sobota, 21 października 2017

Tom V, XXXVI

— Przepraszam, Sebastian, ale ja naprawdę nie potrafię postąpić inaczej. Nie mogłabym żyć, wiedząc, że cię oszukałam. Moja dusza musi należeć do ciebie. Jestem honorowa, mówiłam, że dotrzymam słowa, a ty tyle lat dbałeś o to, żebym nie zmieniła zdania. To twoja wina. Gdybyś nie był taki stanowczy na początku, może byłoby inaczej. Zresztą nie ma znaczenia, kto do tego doprowadził, tak się musi stać, oboje o tym wiedzieliśmy. Zakochiwanie się w sobie było błędem. Przepraszam, że przeze mnie poznałeś całe to cierpienie…
— Nie! Nigdy nie przepraszaj mnie za takie rzeczy, głupia dziewczyno! — krzyknął przejęty demon. Natychmiast zerwał się do pełnego siadu, chwycił ukochaną za dłonie i spojrzał głęboko w jej oczy. — Nie poradzę sobie bez ciebie, ale… — uciął, walcząc ze sobą, by powiedzieć te kilka słów, które miały na zawsze podpisać wyrok na jego miłości. — Ale pomogę ci, bo rozumiem. I nie żałuję żadnej z tych chwil. Możliwość kochania cię i patrzenia na ciebie przez te kilka dni, gdy byłaś szczęśliwa, są zbyt cenne, żebym nawet przez moment pomyślał, że wolałbym tego nie przeżyć. Rozumiesz? Nie wymagaj ode mnie, żebym się cieszył, bo nie kłamię i nie będę ukrywał, że mi źle, ale przysięgam, że ci pomogę, jeśli tego właśnie chcesz. Nie, jako służący, ale jako twój przyszły mąż, którym… nigdy…
— Ćśśśś… Już dobrze, kochanie. W moim sercu zawsze jesteśmy razem — odpowiedziała, nie chcąc zmuszać go, żeby kończył. Sama również z trudem powstrzymywała łzy. Obietnica pięknego ślubu, wspaniałego życia, kochającej rodziny, potomstwa, przyszłości i obserwowania, jak ludzki świat ewoluuje, by ponownie upadać i powstawać od nowa były kuszące i pełne radości, ale nie mogła postąpić inaczej. Oddałaby wszystko, by ukoić ból Sebastiana, ale nie umiała tego zrobić.
— Wracajmy do domu, musisz odpocząć przed jutrem. Ja też muszę, śpijmy dziś razem — poprosił Michaelis, ponownie powracając do siebie.
Mimo ogromu cierpienia, jakie dźwigał na barkach non stop, odkąd poznał decyzję ukochanej, potrafił zrzucić emocje na dalszy plan, zakładając neutralną maskę, której użycie wyćwiczył przez milenia wiernej służby ludziom, których nie obchodziło to, co myślał naprawdę. Jako marionetka w rękach osób, które nie umiały nawet właściwie wykorzystać pełnego potencjału jego umiejętności, nie musiał czuć ani myśleć, miał jedynie robić, czego chcieli, nie zadawać pytań, nie mieć potrzeb i nie sprawiać problemów i te zadania zawsze wykonywał perfekcyjnie. Dopiero Elizabeth sprawiła, że się zmienił, lecz w dalszym ciągu, wkładając w to odpowiednio dużo sił, gdy naprawdę chciał, dawał radę udawać, że było dobrze. A skoro robiła to jego ukochana, on sam nie mógł pozostać jej dłużny.
Wspólnie wrócili do sypialni, kiedy patrzenie w niebo przestało wzbudzać w nich emocje. Kruk wziął ukochaną na ręce i nie wypuścił jej z objęć dopóki bezpiecznie nie wylądowała w łóżku. Przebrał ją w koszulę mocną, a potem rozebrał siebie i przytulił Elizabeth, przykrywając ich oboje kołdrą. Pragnął zasnąć u jej boku tak, jak zdarzyło mu się raptem kilka razy. Uwielbiał to uczucie, gdy jej ciepło i zapach otulały go przyjemną mgiełką, a ciepła pościel dodatkowo koiła zmysły. Nie musiał martwić się o jej bezpieczeństwo, w piekle chwilowo nie groziło jej absolutnie nic tak długo, jak długo była z dala od swojej duszy. Mógł więc pozwolić sobie na tę ostatnią chwilę błogiego relaksu.
Nie sądził jednak, że emocje i stres tak szybko go zmogą. Zasnął w niecały kwadrans, mocno przytulając do siebie nastolatkę, jakby obawiał się, że w nocy zwyczajnie zniknie. Lizz tymczasem wcale nie mogła spać. Wolała podziwiać jego spokojne oblicze, wpatrywać się w piękny wygląd, zapisując go w pamięci, chociaż wiedziała, że tam, gdzie uda się po śmierci, nie będzie już niczego więcej. Jej pozagrobowa przyszłość zagubiła się gdzieś daleko, niczym duch z książek grozy tułając się bez celu po świecie. Nie umiała określić, czy się bała, zbyt wiele myślała o smutku Amona, by porozmyślać o własnych emocjach, ale nawet teraz nie chciała tego robić. Miała inny plan, a szybkie zaśnięcie narzeczonego jedynie upewniło ją w tym, że nie był głupi.
Ostrożnie opuściła łóżku, podsuwając Michaelisowi poduszkę do przytulania, by imitowała ją, dając dodatkowe kilkanaście minut, nim Kruk zorientuje się, że coś było nie tak i się obudzi. Narzuciła szlafrok na koszulę nocną i wyszła z sypialni. W korytarzu na krześle siedział znudzony Samarel, który spojrzał na nią z nieukrywanym zaskoczeniem, otwierając usta, by coś powiedzieć. Elizabeth zasłoniła palcem swoje, powstrzymując go od mówienia i szarpnęła lekko za rękaw, wyprowadzając przed królewski apartament.
— Elizabeth, co tu robisz, nie powinnaś spać? Jutro wyruszacie, musisz zbierać siły — zapytał zmartwiony.
— A ty pójdziesz z nami? Chociaż na początku, odprowadzisz nas? Polubiłam cię — poprosiła lekko zawstydzona.
— Jeśli król nie będzie miał nic przeciwko, odprowadzę was tak daleko, jak będziesz chciała.
— Dziękuję, jesteś wspaniały. Ale teraz… — Spoważniała, zerkając w oczy żołnierza. — Teraz zaprowadź mnie do Anasiego i tamtych dwóch lekarzy, muszę z nimi porozmawiać, póki mam chwilę. Sebastian nie może się o tym dowiedzieć, rozumiesz? To ważne.
— Rozumiem, pani. Dochowam tajemnicy — odparł Samarel, klękając przed przyszłą królową, by pokazać jej, jak poważnie podchodził do tego, co mówiła. Wiedział, że prosiła, by nie traktował jej w taki sposób, ale w tej sytuacji uznał, że zrobienie wyjątku zadziała jedynie na korzyść.
— Nie musiałeś klękać i tak bym ci uwierzyła, ale dziękuję. Wstawaj i prowadź, nie mamy wiele czasu!
~*~
W samotni na zapomnianym niemal przez wszystkich krańcu zamku panował idealny spokój i cisza tak nienaturalna, że niejednego przyprawiłaby o początki szaleństwa, jednak dla Anasiego były o idealne warunki do odpoczynku. Wysłani przez niego pajęczy agenci zbierali informacje o najważniejszych wydarzeniach w mieście, jego główne zainteresowanie – król – oddał się na spoczynek i po raz pierwszy od kilku ostatnich miesięcy mógł sobie pozwolić na kilka godzin odpoczynku. Był już wiekowy i z każdą kolejną rzeczywistością coraz bardziej doskwierały mu starcze przypadłości. Obawiał się nawet, że za kilka tysiącleci jego los dobrnie do końca. Były pierwszym przypadkiem naturalnej, demonicznej śmierci – niewielu pozostało w królestwie pierwotnych demonów, a wszyscy dotąd ginęli w walce.
Jak bardzo odejście w nicość nie wprawiałoby piekielnego skryby w poczucie niepewności, bardzo chciał zapisać się w piekielnej historii nie tylko jako cień, dzięki któremu przyszłe pokolenia będą znały swoje losy, ale również jako ktoś, kto przysłużył się zupełnie nowej wiedzy. Nie planował więc walczyć, angażować się. Byłby nawet gotów przejść na emeryturę, gdyby tylko miał godnego następcę, a po takim nie pozostał nawet ślad. Gdyby brat króla dalej żył – młody Seth byłby idealny do tej pracy, jednak wolał głupio zginąć przez zemstę. Zapewne jeśli poznałby myśli Anasiego na swój temat, zmieniłby zdanie, ale przeszłości nie można było zmienić ot tak, trzeba było się z nią pogodzić.
Często tłumaczył to Amonowi i Sethowi, gdy przychodzili do niego z różnymi problemami. Chociaż jego uczniem był jedynie Kruk, lubił obu chłopców. Przekonanie się do młodszego z braci zajęło mu wiele czasu, lecz nie można było rzec, by śniady, złotooki chłopiec nie wywarł na nim wrażenia ogromem determinacji, który prezentował zawsze, gdy nie mógł doścignąć brata. Ćwiczył trzy razy więcej od niego, a jednak nie był w stanie mu dorównać. Miał za to inne zdolności: doskonale odczytywał emocje ludzi, bez trudu owijał ich sobie wokół palca i rozumiał więcej, niż mu się wydawało. Odrobina ćwiczeń i byłby z niego doskonały piekielny kronikarz, choć żądnemu władzy i pogłosu młodszemu potomkowi króla w głowie były jedynie rozgłos, chwała i bogactwo.
Długo myślał nad tym, kto mógłby go zastąpić, jednak nie udawało mu się przywołać z pamięci nikogo, kto wykazywał odpowiednie predyspozycje. Nie mógł jednak pozwolić na to, by rzeczywistości jego pracy poszły na marne, dlatego nie poddawał się i każdego dnia spędzał chociaż kilka minut nad rozmyślaniem o przekazaniu odpowiedzialności przyszłemu uczniowi.
Tym razem jego rozważania przerwało pukanie do drzwi. Nie spodziewał się usłyszeć go w środku nocy, jednak zaciekawiony machnięciem ręki otworzył zamki, dając tym samym znać niezapowiedzianemu gościowi, że może wejść. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy z wnętrza korytarza wpadła do środka niezwykle poważna kochanka króla i towarzyszący jej żołnierz.
— Co cię do mnie sprowadza, Elizabeth? — zapytał zaintrygowany Anasi.
— Musimy porozmawiać. W samotności — oświadczyła, zerkając sugestywnie na Samarela.
Kiedy żołnierz wyszedł, dziewczyna usiadła w miękkim fotelu, nerwowo stukając w podłokietniki. Anasi potraktował ją w taki sam sposób, w jaki robił to w stosunku do wszystkich swoich wizytatorów. Do wysokich, pokręconych szklanek nalał krwi, która odpowiednio oddawała jego stosunek do gościa i dopiero wtedy, dokładnie przyjrzawszy się nastolatce, pozwolił jej mówić.
— Musisz mi pomóc. Nie mogę przeżyć, bo mojej duszy nie da się pobrać i może wrócić tylko w moje ciało, doskonale to rozumiem. Ale… Skoro moje ciało zawiera teraz moją świadomość niezależnie od duszy, to cokolwiek za nią odpowiada, jest w nim i teraz, prawda? — zapytała pełna nadziei, nieznacznie przysuwając się bliżej kronikarza.
— Cóż, nie mieliśmy wcześniej takiej sytuacji, jesteś człowiekiem. To znaczy: byłaś człowiekiem, w twoim przypadku może być inaczej. Istota demona istnieje gdzieś w jego wnętrzu, ale nie udało nam się odkryć jej lokalizacji.
— Tak jak ludziom nie udało się odkryć lokalizacji duszy, ale to nie znaczy, że ona nie istnieje. Trzeba po prostu być… Lepiej dostosowanym do widzenia jej, prawda?
— Tak, Elizabeth. Właściwie masz rację. To oznacza, że demoniczny substytut duszy może być widzialny dla kogoś innego… Niestety nie wiem, kim ten ktoś mógł być.
— A kolosy?
— Te, które chronią Podwalinę Rzeczywistości? One ą jedynie wojownikami, nawet gdyby coś widziały bądź wiedziały, nie podzieliłyby się tym z nami.
— Dlatego właśnie chcę, żebyś poszedł ze mną do tej dwójki lekarzy. Może oni będą mieli jakiś pomysł. Zrobisz to dla mnie? Wiem, że proszę o wiele, ale… Prawdopodobnie to ostatni raz, kiedy proszę o cokolwiek — odpowiedziała gorzko, ze wszystkich sił starając się zachować zimną krew. Nie sądziła, by wpadanie w rozpacz zrobiło na Anasim jakiekolwiek wrażenie, prędzej zimny profesjonalizm mógłby dać jej większe szanse na sukces.
— Hmmm… — mruknął, zastanawiając się niezwykle poważnie. Jego brwi zsunęły się niemal do nosa, na czole pojawiły się głębokie bruzdy, które delikatnie poruszały się w górę i w dół w miarę, jak informator musiał przeskakiwać z kolejnego argumentu na następny, oceniając, czy opłaca mu się angażować w nowatorskie, i właściwie skazane na porażkę od samego początku, rozwiązanie. — Pójdę z tobą, ale najpierw muszę odwiedzić Amona.
— Ale nie możemy! On teraz śpi, mamy mało czasu. On nie może wiedzieć! Jeśli się nie uda, załamie się jeszcze bardziej!
— Spokojnie, Elizabeth — uciszył ją mężczyzna, kładąc dużą, ciepłą dłoń zakończoną ostrymi szponami na dwójce drobnych, wychudzonych dłoni nastolatki. — Chcę go odwiedzić, by podać mu lek nasenny. Zapewni nam czas do rana. Jeśli mamy coś osiągnąć, potrzebujemy więcej niż kwadrans, rozumiesz? — wyjaśnił spokojnie, wolną ręką wyjmując z szuflady biurka niewielki, fioletowy flakonik ze szkła.
— To bezpieczne?
— Całkowicie bezpieczne, nie musisz się martwić. Nie zrobiłbym krzywdy królowi, zamachy mi nie w głowie. Jestem jednym z pierwotnych, a dotąd ani razu nie próbowałem zdobyć tronu, chyba nie stanowię zagrożenia dla twojego ukochanego — dodał rozbawiony.
— Ale będziesz dla niego wsparciem, gdy mnie zabraknie, prawda? On jest teraz… Dużo bardziej wrażliwy niż był wcześniej. To moja wina, może nie powinnam była się o to starać, nie wiem, nie mam pojęcia, ale prawda jest taka, że będzie potrzebował kogoś po swojej stronie. Samarel to jedno, ale on jest młody, a Sebastian potrzebuje kogoś mądrego i rozsądnego, i doświadczonego, żeby doprowadził go do pionu. Obiecaj, że się tym zajmiesz, nawet gdyby to znaczyło, że musi o mnie zapomnieć.
— Elizabeth, wiesz, że demony nie składają obietnic? — zapytał zaciekawiony Anasi.
— Nie wiem, skąd bym miała? Sebastian i Samarel składali, więc uznałam, że to nie jest aż takie rzadkie. I ty teraz też…
— Tak właśnie na nas działasz — wyjaśnił informator, jednocześnie ucinając temat.
Następnie przygotowali się do wyjścia i ruszyli do sypialni. Anasi wpadł do środka, obudził Amona, krzycząc, że pilnie musi coś wypić, a kiedy ten, zupełnie wyrwany ze snu, nieświadomie zrobił, co mu kazano, zasnął z powrotem i wyglądało na to, że nie będzie o niczym pamiętał. Lizz nie weszła do środka, nie chcąc przypadkiem czego popsuć, ale z przyjemnością słuchała odgłosów dobiegających z sypialni, które doskonale świadczyły o tym, że informator dokładnie wiedział, co robił.
Kiedy wyszedł, razem z Samarelem poszli do innego skrzydła zamku, gdzie w podziemnym laboratorium Forkas i Barakslej próbowali dostosować urządzenie bogów śmierci do potrzeb króla. W dalszym ciągu im nie wychodziło, ale uważali, że byli już bardzo blisko rozwiązania.
Długie, wąskie i lekko zawilgotniałe korytarze nie wzbudzały z nastolatce zaufania. Mrok pomiędzy kamiennymi ścianami rozjaśniało kilka skąpo usytuowanych latarni, a pod sufitem roiło się od ogromnych pajęczyn, jakby nikt od dawna tu nie wyglądał. Kiedy się tak niepewnie rozglądała, stukając obcasami butów z każdą chwilą coraz wolniej, Anasi tłumaczył, że nie ma się czego obawiać. Wiele z eksperymentów przeprowadzanych przez dwóch najzdolniejszych uczonych w królestwie nie nadawało się, by ogłaszać je przed poddanymi. Były w zbyt wczesnym stadium testów albo całe były ogromne kontrowersyjne nawet ja na piekło, dlatego dla bezpieczeństwa ich pracy i spokoju w królestwie pracowali pod ziemią, w laboratoriach, o których wiedzieli jedynie nieliczni. Nawet Samarel nie do końca orientował się w tych okolicach. Wiedział o ich istnieniu i o tym, że przeprowadza się tu różne dziwne badania, ale nigdy nie widział żadnych naprawdę, bowiem jego praca ograniczała się jedynie do strzeżenia drzwi wejściowych do piwnicznych poziomów zamku.

Gdy dotarli na miejsce, Anasi zapewnił Lizz, by nie obawiała się, niezależnie od tego, co zobaczy i wkroczył do środka, lekko ciągnąć ją za rękę, gdy napotkał opór. Dziewczyna czuła się strasznie spłoszona w otoczeniu szklanych fiolek, długaśnych, szklanych konstrukcji z palnikami i substancjami, których nie potrafiła odróżnić. Na ścianach wisiały dziwne wzory chemiczne, rysunki przedstawiające ciała demonów, kości, mięśnie, żyły, konkretne narządy w różnych przekrojach. Nie brakowało również instrumentów chirurgicznych, które dla niedoświadczonej nastolatki znacznie bardziej przypominały narzędzia tortur, choć ich sterylność i sam chemiczny zapach czystości, który panował w pomieszczeniu, świadczył o zachowywaniu ponadprzeciętnych, jak na ludzkie standardy, zasad higieny. Mimo wszystko otoczenie całej aparatury, sprzętu i obcowanie z chemicznym zapachem przywodziło na myśl dziewczyny wspomnienia z niewoli. Bała się. Przyszła tutaj, by zawalczyć o szczęście ukochanego, jednak klimat miejsca sprawił, że panika całkowicie ją sparaliżowała. Potrafiła jedynie drżeć i rozglądać się nerwowo, szukając jakiegoś ratunku, poczucia bezpieczeństwa czy czegokolwiek innego, co pomogłoby jej się opanować.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.