sobota, 4 kwietnia 2015

Tom 2, XVI

Wiecie, co Wam powiem? Moją subiektywnie ulubioną częścią Róży są właśnie obecne rozdziały. Nie wiem, czy Wam podobają się tak samo, jak i mi, ale narcystycznie przyznam, że betując je sama się wciągam w historię. Mam słabość do schoolstory. :P 
Na końcu rzucam artem, ale jest kiepski, bo obecnie ręce mi nie pozwalają na więcej, no i nie jest wzorowany. Ale są uszy, jest świątecznie! :D

Z okazji świąt, życzę Wam wszystkim dużo radości, słodyczy, szczęścia i herbaty. A moim koleżankom z pisarskiego, kuroszowego światka życzę dużo weny i sebastianowego natchnienia :) 
Do zobaczenia we środę :) 

==========================

Nauczyciel oddychał ciężko, patrząc otępiale na rany swojej pani. Rany, które własnoręcznie jej zadał. On, który przysięgał bronić ją przed wszelkim złem. Jak mogło dojść do tej sytuacji? Przecież mógł zachować się inaczej. Poinformowanie zarządcy o jego planach dotyczących dyscypliny nie były wystarczającym powodem, by zachować się w taki sposób. Niegodny kamerdynera, a przecież nim przede wszystkim był dla nastolatki. Z każdą kolejna kroplą krwi upadającą na drewnianą podłogę, jego reputacja popadała w coraz większą ruinę. Lecz nie reputacją się przejmował. Przed chwilą zranił swoją panią, swoją Elizabeth. Nie potrafił ponownie na nią spojrzeć.

– To wszystko? – zapytała odważnie, nie dając po sobie poznać, co tak naprawdę czuła.

Rozpaczliwie chciał wiedzieć, jak bardzo nienawidziła go w tej chwili, jak bardzo straciła do niego zaufanie. Jak bardzo pragnęła go zabić. A ona jedynie odgrywała swoją rolę, jakby rany nie robiły na niej żadnego wrażenia, nawet nie drgnęła, kiedy rozcinał skórę. Słodka woń jej krwi drażniła nozdrza demona. Nie chciał jej czuć, nie zasługiwał na to.

                Patrzyła na niego, oczekując odpowiedzi. Nie chciała dłużej stać, pozwalając by krew wsiąkała w podłogę katedry. Musiała owinąć czymś ręce, by do końca lekcji nie zbrukać czerwienią wszystkiego wokół. Nie była zła. Chociaż nie spodziewała się, że zachowa się wobec niej w taki sposób, rozumiała. Wiedziała, że gdyby nie konieczność, nie pozwoliłby sobie na coś takiego. Było jej jedynie przykro, miała wrażenie, że coś straciła, jednak nie potrafiła tego nazwać.

                – Profesorze Michaelis? – odezwała się melodyjnym, pozbawionym wyrazu głosem.

Zmusił się, by spojrzeć w jej oczy. Zbolały wyraz twarzy kamerdynera rozbawił zadziorną szlachciankę. Jak cudownie odgrywał rolę obłąkanego nauczyciela, odniósł by niebywałą karierę, jako aktor. Uśmiechnęła się łagodnie, zachęcając do odpowiedzi.

                – Koniec zajęć, możecie iść – rzekł jedynie i chwytając Romea i Julię, wyszedł z pomieszczenia zanim którykolwiek z podopiecznych odważył się ruszyć.

                Gdy tylko zniknął za drzwiami, do Eddy’iego podbiegła trójka współlokatorów. Czarnowłosy wyciągnął z kieszeni chusteczkę i obwiązał nią jedną z rannych dłoni. Drugą prowizorycznie opatrzył apaszką, którą miał na szyi.

                – Chodź, zabiorę cię do medyka – powiedział cicho i delikatnie pchnął dziewczynę w stronę wyjścia.

                – Pospieszcie się tylko – krzyknął za nimi Ben.

Pozostali chłopcy zaczęli szeptać między sobą, komentując niecodzienne zachowanie nauczyciela. W ostateczności odniósł sukces – bali się go, byli wręcz przerażeni.

                Żółtooki chłopak prowadził kolegę korytarzem do zachodniego skrzydła budynku. Otworzył drzwi gabinetu medycznego i od progu zaczął ze szczegółami opowiadać jasnowłosemu mężczyźnie, co się wydarzyło. Ten mruknął coś pod nosem, wzruszył ramionami i kazał rannemu usiąść na kozetce. Zdjął prowizoryczne bandaże, przyjrzał się ranie i sięgnął do szafki po odkażacz. Bez pytania, wyjaśnień, czy chociażby ostrzeżenia, wylał na zakrwawione dłonie sporą ilość płynu, po czym przewiązał je bandażami i machnięciem ręki odprawił chłopców za drzwi.

                – Prawdziwy lekarz z powołania – zakpiła szlachcianka.

                – Ciesz się, że nie stało ci się nic poważniejszego. Prawdopodobnie by cię dobił, żeby nie robić sobie kłopotu – odparł Seth, lekko się krzywiąc. – Swoją drogą, nieźle to zniosłeś, podziwiam cię.

                – To nic takiego – skłamała. Palący ból środka odkażającego jedynie spotęgował dotychczasowy. Nie zamierzała się jednak użalać nad kilkoma drobnymi rozcięciami. – Powiesz mi coś więcej o tych następnych? – zmieniła temat.

                – Wolałbym tego nie robić, ale skoro musisz wiedzieć… Nudzimy się tu. Każdy w swoim wąskim gronie już od pierwszego morderstwa wskazywał następną ofiarę. Też brałem w tym udział, ale kiedy to stało się drugi raz… Sam rozumiesz – wyjaśnił niechętnie, wyraźnie żałując brania udziału w tak makabrycznej zabawie.

Widziała, że chłopak naprawdę nie ma ochoty kontynuować opowieści, dlatego odpuściła. Pod pretekstem skorzystania z toalety zniknęła z jego pola widzenia, by przeczytać wiadomość od lokaja.

                – „Spotkajmy się w bibliotece po kolacji. Zdobyłem pewne informacje.” Ciekawe ­ – przeczytała na głos, po czym wepchnęła kawałek papieru z powrotem do kieszeni.

~*~

                Przed obiadem odbyły się dwie kolejne lekcje. Zaskakującym było, jak bardzo fundator dbał o edukację swoich podopiecznych. Przez te kilka godzin, Elizabeth zdążyła już usłyszeć jedno z hucznie głoszonych haseł, jakoby mężczyzna pragnął udowodnić światu, że nie ma znaczenia urodzenie i każdy ma prawo do wiedzy. Brzmiało bardzo dumnie, ale prawda była taka, że niewielu chłopców mieszkających pod dachem wystawnej kamienicy rzeczywiście pragnęło wiedzy. Większości z nich wystarczał dach nad głową i ciepły posiłek. Lekcje były jedynie obowiązkiem, zapłatą za własny kąt wolny od chłodu i odoru miejskich rynsztoków.  Dlatego frekwencja na zajęciach była stuprocentowa. Nikt nie wyciągał ich siłą z pokoi, nie groził opuszczeniem przytułku. Jedynie dźwięk rozbrzmiewających dzwonów, co półtorej godziny zwiastował początek kolejnego wykładu.

                Porywcze charaktery młodzieńców przeszkadzały w skupianiu się na lekcjach, w salach było głośno, ciągle ktoś się wiercił, nauczyciel notorycznie musiał przerywać wywód, by ich uspokajać, ale widać było, że się starali. W każdym z nich zaszczepione było poczucie obowiązku wynikające z głębokiej wdzięczności. Żaden z nich, pytany przez dociekliwą hrabiankę, nie powiedział złego słowa na temat fundatora. Narzekali na wszystkich innych. Pokojówki były zbyt wścibskie i niedokładne, zarządca gburowaty, konserwator wiecznie śmierdział alkoholem, medyk był oderwany od rzeczywistości, a kucharki nie miały wyczucia smaku. Każdy pracownik miał w sobie wadę, którą chętnie wywlekali na światło dzienne. Nie, dlatego że byli rozpuszczeni i nie doceniali ich pracy. Zwyczajnie taka była ich mentalność. Narzekali na nich, żartowali i plotkowali, powtarzając coraz dziwniejsze i coraz mniej prawdopodobne historie, ale gdy którekolwiek z nich prosiło o pomoc, bez chwili zwłoki, z uśmiechami na twarzach robili, co do nich należało.

                O bezsmakowych potrawach okrągłej kucharki zwanej przez nich, zresztą niezbyt uprzejmie, Kulą, Lizz zdążyła nasłuchać się wystarczająco wiele, by perspektywa posiłku wzbudziła w niej niemal taką samą niechęć, jaką czuła przez pierwsze tygodnie tuż po tym, jak demon uratował ją z lochu. Nie rozumiała, dlaczego wybiegli z sali z takim entuzjazmem, skoro wiedzieli, że na stołówce czeka ich rozczarowanie. Wlokła się na samym końcu kolumny młodzieńców, kiedy jeden z nich potrącił ją ramieniem. Niechcący, zaaferowany wyścigiem po najlepsze miejsce, nawet nie zauważył, że na nią wpadł. Jednak ona zauważyła, bardzo dotkliwie. Nieprzyjemne, piekące uczucie rozeszło się po całym ciele szlachcianki poczynając od prawe strony pleców, które weszły w kontakt z barkiem chłopaka. Dotknęła łokci dłońmi, splatając ręce i lekko zadrżała. Dotyk chłopaka był zupełnie inny niż jej współlokatorów. Nie była na niego przygotowana, zaskoczył ją, chociaż powinna była się tego spodziewać. W dużej grupie niemal niemożliwe było uniknięcie kontaktu fizycznego. Kolejny powód jej stronienia towarzyskich spędów szlachty.

                Gdy dotarła na miejsce, jej oczom ukazał się przyjemny obraz chłopców, z uśmiechami na twarzach pałaszujących z apetytem swoje dania. Poza szczęknięciami sztućców, stukotem szklanek i cichymi szeptami nie było słychać nic więcej. Żadnych krzyków, czy kłótni. Czuła się skrępowana, kiedy ciche echo jej kroków przerwało swoistą muzykę.

                – Proszę, to dla ciebie. – Niska, pulchna kobieta machnęła do niej ręką i wskazała na wypełniony jedzeniem talerz, stojący na blacie przed nią.

Elizabeth podeszła do niej szybkim krokiem, chwyciła talerz, szepnęła słowa podziękowania i odwróciwszy się na pięcie, rozejrzała się po wnętrzu. Kilka poniszczonych stołów przykrytych matami umieszczonych było w równych odstępach. Przy każdym z nich stały cztery proste, drewniane krzesła. Nogi niektórych blatów podwyższone były pogiętymi kartkami papieru, by nie kiwały się na boki przy każdym silniejszym ruchu noża na którymkolwiek z talerzy. Pomalowane na biało ściany odbijały wpadające przez niewielkie okna słabe promienie słońca, tworząc ciepła, przytulną atmosferę. Dwa ze stołów stojących tuż pod przeciwległą oknu ścianą należało do nauczycieli. Zdążyła zauważyć, że reszta pracowników nie była obecna, prawdopodobnie jedli posiłek w samotności lub może nie jedli go wcale? Nie miało to w tej chwili żadnego znaczenia. Ciemnowłosa dostrzegła swojego lokaja. Z uśmiechem na twarzy opowiadał o czymś zarządcy, trzymając w dłoni widelec, którego zęby zagłębiały się w kawałku mięsa. Zawsze potrafi odnaleźć się w sytuacji.              
                Świeże rany na dłoniach zaczynały doskwierać hrabiance od niewielkiego ciężaru talerza. Musiała szybko znaleźć sobie miejsce, inaczej cały posiłek wyląduje na drewnianych panelach. Nie chciała robić z siebie pośmiewiska, kiedy tak dobrze udało jej się wzbudzić uznanie wśród rówieśników. Właściwie bawiło ją, jak bardzo Sebastian przysłużył się, karząc ją na oczach wszystkich.

                – Eddy, chodź do nas! – Usłyszała głos blondyna dobiegający z samego końca pomieszczenia.
Ben zaczął machać do niej rękami, szeroko się uśmiechając. Nawet nie przestał przeżuwać czegoś z otwartymi ustami.

                – Tak – odpowiedziała na tyle cicho, że nie miał prawa usłyszeć.

Krzyk chłopca zwrócił uwagę Sebastiana. Zamilkł na chwilę i obejrzał się przez ramię, by spojrzeć na swoją panią. Widział, jak talerz trzęsie się w jej obolałych dłoniach.

                – Byłeś dla niego bardzo surowy – zaśmiał się siwy mężczyzna, widząc troskliwe spojrzenie pracownika.

                – Tak, jak panu mówiłem. Jestem surowy, ale zapewniam, że moje metody dają doskonałe efekty – odparł, upewniając się uprzednio, że na jego twarzy gości uśmiech pozbawiony jakiegokolwiek zmartwienia, czy żalu.

                – Mówił pan, profesorze, że ten chłopiec jest panu bliski. Dziwi mnie pańskie zachowanie – ciągnął zarządca. Wziął do ręki szklankę z wodą i zamoczywszy w niej wąs, zmarszczył czoło.

                – Nie ma znaczenia, kim dla mnie jest. Wszyscy powinni być traktowani na równi.
Starszy mężczyzna podkręcił wąs na palcu i cicho westchnął.

                – Po posiłku chciałbym porozmawiać z panem na osobności, jeśli nie byłby to problem.

Sebastian nie zamierzał marnować czasu. Raptem kilka godzin w przedziwnym sierocińcu, a jego czyny już zdążyły negatywnie wpłynąć na szlachciankę. Obawiał się, co może się zdarzyć w niedługiej przyszłości. Dużo minęło czasu, odkąd ostatnio popełnił taki idiotyczny błąd. Na dodatek, w imię czego? Czy przykrywka była warta przelewania krwi cherlawej dziewczyny? Musiał przestać się obwiniać, nie mógł pozwolić, by to wpłynęło na jego pracę. Wieczorem miał się z nią skonfrontować – wtedy wszystko się wyjaśni. Padnie na kolana błagając o wybaczenie, bo cóż więcej mógłby zrobić? Była jedna rzecz, ale wiedział, że nie zgodziłaby się na to, nie tylko ze względu na kamuflaż.

                – Oczywiście, profesorze. Zapraszam do mojego gabinetu na drugim piętrze, na samym końcu korytarza – odpowiedział Marcus Croft, wyraźnie zaintrygowany prośbą.

Do sierocińca, nad którym sprawował pieczę przybywało wielu nowych nauczycieli. Przez lata zdążył do tego przywyknąć. Trudni chłopcy stanowili nie lada wyzwanie. W jego odczuciu wychowankowie byli wiecznie sprawiającymi problemy, wcielonymi demonami. Jego znużenie sięgało zenitu, ilekroć przerażony nauczyciel nieśmiało wchodził do jego gabinetu , zależnie od usposobienia, dukając słowa przeprosin lub wykrzykując swe oburzenie, wieńcząc wypowiedź natychmiastową rezygnacją. Po nowym nabytku spodziewał się czegoś innego. Od razu zauważył, jak bardzo mężczyzna różnił się od swoich poprzedników. Spokojny, pewny siebie i straszliwie zasadniczy – kogoś takiego potrzebowali od dawna. Kogoś, kto nie tylko będzie tak o sobie mówić, ale kogo czyny będą świadczyć za niego.

                Zastanawiał się, co takiego ma mu do powiedzenia. Jeżeli nie podobały mu się warunki mieszkalne był gotowy oddać mu najlepszy pokój, nawet gdyby to wymagało przesiedlenia wszystkich w budynku. Chciał wyższej pensji? Załatwione! W końcu to nie jego pieniądze, a fundator mógł sobie pozwolić na wiele. Sam poprosiłby o podwyżkę, gdyby nie dostał jej zaledwie trzy miesiące temu. Wychodził z założenia, że wypadało poczekać, chociaż do pół roku, żeby nie wzbudzać zbytnich podejrzeń. Lubił swoją pracę, nie zamierzał jej porzucać, ale skoro miał okazję zarabiać więcej, musiałby być skończonym idiotą, żeby nie skorzystać.

                Marcus dokończył posiłek i prędko pobiegł, właściwie pokuśtykał – bo jedynie na tyle pozwalał mu starzejący się organizm – do swojego gabinetu. Usiadł na obrotowym, skórzanym fotelu pod oknem i oparł łokcie na biurku. Wzrok wbił w drzwi, ponieważ w pomieszczeniu nie było wielu rzeczy, na których można byłoby się skupić. Jeden wypełniony dokumentami regał, okno za jego plecami, tekturowe pudła pełne jakichś śmieci i jeden obraz na ścianie. Spędził wiele godzin studiując płótno milimetr po milimetrze, z drzwiami było właściwie podobnie. Wszystko było ciekawsze, niż wypełnianie dokumentów. Kupka kartek rosła każdego dnia, a on z uporem maniaka ignorował je, dopóki był w stanie dostrzec zza rosnącej kolumny, choćby framugę drzwi. Kiedy stawała się zbyt wysoka, zwyczajnie zrzucał je na ziemię, robiąc miejsce na nowe. Dlatego od dłuższego czasu Lord Sergeant nie wiedział, co działo się w jego ośrodku. Całkowite zaufanie, jakim obdarzony został Croft, dawało mu mnóstwo swobody, z której mężczyzna nie wstydził się korzystać. Dokumentację wypełniał raz na jakieś dwa miesiące, a i z tego Lord był zadowolony. Dopóki chłopcy mieli zapewnionych dach nad głową, wyżywienie i nauczycieli drobniejsze sprawy nie wydawały się na tyle istotne, by przywiązywać do nich wagę.

                Croft zaczynał się powoli niecierpliwić. Zerknął na tarczę złotego zegarka. Minęło już piętnaście minut. Skoro Michaelis miał do niego sprawę, powinien niezwłocznie ruszyć tyłek do jego biura.

                – Może się zgubił? – prychnął pod nosem. – Niemożliwe, przecież mu powiedziałem. Na końcu korytarza jest tylko jeden pokój. Ci młodzi… Myślą, że mają nieskończoną ilość czasu. – Przewrócił oczami i ponownie zatrzymał źrenice na drzwiach. Próbował wymusić spojrzeniem ruch klamki.

~*~

                Stołówka powoli pustoszała. Po obiedzie, chłopcy zawsze mieli półtorej godziny wolnego nim zaczynały się kolejne lekcje. Wykorzystywali ten czas na zabawę w ogrodzie, albo w swoich pokojach. Nie mieli zbyt dużo wolnego, dlatego posiłek zjadali szybko, by oszczędzić każdą cenną minutę.

Przy stoliku hrabianki wciąż siedzieli wszyscy. Mimo, że talerze trójki z nich były puste, czekali na nowego towarzysza. Eddy niepewnie przyglądał się żółtej paćce ziemniaczanej i gotowanemu mięsu, wcale nie miał ochoty jeść, ale widział, że nie ma innego wyjścia. Ukrywająca się za maską nastoletniego chłopca hrabianka, krzyczała w myślach, błagając o ratunek. Co chwilę zerkała nerwowo na kamerdynera, z nadzieją, że ten zwróci na nią uwagę, zrozumie i wyrwie ją z opresji.

                – Eddy, nie chciałbym cię pospieszać, ale do zajęć została godzina… – zwrócił jej uwagę Seth.
Doceniała, że na nią czekają, był to wyraz szacunku i akceptacji. Poczuła, że do nich przynależy. Tak, przynależy – po raz pierwszy w swoim życiu, do grupy, która nie została jej ofiarowana wraz z tytułem. Sama zapracowała na to, by stać się członkinią ich paczki. I to w tak krótkim czasie. To nic, że trzeba było znaleźć się w tym samym pomieszczeniu, co reszta i dać się pobić do krwi. Nie zaznała wcześniej akceptacji rówieśników i naprawdę niesamowicie się cieszyła, ale wolałaby, żeby sobie poszli, by mogła pozbyć się jedzenia. Nic by się nie stało, gdyby po prostu przestała jeść, ale nie chciała się później tłumaczyć, wymyślać bezsensownych kłamstw. Im więcej ich było, tym trudniejsze stawało się odgrywanie roli – nie raz się o tym przekonała.

                W końcu na nią spojrzał. Gdy spojrzenie krwistoczerwonych oczu spoczęło na jej twarzy, momentalnie wykorzystała okazję, patrząc na mężczyznę z powagą, dając subtelny znak ręką, którego nie rozpoznał nikt oprócz niego. Jakże się cieszyła, że był tak niesamowicie bystry!

Sebastian wstał od stołu i zbliżył się do chłopców. Zamilkli. Patrzyli badawczo na wysoką pochylając się nad nimi postać, nieznacznie naruszającą ich prywatą przestrzeń.

                – Edwardzie, mógłbym cię prosić na chwilę? – zapytał, tonem nieznoszącym sprzeciwu.

                – Sprytnie – pomyślała, uśmiechając się przebiegle. – Oczywiście, profesorze Michaelis – odpowiedziała udając przestraszoną.

Ed, Eddy i Seth odprowadzali ją wzrokiem, póki wraz z nauczycielem nie zniknęła za ścianą korytarza. Szlachcianka szła ze spuszczoną głową krok w krok za demon, w razie gdyby ktoś miał ich zauważyć. Zaprowadził ją na koniec jednego z korytarzy, zatrzymał się i nerwowo odwrócił. Widziała niepewność w jego oczach, napawała się nią. Nie chciała go karać, w końcu nie zrobił nic złego, biorąc pod uwagę wiarygodność, jaką uzyskali. Ale dla zabawy, z czystej złośliwości, zamierzała trzymać go w tym stanie do samego wieczora w bibliotece.

                – Panienko, wszystko w porządku? – zapytał przejęty, sprawiając, że ledwie powstrzymywała śmiech.

Z zaciętym wyrazem twarzy zwróciła wzrok w jego stronę.

                – Unikam obiadu. To coś nie wygląda na jadalne – wyjaśniła zirytowana.

                – Panienko, uważam, że powinnaś jednak coś zjeść… – westchnął, lecz nie zamierzał dalej jej namawiać.

Wymowne prychnięcie było wystarczającą odpowiedzią – choćby miała stać przez całą noc na mrozie, nie wróci tam i nie wmusi w siebie obiadu. Cóż mógł zrobić? Nie zamierzał zachodzić jej za skórę po tym, co się wydarzyło. Widział, że wciąż ma do niego żal. Sięgnął ręką do podbródka. Dziewczyna drgnęła nerwowo, wstrzymując powietrze. Po chwili wypuściła je udając, że jego nagły ruch nie wywarł na niej żadnego wrażenia. Straciła zaufanie. Irytujący, tępy ból przeszył jego zimne serce.

                Przez kolejne kilka minut stali w milczeniu, ciągle w gotowości, by zainscenizować jakąś scenkę, gdyby którykolwiek z pracowników lub wychowanków ich znalazł. Kiedy Eliazabeth znudziło czekanie, odwróciła się na pięcie i bez słowa ruszyła do swojego pokoju przy akompaniamencie stukotu obcasów. Brakowało jej herbaty. Mogła mu powiedzieć, by przygotował jedną na wieczór – zapomniała. Liczyła na to, że będzie jeszcze okazja, w końcu wśród popołudniowych zajęć była także i znienawidzona przez szlachciankę łacina.


                Kiedy ciemnowłosy chłopiec otworzył drzwi do niewielkiego pokoju, oczy jego kolegów zaatakowały go pytającymi spojrzeniami. Wyglądał marniej niż kilkanaście minut temu, wydawało się, jakby jego drobne ciało miało zatopić się w otchłani smutku, jego ciemnej aurze, którą nieświadomie roztaczał. W odpowiedzi na liczne pytania, odparł jedynie skromne „nic się nie stało”, które wyraźnie dało kolegom do zrozumienia, że cokolwiek go spotkało, było zbyt trudne, wstydliwe, albo bolesne, by jego sine wargi uniosły ciężar opowieści. 



9 komentarzy:

  1. Aw, kawaii!~
    Słodko, ale smutno :(
    Jak u mnie.
    Czekam na next z niecierpliwością! I dalszy rozwój akcji.
    Wesołego Alleluja!

    OdpowiedzUsuń
  2. Skoro ją zranił to niech teraz cierpi xD Uwielbiam, gdy Lizzy się nad nim pastwi <3
    Ehh, nawet polubiłam tych knypków z sierocińca :)
    Chcę już poznać kolejne tropy <3
    Pozdrawiam, całuję i życzę pogodnyć świąt :)

    Ps. Jestem taka cudowna i napisałam rozdział <3 *mobilizacja poziom hard* Zapraszam :**

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeee! Dobrze, że odświeżyłam bloga, zanim poszłam się kapać, bo od razu kąpiel zabrzmiała ciekawiej^^
      Też ich polubiłam, są tacy niewinni xD
      Cieszę się, że podoba Ci się, jak się nad nim pastwi :3 Niech się pastwi, ma za swoje huehue.
      Dziękuję :*

      Usuń
  3. Wybacz, że dopiero teraz ^^
    Rozdział był zarypisty *^* Ale zabiję Cię za to, że tutaj skończyłaś :< Ja chcę jeszcze! Chcę więcej smutnego Sebby'ego :33

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hahaha, jezu. A bałam się, że to tylko ja lubię, kiedy on jest smutny i cierpiący xD
      Już niedługo środa :P A kończenia rozdziałów uczę się od Ciebie :3
      pozdrooo <3

      Usuń
    2. Haha, cieszę się, że jestem czyimś przykładem xDD
      I jestem sadystką, więc kocham cierpienie XD

      Usuń
  4. Wydaje mi się że panienka jako chłopiec nazywała się Eddy a pozostali chłopcy to Ben,Benny oraz Seth jednak to zdanie temu zaprzecza "Ed, Eddy i Seth odprowadzali ją wzrokiem, póki wraz z nauczycielem nie zniknęła za ścianą korytarza." Więc musiał się tutaj wkraść błąd a poza tym świetny blog *-* (;

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo możliwe, dzięki^^. Będę mieć to na uwadze, gdy będę wszystko poprawiać. Teraz niestety nie mam czasu, ale cieszę się, że czuwasz^^.

      Usuń
  5. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, ale tak mi smutno, ale Sebastian wywołał dobry efekt, że z nim to nie przelewki...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń

.