawej stronie wzbudził we mnie dziwny niepokój. Lekko się zdenerwowałam, ale z
odwagą pierwszej ofiary horroru przeniosłam snop światła w stronę schodów
prowadzących na kolejne piętro.
– Sebastian! – wrzasnęłam
przerażona.
Telefon wypadł z dłoni, uderzając o kamienną podłogę.
Dziękowałam chińskiemu kurierowi, że dostarczył silikonowy pokrowiec tydzień
wcześniej, inaczej źle by się to skończyło.
Mężczyzna patrzył na mnie rozbawiony lekko przymkniętymi
oczami. Miał suche włosy, co do całej reszty nie miałam pewności. Widziałam
tylko, że nie ociekał deszczówką.
– Po
raz pierwszy wypowiedziałaś moje imię – zauważył z niepokojącym błyskiem w
czerwonych oczach.
Rzeczywiście. Odkąd się przedstawił, ani razu nie zwróciłam
się do niego w ten sposób. Właściwie, w ogóle niewiele do niego mówiłam. Pomyślałam,
że skoro zachowywanie pozorów kultury mogę pogrzebać w doniczce wraz z innymi
niespełnionymi postanowieniami, równie dobrze mogę zacząć normalnie z nim
rozmawiać.
– Masz
rację – odparłam głupio i skupiłam się na otwieraniu drzwi.
Wciąż mnie onieśmielał, wciąż nie czułam się w jego
towarzystwie swobodnie. Przecież to naturalne, że jedno zdanie nie zmieniło
całkowicie moich uczuć, prawda? Taką miałam nadzieję.
Brunet schylił się i podniósł mój telefon, po czym skierował
światło na drzwi. Bez trudu otworzyłam je i przekroczyłam upragniony próg. Dom,
odpoczynek, kąpiel, łóżko, sen. I żadnych komplikacji. Tego teraz potrzebowałam
i zamierzałam w pełni te potrzeby zaspokoić.
Wypowiedziałam się już pod poprzednim rozdziałem, ale jak tylko napiszesz kontynuację, to skomentuję też ten najnowszy :)
OdpowiedzUsuń